Forum Dyskusyjne
Zaloguj Rejestracja Szukaj Forum dyskusyjne

Forum dyskusyjne -> Inne -> Obieżyświat -> Afryka dzika Idź do strony 1, 2, 3, 4
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu
Re: <EB> Afryka dzika
PostWysłano: Czwartek, 27 Maj 2004, 12:10 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Fajna wycieczka! smile.gif
Dodam od siebie, że niektóre sfinksy w alei sfinksów są już mocno zniszczone.
Faktem jest, że Egipt ma dwie twarze: tę dla turystów (jak z kiczowatej bajki) i tę dla tubylców (generalnie ciężki syf). Jednak nawet dyktator Mubarak, groźnie spozierający z setek portretów, nie jest w stanie zabronić turystom ujrzenia również tej drugiej twarzy.
Jest i trzecia twarz - ciągnąca się dziesiątkami kilometrów pustynia. Surowa, groźna i piękna, zwłaszcza w rozgwieżdżoną noc. smile.gif
Aha, a o co chodzi z tym grobowcem Ozyrysa? Przeca Ozyrys bogiem był... eusa_eh.gif
  
Re: Afryka dzika
PostWysłano: Czwartek, 27 Maj 2004, 15:37 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
EB
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #744
Posty: 138


[ Osobista Galeria ]




Berger @ Czwartek, 27 Maj 2004 12:10 @ :

Aha, a o co chodzi z tym grobowcem Ozyrysa? Przeca Ozyrys bogiem był... eusa_eh.gif


Czujność godna moderatora !

Był, ale mit głosi, że przybierał postać ludzką, był dziedzicem tronu, został uśmiercony( na wyspie miał być symbol jego grobu- Dżed) a potem częściowo ożywiony i został władcą Państwa Umarłych.

Takich filarów Dżed jest wiele w Egipcie, gdyż panował obyczaj podnoszenia Dżet w związku z koronacją króla. Przy okazji kolejnymi koronacji, oprócz filarów na cześć Ozyrysa odgrywano również scenki mitologiczne, a jego samego przedstawiano w bandażach na kształt mumii.
  
Re: Afryka dzika
PostWysłano: Czwartek, 27 Maj 2004, 18:06 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




EB @ Czwartek, 27 Maj 2004 15:37 @ :
Czujność godna moderatora !


W pierwszej sekundzie nie wiedziałem o co Ci chodzi w tym zdaniu, ale faktycznie, przeca ja moderatorem tu jestem! lol.gif
A za wyjaśnienia wyczerpujące pięknie dziękuję. smile.gif
  
Re: Afryka dzika
PostWysłano: Sobota, 29 Maj 2004, 15:10 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
little_wild_girl
Nałogowy uczestnik vip
<tt>Nałogowy uczestnik</tt>
 
Użytkownik #187
Posty: 2741


[ Osobista Galeria ]




Berger @ Poniedziałek, 24 Maj 2004 11:11 @ :
Hm, jeździłem na wielbłądzie, ale nie pomnę, żeby jakoś strasznie cuchnął... doubt.gif

Wiesz, mężczyźni nie zwykli tego zauważać. wink.gif

EB @ Poniedziałek, 24 Maj 2004 12:46 @ :
Naprawdę pojechałaś w celu poznania czarnoskórego chłopaka...?
Ty to jesteś wild;-))))

Może w celu podziwiania. biggrin.gif
Dlatego tak lubię chodzić do warszawskich Mc Donald' s-ów, gdzie można zazwyczaj spotkać sporą ich ilość i nadrobić zaległości w patrzeniu. cool.gif

OK. Udało mi się wygrzebać z pamięci kilka kolejnych wspomnień z wakacji w Tunezji.

Gdy przebywałam tam, zauważyłam kilka europejskich rodzin-turystów, w których jedno z dzieci było czarne. Dowiedziałam się, że wielu mieszkańców krajów bogatszych decyduje się na adopcję małych Murzynów tuż po ich narodzinach w szpitalu. Z tego co zaobserwowałam dzieci te są traktowane jako pełnoprawni członkowie rodzin i wbrew zakorzenionemu we mnie stereotypowi ;) wcale nie są traktowane gorzej i wykorzystywane do usługiwania białym. W każdym razie to udało mi się wywnioskować z mojej styczności z nimi podczas pobytu. Nie wiadomo przecież, co może dziać się w zaciszu domowym. Przy tej okazji chciałabym opowiedzieć o pewnej zabawnej dla mnie, ale nie wiedzieć dlaczego załamującej mojego kuzyna sytuacji, która miała tam miejsce. Utarło się, że w podróże udawaliśmy się w czteroosobowym składzie : ja, moja mama, moja ciocia eusa_wall.gif biggrin.gif i jej chrześniak – chłopiec wówczas siedmioletni rasy białej o wyjątkowo ciemnej karnacji, wydatnych ustach i dość szerokim nosku ( kawaii shounen biggrin.gif ). Pewnego dnia spacerowaliśmy miastem, kiedy podeszła do nas czarna kobieta, pytając moją ciocię wprost, czy wzięła tego chłopca z tutejszego szpitala! lol.gif Wszyscy w śmiech, kuzyn w płacz! Odtąd ma kompleks, zupełnie nie rozumiem dlaczego. Stara się nie wystawiać na słońce i najczęściej ma wciągnięte usta. Na szczęście nie wpadł jeszcze na to, by zakładać na nos klamerkę. biggrin.gif

Jedną z wycieczek, jakie odbyliśmy, była ,,Wycieczka na wieś” (tak to się nazywało eusa_eh.gif ). Polegała ona na dość długiej przejażdżce na wielbłądzie lub osiołku i pieczeniu chleba. Może nie brzmi to zachwycająco, ale zabawa była przednia, bo przecież najważniejsza jest atmosfera. Jeden wielbłąd przysługiwał dwóm osobom. Kuzyn zaparł się, że nie będzie jechał z ciocią na jednym, ja też zaprotestowałam, więc ostatecznie padło na mamę . biggrin.gif Wielbłąd mój i kuzyna jechał bardzo szybko. Nic dziwnego, skoro musiał dźwigać ciężar dwojga dzieci. Natomiast wielbłąd mojej mamy i cioci...najlepiej ujął to kuzyn; ,,Patrz, ten wielbłąd z ciociami zaraz się zarwie!” lol.gif Z kuzynem uparliśmy się, że przesiądziemy się na osiołki, a ,,ciocie” przesiadły się do...jak to nazwać...kamelowej bryczki . lol.gif Ja, jak zwykle oszołomiona na punkcie przejażdżek na zwierzętach, które tylko do ujeżdżania się nadają, miałam niezłą frajdę, ale kuzyn, obrażony, ruszył pieszo za jadącą bryczką i gonił ją przez kilka dłuższych chwil (mam to na taśmie:)), bo jak stwierdził jego ,,osioł głupi jest i ruszyć się nie chce nawet po tym jak mocno zasadzić mu z łydki”. Do upartych osobników trzeba mieć talent. cool.gif
Następnie przed wiejskim domkiem afrykańskim zorganizowano nam pieczenie tradycyjnego słonego chleba w specjalnym piecu. Ciasto, wyrabiane na naszych oczach przez dość ohydne, bo wyglądające na spocone dłonie miejscowej kobiety crazy.gif , wkładano do pieca. ,,Pieca” to za dużo powiedziane. Był to przytwierdzony do podłoża czarny kocioł w kształcie ściętego stożka, pusty w środku, podgrzewany od wewnątrz (ach, ta pamięć;)). Przez otwór na szczycie wkładało się ciasto i przyklejało do ścian piecyka. Po zarumienieniu wyjmowało się, robiło dziurki patyczkami i ... pycha. biggrin.gif Swoją drogą to umknął mi moment, w którym dodawano soli, więc z obrzydzeniem przyszło mi na myśl, że to może przez te spocone ręce tej kobiety...fuj. Żart. crazy.gif

Na razie tyle sobie przypomniałam. Chyba była jeszcze typowa ,,wycieczka z zabytkami”. Rozumiem, że aquaparki, przejażdzki łódkami z przerwą na degustację arbuzów i melonów i tym podobne atrakcje mam pominąć? wink.gif eusa_sick.gif
  
Re: Afryka dzika
PostWysłano: Poniedziałek, 31 Maj 2004, 12:04 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
EB
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #744
Posty: 138


[ Osobista Galeria ]




little_wild_girl @ Sobota, 29 Maj 2004 15:10 @ :
[..]


Może w celu podziwiania. biggrin.gif
Dlatego tak lubię chodzić do warszawskich Mc Donald' s-ów, gdzie można zazwyczaj spotkać sporą ich ilość i nadrobić zaległości w patrzeniu. cool.gif

.


Teraz rozumiem ;-)
Mi na tej zasadzie podobają się murzyńskie dzieci. Mam zdjęcie z tak prześliczną małą czarną dwuletnią dziewczynką, że nie mogę się na nią napatrzeć. Przyślę Ci je , jeśli chcesz.
Normalnie gdybym wtedy była tam jeszcze chwile – bym ją po prostu ukradła. Byłam tego bliska.
:-)
  
Re: <EB> Afryka dzika
PostWysłano: Poniedziałek, 31 Maj 2004, 13:27 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




No to ja się już przyznam, że mnie z kolei podobają się Murzynki i Mulatki. W Poznaniu zawsze się za nimi oglądam. smile.gif cool.gif
Uwielbiam zwłąszcza, jak taka śliczna, nastoletnia Mulatka rzuci nagle do swoich znajomych z poznańskim zaśpiewem na przykład coś takiego: ,,To wiara, dokąd teraz idziemy, TEJ?!" lol.gif
  
Re: <little_wild_girl> Afryka dzika
PostWysłano: Środa, 02 Czerwca 2004, 09:08 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
EB
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #744
Posty: 138


[ Osobista Galeria ]




Aaaa Tunezja ...!
W Tunezji charakterystyczne jest zamiłowanie tubylców do handlu. Wszędzie są sklepiki i stoiska, gdzie sprzedawane jest wszystko. I obowiązkowo trzeba się targować. I z góry trzeba wiedzieć że cenę wyjściową można zbić do 30%. Jeśli ktoś się nie targuje - jest albo frajerem, albo jego zachowanie jest traktowane obraźliwie. Jak można się nie targować !?!?!?
Tego tubylec nigdy nie zrozumie shock.gif . To przecież największa przyjemność.

Mi zdarzyło się coś nietypowego. Przechadzając się pośród straganów, zauważyłam że przygląda mi się uporczywie jeden chłopak- sprzedawca. Pomyślałam, ze mu się spodobałam. Ale nie ! Spodobała mu się moja bluza ! Koniecznie chciał ją ode mnie kupić.

Pośród sterty ciuchów, był to prawdziwy komplement dla mojej bluzy wink.gif

Tak bardzo się na nią napalił , ze biegał za mną po całym targu. Nie mogłam się go pozbyć.

Koniecznie musiał ją mieć i dał mi taką cenę, jakiej się w życiu bym nie spodziewała. Dwa razy wyższą niż ta bluza kosztowała ! (oczywiście się targowaliśmy) cool.gif

Tak naprawdę nie chciałam mu jej sprzedać, ponieważ ta bluza była mi potrzebna., chociaż było gorąco.

Była mi potrzeba w celu obowiązkowego przewiązywania jej wokół bioder.
Dlaczego ?
Tunezyjczycy robią rzecz okropną. Niepostrzeżenie, nie wiadomo kto, nie wiadomo jak...ale...
Szczypią w pupę !
I taka akcja odbywa się w tak zawrotnym tempie, ze nie ma szans ustalenia sprawcy. Człowiek się odwraca (przyrzekam, że mam refleks !) i nikogo nie ma !!! A pupa poszczypana !
  
Re: Afryka dzika
PostWysłano: Poniedziałek, 07 Czerwca 2004, 14:13 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
little_wild_girl
Nałogowy uczestnik vip
<tt>Nałogowy uczestnik</tt>
 
Użytkownik #187
Posty: 2741


[ Osobista Galeria ]




EB @ Poniedziałek, 31 Maj 2004 12:04 @ :
[..]
Teraz rozumiem ;-)
Mi na tej zasadzie podobają się murzyńskie dzieci. Mam zdjęcie z tak prześliczną małą czarną dwuletnią dziewczynką, że nie mogę się na nią napatrzeć. Przyślę Ci je , jeśli chcesz.
Normalnie gdybym wtedy była tam jeszcze chwile – bym ją po prostu ukradła. Byłam tego bliska.
:-)


Widząc to zdjęcie wcale Ci się nie dziwię. biggrin.gif Murzuńskie dzieci (tak jak i dzieci rasy żółtej) są po prostu boskie.:)))

Rozumiem Europejczyków, którzy adoptują afrykańskie dzieci, o czym tutaj pisałam. Zabawne - potem te same dzieci przyjeżdżają do Afryki na wakacje. lol.gif
  
Re: <little_wild_girl> Afryka dzika
PostWysłano: Poniedziałek, 07 Czerwca 2004, 14:36 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
EB
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #744
Posty: 138


[ Osobista Galeria ]




Zdjęcie nie oddaje całej słodyczy tej małej.
Wyobraź sobie , jak tańczyła niezdarnie kręcąc się kółko i uśmiechała szczerząc wszystkie swoje 3 mleczaki...!
biggrin.gif

Wiadomość wysłana po:

Zdjęcie nie oddaje całej słodyczy tej małej.
Wyobraź sobie , jak tańczyła niezdarnie kręcąc się kółko i uśmiechała szczerząc wszystkie swoje 3 mleczaki...!
biggrin.gif
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Środa, 11 Stycznia 2006, 19:05 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Fragment relacji z afrykańskiej podróży Kingi, znanej z tego, że wraz z Chopinem objechała stopem świat:

W piaskach Mauretanii

Wczoraj spotkalysmy tu Nuakachot kolejna samotnie podrozujaca stopem
przez ten kawalek swiata dziewczyne, Rebeke. Wiec mamy male afrykanskie
sptkanko autostopowiczek. I pojedziemy pewnie przez chwile razem. Z Rebeka
na pustynie polnocnej Mauretani...
-------------------
4 styczen 2006
No to drugi dzien prowadze bialego vana przez Sahare Zachodnia. Tu nie ma
juz zadnych wiosek, czasem tylko odbija od glownej, jedynej asfaltowej drogi
jakas wyjezdzona w piasku drozka i niknie w oddali prowadzac nie wiadomo
dokad. Do granicy kolejnych pareset kilometrow, ale droga jest w miare
dobra, prawie pusta, krajobrazy te same, ale wciaz fascynujace. Ni! e
szaleje z predkoscia, a sune vanikiem spokojnie, rowne 110 km na godzine.
Wczesnym popoludniem, szybciej niz sie spodziewalism, docieramy do
marokanskiego punktu granicznego. Pare budynkow i pustynna baza wojskowa. W
kilku oddzielnych pokoikach nalezy dopelnic roznych formalnosci. W drugim
pokoiku jednak urzednik pokazuje na kartke obwieszczajaca, ze od 13:00 do
14:30 jest przerwa.
- Na posilek. I modlitwe. - wyjasnia.
Argument, ze jest wlasnie za piec pierwsza na niewiele sie zdaje, bo wszyscy
juz i tak poszli jesc i sie modlic. Majac poltorej godziny czekania przed
soba, mowimy Abdulajowi, ze idziemy sie przejsc po okolicy. Moze do tej
sporej wydmy w oddali po prawej stronie drogi. Nie wiemy jak to daleko, ale
wedrujemy w strone kuszaco bialego piasku. Nie odchodzimy jednak zbyt
daleko, zanim slyszymy nawolywanie za nami jednego z patrolujacych okolice
zolnierzy.
- Udajmy, ze go nie slyszymy. Pewnie i tak nie ma nam niczego dobrego do
powiedzenia. - mowi ! Kati, wiec wedrujemy dalej przed siebie nie ogladajac
sie w jego stron e. Zolnierz jednak nie rezygnuje. Dogania nas. I
rzeczywiscie - nie ma nam nic dobrego do powiedzenia:
- Czy wiecie, ze ryzykujecie w tym momencie zycie? - pyta po francusku.
- Jak to?
- Ten rejon pelen jest min.
Bo to rejon spornych terenow i konfliktow pomiedzy Marokiem, Mauretania i
partyzanckim ugrupowaniem Polisario walczacym o niepodleglosc Zachodniej
Sahary.
- Czesto eksploduje tu jakas mina? - pytamy.
- A... raz na jakis czas. Czasem wpadnie na nia jakies zwierze, zblakany
wielblad, albo samochod.
Nie protestujac podazamy z zolnierzem do piaszczystej drozki, gdzie
zabieramy sie z przejezdzajacym wojskowym autem z powrotem do budynkow
kontroli paszportowej. Tam przysiadamy pod sciana w cieniu z Abdulajem i
przekaszajac marokanskie daktyle czekamy wraz z kilkoma innymi pojazdami na
koniec przerwy.
W koncu, dopelniwszy formalnosci ruszamy dalej - nie wiemy jak daleko, w
strone mauretanskiego punktu granicznego. Tutaj nagly szok - ! bo koniec
asfaltu. I zeby to chociaz prowadzila jedna prosta droga - a tu piaszczyste
rozdroza rozdzielaja sie na wiele odnog. Probuje przyspieszyc przez piaski i
dogonic kampingowe auto niemieckich turystow, ktore przejechalo wczesniej.
Moze oni znaja droge... Mijamy malo pocieszajace widoki porzuconych wzlok
zardzewialych aut porozrzucanych po okolicy. Miejmy nadzieje, ze my tak nie
skonczymy. Oddychamy wszyscy z ulga, kiedy okazuje sie, ze po paru
kilometrach prawdziwych pystynnych bezdrozy docieramy do niewielkiej szopki
bedacej punktem paszportowo celnym Islamskiej Republiki Mauretani. Czarny
urzednik zbiera paszporty od wszystkich przybylych tu kilku aut, po czym
wola kolejno do srodka. Kiedy wchodzimy z Abdulajem, urzednik, zwracajac sie
do niego i patrzac na mnie i Kati, pyta:
- Poligamista?
A nam mowi, ze mozemy poczekac w vanie. Czekajac jak przystalo na potulne
zony, zastanawiamy sie z Kati co zrobic. Abdulaj zaprasza na przejazdzke
prosto do Mali! . I tak musialybysmy zalatwic wizy w Nuakachot, ale bedzie
tamtedy prz ejezdzal. Ale nie jestesmy pewne, czy tego chcemy. Bo jest pare
rzeczy, ktore chcialybysmy w Mauretani. Z Nuakachot jedzie do Ataru
najdluzszy pociag swiata. Pusty towarowy pociag, ktorym mozna podobno za
darmo sie przejechac. A przez Atar za jakies dwa dni akurat ma przejezdzac
rajd Paryz-Dakar, z ktorym tez byloby fajnie zlapac choc przez chwile stopa.
Z drugiej strony - lubie podazac po prostu za tym co sie wydarza. A teraz
zdarzyl sie stop z Abdulajem - prosto do Mali. I co teraz? Rzucmy moneta.
Rzuca Kati - Mali.
- Rzuc jeszcze ty - dla pwenosci. - mowi.
Rzucam. Mauratania - pociag. No i znowu nie wiemy. A tu formalnosci
zalatwione. Jeden z umundurowanych urzednikow staje z megafonem nieopodal na
piasku i po chwili rozlega sie po pustyni gromkie zawodzace: 'Allah Akbar' -
nawolywanie na modlitwe. Wsiadamy do vana i prowadze parenascie kilometrow
do rozdroza. Do rozdroza gdzie droga rozwidla sie w lewo na Nuakachot i w
prawo na Nuadibou - jesli chcemy tu zostac! . No i na tym rozwidleniu
zwalniam, zatrzymuje sie i - jednak wysiadamy. Abdujal zaluje, bo wygodnie
mu bylo drzemac kiedy ja prowadzilam, ale rozumie. Moze spotkamy sie w
Bamako w Mali.
Mamy z Kati jakas dobra autostopowa karme, bo wychodzac na nasza droge
zatrzymuje nam sie pierwszy przejezdzajacy samochod. A kiedy wysiadamy w
miescie, zaopiekowuje sie nami natychmiast chlopak, ktorego spotkalysmy
wczesniej przy szopie granicznej. Kolejny Mohamed. Prowadzi nas na kamping -
hotelik (Hotel <http://www.geocities.com/yacoubdjibril> & Camping Maghreb
at Jakob's), w centrum zakurzonego miasteczka. Mauretania okazuje sie
drozsza. Tu za kawalek dywanu w wietrznym, polotwartym namiocie chca wiecej
niz za marokanski przecietny pokoik hotelowy. Jakob, szef tego miejsca mowi,
ze OK, jesli chcemy, da nam jeden maly nie-hotelowy pokoik - za darmo,
goscinnie. A potem przy herbacie - jeszcze mocniejszej i slodszej niz w
Maroku - doga! duja sie z Kati, ze namaluje im jutro jakis malunek na jednej
z bialyc h scian.

w Mauretani!

5 styczen
Podczas kiedy Kati przechodzi sie z mlodym Senegalczykiem z naszego kampingu
zakupic farbe i zaczyna malowac ogromne logo i napis na scianie przy
wejsciu, ja wedruje do centrum miasteczka, na rynek, zrobic zakupy do
pociagu. Teraz dopiero zaczynam doceniac, jakie latwe, przyjemne i tanie
bylo zycie w Maroku. Tam na kazdym kroku mozna bylo cos dobrego niedrogo
przekasic, a stragany uginaly sie od owocow, kilkunastu rodzajow daktyli,
fig, oliwek, itd. Tutaj natomiast, gdzie wokol tylko pustynia - nic nie
rosnie. Wszystko co maja sprowadzane jest z innych krajow. Mandarynki, ktore
w Maroku kosztowaly grosze, tu kosztuja 1 Euro za kilo i sa najtanszymi
owocami. Maja tu kilka eleganckich supermarketow z samymi importowanymi z
Europy rzeczami - puszkami, slodyczami,! kosmetykami - po wyzszych jeszcze
niz w Europie cenach. Nie wiem jak moga pozwolic sobie na to przecietni
Mauretanczycy. Na miejscowym targu zaopatruje sie w marokanskie mandarynki,
pomidory, daktyle i orzeszki ziemne, w supermarkecie znajduje czarna
czekolade z daktylami, a w piekarence, swieze francuskie bagietki. Nie moge
napatrzyc sie na piekne, obszerne niebieskie lub biale szaty tutejszych
mezczyzn, zwane 'darra', ktore malowniczo powiewaja na wietrze. Kiedy wracam
do hoteliku, Kati konczy malunek na scianie. Mowi, ze nie jest to jej
najlepszy, ale i tak, z artystycznym rozmachem i mocnymi kolorami, jest to
najlepsze, co moga miec.
O 15:00 podobno odjezdza pociag, wiec pakujemy sie, zegnamy i bierzemy
taksowke na odlegla o pare kilometrow od miasteczka stacje. Niewielki bialy
budynek stacji skladajacy sie z trzech scian i dachu znajduje sie posrodku
piaszczystego pustkowia i czuje, ze tu zaczyna sie nasza pociagowa przygoda.
Przy torach kolejowych, niknacych po ! obu stronach w oddali za piaszczystym
horyzontem, siedza wprost na pia stu z tobolkami kolorowe grupki miejscowych
ludzi. Oraz uwiazana do slupka koza - tez oczekujaca na pociag. Polokrag z
kamieni posrodku placyku stanowi substytut meczetu, gdzie paru mezczyzn
odbywa wlasnie modlitwe z poklonami. A w polotwartym budynku stacyjki
rozlozonych jest pare prostych stoisk, gdzie miejscowe kobiety siedzac na
matach wraz z niemowletami sprzedaja importowane slodycze, owoce, napoje
oraz gotowane jajka na twardo.
Pomiedzy oczekujacymi pasazerami krazy mezczyzna w ciemnych okularach i
kolorowej koszuli, z zolta skrzynka z jedna szklana scianka, za ktora widac
sterte misternie przygotowanych kanapek z niewielkich bagietek. A na szybce
napis: 'sand wishes'. Nie 'sandwiches', a wlasnie 'sand wishes' - czyli
'piaskowe zyczenia' - bardzo pasujaca do otoczenia nazwa.
Jest juz po pietnastej, a pociagau nie widac. Pytamy jednego z oczekujacych
mezczyzn i dowiadujemy sie, ze dzisiaj bedzie o osiemnastej. Inshallah.
Siadamy wiec na betonowej laweczce pod! sciana stacyjkowego budynku i
obserwujemy rozgrywajace sie spokojnie scenki tego piaszczystego dworca - a
sa ciekawsze i kolorowsze niz najciekawszy film. Kobieta we wzorzystej
szacie karmi obfita piersia wydobyte z chusty na plecach niemowle, tuz przy
torach nastepuje rozladunek przywiezionych wozem z osiolkiem pakunkow, a
inny osiolek ciagnie z mozolem wozek z niebotyczna sterta metalowych (mam
nadzieje, pustych) beczek.
Rozposcierajace sie tuz poza torami piaszczyste wydmy sluza za publiczna
toalete. Kiedy zbliza sie osiemnasta, ide raz jeszcze za wydme, bo towarowy
wagon nie bedzie raczej mial takich wygod. W momencei kiedy podciagam
spodnie, widze i slysze nadciagajacy z oddali pociag. Biegne wiec przez
piasek, aby zdazyc przekroczyc na pasazerska strone torow zanim odgrodzi
mnie od niej najdluzszy pociag swiata. Udaje sie. Ale widze, ze oczekujacy
pasazerowie jakos sie nie ruszaja, spokojnie siedzac dalej na swoich
tobolkach. A pociag... nadjezdza zwalniajac, al! e nie zatrzymuje sie wcale
i niknie w oddali. Bo to nie byl nasz - ten pelen byl jakiegos weglowego
mialu i nadjechal z innej strony. Nasz dopiero przyjedzie. Kiedy? Wkrotce.
Inshallah.
Z toalety za wydma widzialam czerwona kule zachodzacego slonca. Teraz sie
sciemnia i zaluje, ze nie zobacze wiele z widokow po drodze. Pewnie dopiero
z rana. Czekamy dalej, z gestniejacym lekko tlumkiem tuz przy samych torach.
W koncu - juz z totalneuj ciemnosci, wylania sie swiatlo lokomotywy i wtacza
sie powoli z hukiem i lomotem niezliczona ilosc pustych, otwartych od gory
towarowych wagonow. Jest tez jeden czy dwa pasazerskie, na ktore czesc
oczekujacych wykupila bilety. Wiekszosc jednak, podobnie jak Kati i ja
wybiera darmowa miejscowke na podlodze jednego z towarowych. Na 'peronie'
poznalysmy mowiacego troche po angielsku mlodego czlowieka - Mohameda, ktory
odprowadza na pociag swojego przyjaciela, rowniez Mohameda - w ktorego rece
i opieke nas oddaje. Ten Mohamed nie mowi niestety nawet po francusku, ale
pokazuje nam sposob wejscia do wagornu, pomag! a wrzucic plecaki, wlozone
specjalnie w worki po mace, ktore kupilam rano - dla ochrony przed brudem.
Rozklada na podlodze plachte, na ktora nas zaprasza. W drugim koncu
zainstalowuje sie towarzystwo odgradzajace sie od nas ogromna skrzynia, w
ktorej transportuja lodowke, a w rogu niedaleko nas, zadomawia sie czyjas
koza. Czeka nas dluga noc. Ubralysmy sie zawczasu z Kati we wszystko co
mozliwe, oczekujac chlodu, owijamy twarz chustami, chroniacymi choc troche
prze pustynnym pylem i nakrywamy sie starym szarym kocem, ktory kupilysmy
specjalnie za 2 Euro z naszego porannego hoteliku. Na poczatku jest calkiem
przyjemnie. Z czasem jednak zawiewajacy wiatr i chlod pustynnej nocy
przedzieraja sie przez koc i warstwy ubran. Przytulamy sie mocniej z Kati,
ale raczej nie pospimy. Decyduje sie w koncu rozwiazac worek i wydobyc z
plecaka izomate oraz czysciutki do tej pory spiwor. Wiem, ze po tej nocy
pewnie juz nie dopiore go nigdy, ale to jest jedyne, co moze nam pomoc te
noc przet! rwac. Rzeczywiscie, pod spiworem i kocem da sie nawet chwilami
zdrzemn ac. Ale tez nie na dlugo. Kiedy pociag zatrzymuje sie w srodku nocy
posrodku pustyni, wydobywam z naszej siatki z prowiantem te czarna czekolade
z migdalami i podjadajac taki smakolyk, wpatrujac sie w czarne, intensywnie
rozgwiezdzone niebo nad glowami - z perspektywy podlogi towarowego wagonu - swiat wydaje sie piekny.
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Wtorek, 24 Stycznia 2006, 19:48 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Ciąg dalszy opowieści Kingi:

Przez Senegal do Mali

Przejechawszy przez Senegal, wzdluz rzeki przy mauretanskiej granicy, dotarlysmy do Mali. NIektorzy miejscowi patrzyli zlekkim zdziwieniem na trzy biale dziewczyny lapiace stopa, ale wbrew temu, co wszyscy zawsze mowia, tu rowniez stop dziala, tak jak i wszedzie indziej, tyle ze droga dluga i powolna i dotarlysmy do Bamako zmeczone i pokryte gruba warstwa pomaranczowego kurzu. Dotarlysmy tu dokladnie w czasie odbywajacego sie wlasnie swiatowego forum socjalnego oraz festiwalu afrykanskiego reggae. Zrobilo sie w koncu prawdziwie tropikalnie. Wczoraj uliczny termometr pokazywal 30 stopni o polnocy. Rosna dojrzewajace wlasnie manga, a kolorowo poubierane kobiety, przewaznie z nieodlacznym niemowleciem w chuscie na plecach, sprzedaja przy drodze schlodzone ka! walki swiezej papai oraz tysiace innych rzeczy. Odpoczywamy tu troche, dowiadujemy o kolejne wizy i... zobaczymy co dalej. A poki co zapraszam do swiezo dodanych kilku albumow - jeszcze z Mauretani oraz jeden z przejazdu przez Senegal.
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Środa, 25 Stycznia 2006, 02:21 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




A poniżej afrykańska opowieść Ady. Nie będę całego tekstu wklejał, bo za długi, ale warto samemu zajrzeć i poczytać!

Afryka 2005 - Safari

Dzień 1 14-07-2005

Ruszamy na podbój Kilimandżaro! Właśnie ta góra jest celem naszej wyprawy, a przy okazji mamy zamiar pooglądać też zwierzaki na safari, a na końcu odpocząć na rajskiej wyspie Zanzibar. Wstępne plany wyprawy mieliśmy już ponad rok temu, ale tak na poważnie organizacja zaczęła się w styczniu tego roku od poszukiwań taniego połączenia lotniczego do Nairobi. Za dużo do wyboru nie mieliśmy. W końcu stanęło na najbardziej korzystnym, bo nie można tego nazwać tanim (ponad 3100 zł. za bilet w klasie Q), Swiss Air. Bilety kupowaliśmy bezpośrednio w liniach lotniczych. Pocieszające, że za tę cenę udało nam się zarezerwować wylot do Nairobi, a powrót z Dar es Salaam. Rezerwacja jednak była tylko na 3 dni i w tak krótkim terminie w styczniu musieliśmy zadecydować czy jedziemy i zebrać ekipę. Trochę mało czasu i na decyzję i na zebranie takiej kasy, ale jakoś się udało (wrocławski koncert Tiamatu odegrał tu też sporą rolę :). Na wyjazd zdecydowały się cztery osoby: Emilia, Paweł, Krzysiek i ja. Los sprawił, że w końcu pojechaliśmy tylko w trójkę, Emilia tuż przed wyjazdem wylądowała w szpitalu i nie udało jej się już do nas dojechać.
Lot Warszawa-Zurich-Nairobi trochę nam się dłużył, bo na lotnisku w Zurichu mieliśmy całonocną, dwunastogodzinną przerwę. Na szczęście bez problemów przespać się można było na ławkach. Na całym terminalu na noc zostaliśmy tylko my i kilka sprzątaczek.

Dzień 2 15-07-2005

Lot do Nairobi był całkiem przyjemny, szczególnie że była bardzo dobra widoczność, całą drogę popijałam pyszne campari, a i jedzenie było niczego sobie. Do stolicy Kenii dotarliśmy dopiero po 18-tej, czyli już po zachodzie słońca. Odstaliśmy w kolejce po wizę tranzytową (20 $ na 7 dni - próbowali nam wmówić że jest tylko na dobę i musimy kupić wizę za 50$, ale to nieprawda) i ruszyliśmy na poszukiwanie naszego transportu. Dużo czytaliśmy o niebezpieczeństwach czyhających na białych turystów po zmroku w Nairobi, dlatego też postanowiliśmy już przed wyjazdem zarezerwować nasz pierwszy nocleg i transfer z lotniska do hotelu (5$/os.). W końcu były to nasze pierwsze kroki na afrykańskiej ziemi i zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać.

Ciąg dalszy tu:

http://www.icpnet.pl/~sawicki/index2new.htm
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Środa, 25 Stycznia 2006, 21:25 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Kinga nam się dzisiaj wreszcie pięknie rozpisała ;)

Reggae w Mali
OK, udalo mi sie opisac pare dni ostatnich dni bezposrednio na komputerze,
wiec zamieszczam ponizej. Nic az tak rewelacyjnego sie podczas tych dni
akurat nie wydarzylo, choc kazdy dzien pelen jest malych cudow ciezkich do
opisania. Jesli kogos nie przeraza dlugosc tekstu i interesuja codzienne
szczegoly - zapraszam.
Aha - a anglojezycznych zapraszam na zerkniecie na ang. wersje, gdzie Kati
dzieli sie swoja relacja, skrocona, z kilku tygodni, ale pieknie opisana.

--------------
19 stycznia
Rzeczywiscie, udaje nam sie wstac o swicie, znalezc stoisko z bagietkami i
fasolka na sniadanie i zobaczyc wschod slonca stojac juz przy drodze. Znowu
powoli, troche wedrujac, troche czekajac, troche podjezdzajac po kawalku od
jednego niewielkiego miasteczka czy wioski do drugiego. Po drodze mijamy
proste, okragle chatki z patykow czy czasem z gliny, biegajace wokol nich
beztroskie dzieci, kobiety noszace plastikowe pojemniki z woda i woz! y
zaprzezone w jednego, a czasem w trzy osiolki.
Jeden z kolejnych stopow wysadza nas w miejscu, gdzie jest tlumnie i
kolorowo. Nie jest to nawet miasteczko czy wioska, a po prostu spory,
tetniacy zyciem, prawdopodobnie cotygodniowy targ. Zanurzamy sie w otchlan
kolorow i nie wiem co mam najpierw robic - patrzec, smakowac, czy
fotografowac, czy wszystko jednoczesnie. Kupuje na droge pare pomaranczy z
jednej z rozlozonych na ziemi pomaranczowych stert. Na teraz goraca,
pieczona kukurydze i przysiadam na stoisku, gdzie Kati zamawia omlet. Jest
to dobry punkt do obserwacji, w samym srodku targu, gdzie przechodza wokol
kobiety w sukienkach i szatach o ekstrawaganckich kolorach i dopasowanych do
nich ogromnych nakryciach glowy zrobionych z pozawiazywanego wymyslnie
materialu. Nasyciwszy oczy i zoladki, wychodzimy dalej na pustawa droge,
gdzie wiecej wozol z osiolkami niz aut. Ale zabiera nas czlowiek jadacy do
rozdroza. On skreca w lewo, a w prawo odbija droga juz prosto do! granicy
Mali. Z tym ze tutaj... naprawde nie przejezdza juz raczej ni c. Tzn. nic
oprocz obladowanych maksymalnie towarami i wypelnionych miejscowymi
pasazerami busikow. W miejscu gdzie zostajemy wysadzone, kilkoro ludzi czeka
wlasnie na taki busik. Przejechalysmy pareset kilometrow przez Senegal
wylacznie stopem, a teraz - jesli chcemy zdazyc na jutrzejszy koncert w
Bamako, a Kati naprawde zalezy - moze powinnysmy zabrac sie do granicy takim
busikiem. Prawie nie mamy wyboru zreszta, bo kiedy podjezdza jeden, aby
zabrac tych czekajacych miejscowych, zarzadzajacy bagazami i pasazerami
chlopak bez pytania zabiera nasze plecaki i zaczyna umocowywac je na dachu,
na samym wierzchu sterty innych tobolkow, ktora wysokoscia przewyzsza busik.
Ale z tego co widzimy, busik wypelniony jest scisle po brzegi.
- Zaraz, zaraz...
- ...., granica - wsiadajcie. - popedza nas bagazowy. - 1500 Frankow od
osoby.
- To duzo. Poza tym nie ma tu miejsca.
- OK, 1200. A miejsce zaraz sie znajdzie, wsiadajcie, bo odjezdzamy.
Wsiadamy przez otwarte! tylne drzwi. Rebeka wciska sie pomiedzy matke
karmiaca piersia czarne niemowle i innych pasazerow na laweczce. Ja
przysiadam sie tuz obok, wraz z innymi na worku maki, a Kati dostaje sie
miejsce tuz przy otwartych tylnych drzwiach, przy ktorych uczepionych jest
na stojaco na zewnatrz kilku chlopakow. W ten sposob przemierzamy ostatnie
paredziesiat kilometrow Senegalu. A wrazen z wnetrza busiku nie da sie tak
naprawde opisac, sfotografowac, czy nawet sfilmowac, bo tego trzeba
doswiadczyc.
Wysiadajac w przygranicznym miasteczku postanawiamy zignorowac posterunek
policji, gdzie powinnysmy dostac pieczatki wyjazdowe i udac sie prosto do
Mali. Tak na wszelki wypadek, bo Kati zamazala co prawda profesjonalnie
adnotacje na mojej senegalskiej pieczatce, wspominajaca o odmowie wstepu z
powodu braku wizy, ale kto wie - zawsze moga zaczac sie dopatrywac... Jednak
idac zakurzona uliczka w strone granicznego mostu, zostajemy zatrzymane
przez senegalska straz graniczna, ktora zada ! paszportow.
- Nie macie pieczatki wyjazdowej? Musicie wrocic, na poczatku miasteczka
jest posterunek policji, tam dostaniecie.
No to nie mamy wyboru. Wleczemy sie w upale na posterunek. A tam - mile
zaskoczenie - urzednik o nic nie pyta, nie wnika nawet w to, ze nie mam wizy
i wbija nam po prostu pieczatki wyjazdowe. Wracamy, przechodzimy pieszo
przez dlugi, graniczny most przed ktorym stoi niemrawo w bezruchu dluga
kolejka ciezarowek, a ich kierowcy wygladaja jakby stracili nadzieje na
szybki przejazd, bo wiekszosc spi rozlozona na matach w cieniu bezposrednio
pod ciezarowkami, albo parzy herbate na gazowych kuchenkach. W plytkiej o
tej porze roku rzece pod mostem miejscowe kobiety robia pranie rozkladajac
ubrania i chusty do wysuszenia na skalach jak kawalki kolorowego paczworku,
a nadzy czarni chlopcy taplaja sie w wodzie.
Tu za mostem zaczyna sie juz Mali i gdzies w poblizu musi znajdowac sie
malijski punkt graniczny, ktory tez chcemy ominac, bo tym razem to Rebeka
nie ma malijskiej wizy. Okazuje sie, ze punkt kontrolny jest! przy drodze
poza miasteczkiem, ale wedrujemy po prostu przed siebie, a dochodzac do
niego, skrecamy do rozlozonych nieopodal budek i straganow z przekaskami
udajac, ze cos kupujemy i wychodzimy na droge kawalek dalej, idac do przodu
i nie ogladajac sie za siebie. A ja nie moge oderwac oczu od grubych,
majestatycznych baobabow porastajacych okolice. Trafilysmy na rzadki
baobabowy las. Zabiera nas kawalek jakas robocza ciezarowka, a potem prawie
od razu dwaj mezczyzni jadacy prosto do Kayes. Jada calkiem niezlym autem, a
droga jest tez zaskakujaco dobra, nowa chyba, lepsza niz wiekszosc polskich.
Nie tak wyobrazalam sobie jeden z najbiedniejszych krajow swiata gdzies w
srodku zachodniej Afryki. Ale zobaczymy jak dlugo. Kiedy po paru godzinach
docieramy do Kayes robi sie juz ciemno, ale postanawiamy sprobowac zajechac
dzis najdalej jak sie da, aby dotrzec na ten jutrzejszy koncert. I o dziwo,
w ciemnosci, poza miastem, nie czekamy nawet dlugo. Zabiera nas mezczyzna
jadac! y... nie wiem nawet dokad, w kazdym razie do przodu. W aucie
wszystkie przysypiamy i nie wiem nawet ktora jest godzina, ani gdzie sie
znajdujemy, kiedy nas wysadza przy jakims zupelnie ciemnym zakurzonym
placyku, gdzie przy mdlym swietle latarek i prowizorycznych lampek
rozlozonych jest kilka stoisk z jedzeniem. Zajmiemy sie wiec najpierw
kolacja, a potem pomyslimy co dalej.
Przyswiecajac moja latarka zagladamy w garnki i miski jednej z kobiet i
znajdujemy ryz, gotowana fasolke bez miesa, a do tego kobieta robi nam nawet
szybko salatke z salaty i pomidorow. Tego tez sie tutaj nie spodziewalam...
Po tak milej kolacji rozgladamy sie wokol. Troche na prozno bo i tak nic
poza ciemnoscia nie widac. Nie ma za bardzo gdzie sie tu przespac, wiec moze
powinnysmy sprobowac wykorzystac te noc na przyblizenie sie na tyle na ile
sie da do Bamako. Wiem, ze jestesmy posrodku ciemnego pustkowia gdzie zero
ruchu, ale nie w takich warunkach lapalo sie stopa... Zaparkowana jest
nieopodal wielka ciezarowka. Zagadujemy jednego z czarnych chlopakow, ktory
wlas! nie sie spod niej wyczolguje usmarowany czarnym smarem.
- Jedziecie do Bamako?
- Tak, ale ciezarowka jest bardzo, bardzo powolna.
- Nieszkodzi, i tak nie ma innych opcji. Zabierzecie nas?
- Ile placicie?
- Nic. Jedziemy stopem.
- Ile was jest? Trzy dziewczyny?
- Nie zajmujemy duzo miejsca...
- Dobra. Dajcie plecaki, wczucimy na pake.
Bo okazuje sie, ze ich jest juz w kabinie czterech. Ale siedem osob tez sie
spokojnie miesci. Usadawiamy sie wiec na lozku w kabinie i przygotowujemy na
dluga noc... Droga do tej pory byla gladka, ale teraz zaczynaja sie wyboje.
Mohamed (tak, kolejny Mohamed, ale tylko jeden z tych czterech) mial racje -
ciezarowka wlecze sie bardzo powoli. Ale i tak szybsze to niz przespanie sie
na zakurzonym placyku. Przytulamy sie skulone z Kati usilujac troche sie
zdrzemnac. Jest cieplo, miekko, nie ma przestrzeni na wyciagniecie nog, ale
nie ma co narzekac.

20 stycznia
Rzeczywiscie, musialam przespac pare godzin, przebudzajac sie tylko
sporadycznie z niewygody, bo kiedy zatrzymujemy sie, jest juz podobno piata
rano, choc wyglada ciagle na srodek nocy. W miejscu gdzie sie zatrzymujemy,
stoi ciag ciezarowek, busikow i aut. Okazuje sie, ze to jakies miejsce ze
szlabanem na drodze, ktory otwiera sie o siodmej rano. Dziekujemy chlopakom
za podwiezienie, zabieramy plecaki i pod budka straznikow znajdujemy
zadaszenie z pustym, obszernym lozkiem, jakby czekajacym na nas. Rozkladamy
sie tam i przesypiamy do rana.
Okolo siodmej nie jestesmy bynajmniej wyspane, ale wstajemy slyszac halas
odjezdzajacych pojazdow. Tym razem uliczne stoisko oferuje wylacznie kawe z
mlekiem oraz bagietki z majonezem. Posila sie tylko Kati, ja jakos nie
jestem glodna. Przy stoisku zagadujemy mezczyzne w eleganckich afrykanskich
szatach, ktory zaparkowal nieopodal auto wraz z zona i coreczka. Owszem,
jedzie do Bamako. Waha sie przez chwile, ale w koncu zaprasza do auta.
Wrzucamy plecaki do zakurzonego bagaznika i usadawiamy sie na tylnim
siedzeniu.
Okazuje sie, ze! szlaban oddzielal nie najlepsza droge od prawdziwych
bezdrozy. Tu prowadza jedynie wyjezdzone sciezki. Chyba za wczesnie
pochwalilam wczoraj malijskie drogi. Ale auto, choc nie ma napedu na czteru
kola, niezle sobie radzi, sunac i wzbijajac tumany pomaranczowego pylu. Nie
jest to dlugi dystans, ale przy takich drogach wydaje sie nieskonczenie
dluzyc. Na szczescie nie musimy martwic sie juz o kolejnego stopa. Po drodze
mezczyzna opowiada nam po francusku troche miejscowych historii i nie
omieszka zaznaczyc, ze pochodzi z krolewskiego rodu, a jego dziadek zalozyl
Kayes. Dziadek, ktory mial jedenascie zon i siedemdziesioro dzieci. Droga
jest dluga i meczaca, wiec kierowca zarzadza przerwe w jakiejs wiosce pod
drzewem ze sterta arbuzow. Przerwe arbuzowa wlasnie. A po arbuzie on oraz
zona z wytatuowanym podbrodkiem i rytualnymi bliznami na ramieniach klada
sie na macie przy stoisku na drzemke, a kilkuletnia, nie usmiechajaca sie
coreczka wczolguje sie pod chuste mamy i tez zasy! pia.
W koncu, z paroma jeszcze przystankami, docieramy do Bamako, legendarnej
stolicy Mali. Kierowca mowi, ze odstawi nas gdzie tylko chcemy, ale najpierw
zawiezie nas na chwile do swojego domu na obrzezach miasta. Tam, na podworku
z ogromnym drzewem mangowym wita ich radosnie liczna rodzina. Synowie na
polecenie ojca wydobywaja z baganika nasze plecaki pokryte gruba warstwa
pylu. Klada je posrodku podworka i miotelka, a potem mokra szmatka zaczynaja
je energicznie czyscic. Zostajemy zaproszone do usiascia na krzeslach w
cieniu drzewa. Obserwujemy w podziwie jak gromadka dzieci krzata sie,
przynoszac reszte bagazy. Starsi chlopcy zaczynaja myc auto, a mlodszy
czyscic ojcu buty. Niemrawa podczas drogi dziewczynka, teraz naprawde sie
ozywia, glownie na widok polnagiego, mlodszego od siebie chlopczyka, byc
moze kuzyna, z ktorym zaczynaja zabawe w toczenie po podworku i bieganie za
zielona pomarancza. Kierowca bierze prysznic, przebiera szaty i mowi, ze
mozemy ruszyc. Ogromnie dziekujemy i prosimy o wysadzenie nas przed 'Maison
de June', czyl! i schroniskiem mlodziezowym.
Trafilysmy wlasnie na zaczynajace sie Swiatowe Forum Socjalne, ktorego czesc
uczestnikow z roznych stron swiata tez jest tu zakwaterowana i w roznych
czesciach miasta odbywaja sie konferencje. Wszystkie pokoje z lozkami sa
zajete, ale znajduje sie jeden spory, pusty, z dwoma materacami na podlodze.
Pasuje. Zaspakajamy najpierw najpilniejsze potrzeby - czyli zmycie z siebie
warstwy kilkudniowego kurzu. Ubrania wypierzemy juz jutro. No wiec hurra -
dokonalysmy kolejnej ledwo mozliwej rzeczy, zdazylysmy w kilka dni stopem do
Bamako - prosto idealnie na koncert.
Nie musimy dopytywac sie i szukac, kiedy tylko wychodzimy odswiezone na
zewnatrz, juz o zmierzchu, zaopiekowuje sie nami natychmiast trzech
miejscowych mlodych chlopakow, dwoch z dredami, ktorzy oferuja zaprowadzic
nas do miejsca, gdzie mozemy dostac bilety, cos zjesc, a potem na sam
koncert. Propozycja nie do odrzucenia. Prowadza nas do znajomego dealera
biletow, gdzie oczywiscie ! przeplacamy, ale nie sa to ogromne kwoty -
niecale cztery Euro. Przed stadionem tloczy sie tlum podekscytowanych
mlodych ludzi oraz kobiet z koszami transportowanych na glowie przekasek,
obranych pomaranczy, orzeszkow ziemnych, gotowanych jajek, smazonych rybich
glow, napojow, itd. Ustawiamy sie w kolejce do wejscia. Na stadionie siadamy
wyczerpane na betonowej laweczce posrod modnie ubranej entuzjastycznej
malijskiej mlodziezy i wpatrujemy sie w oswietlona scene z napisem 'Africa
Reggae Festiwal'. Tlum glosno wiwatuje, kiedy pojawia sie prowadzacy i
otwiera impreze. Pierwsze pare kawalkow jest dosc rozczarowujace, bo nie
pojawia sie jeszcze zaden prawdziwy zespol, tylko leci afrykanskie reggae ze
sprzetu, do ktorego spiewaja wykonujac akrobacje na scenie miejscowi
rastamani przy wiwatujacej publicznosci. My po kilku dniach drogi i malo
przespanych nocy jestesmy zbyt zmeczone... Postanawiamy zdrzemnac sie na
lawkach w pustej, bocznej czesci stadionu. Probujemy, choc niezbyt dlugo, bo
choc jest w miare cieplo, ale w letnich koszulkach na betono! wych lawkach
jednak marzniemy. Wracamy w srodek publicznosci, ale wycienczone podroza nie
damy rady. Kiedy tuz przed polnoca bierzemy taksowke z powrotem do
schorniska, widzimy, ze impreza dopiero zaczyna sie rozkrecac, a klebiacy
sie przed stadionem tlum jest jeszcze wiekszy niz ten wewnatrz.

21 stycznia
Dzis dopiero porzadnie sie wysypiamy. Delektujemy sie mozliwoscia i sama
czynnoscia prania ubran. Taka prosta rzecz, a cieszy. Czyste i wypoczete
idziemy z Kati przywitac za dnia nowe miasto. Rebeka juz tu byla, wiec
wybiera sie na pare odczytow forum socjalnego. Po pustynnej Mauretanii,
Bamako wydaje sie tropikalnym rajem. Rosna wokol mangowe drzewa z
dojrzewajacymi wlasnie owocami, a kolorowiej niz gdziekolwiek indziej ubrane
kobiety sprzedaja na ulicach schlodzone kawalki manga i ananasow w
plastikowych torebkach. Podziwiajac na te kobiety, czesto niosace swoje
towary na glowach, nie moge napatrzec sie na wystajace z przodu czarne
stopki rozkraczonego malucha ! przywiazanego zwyczajowo chusta na plecach.
Na targu czarnej magii tra fiamy na stoiska z przeroznymi czesciami
najdziwniejszych niezywych zwierzat, jak kolce jezozwierza, skory krokodyla,
zasuszone glowy miniaturowych malpek i mase innych, ciezszych do
zidentyfikowania. A uliczka czy dwie dalej oferuje bardziej nowoczesne
towary, jak ciemne okulary, plastikowe wiadra z napisem 'I love Africa',
zegarki, telefony komorkowe czy cazki do paznokci. W rzeczywistosci
wiekszosc zakurzonych uliczek w centrum miasta wydaje sie pasmem
niekonczacego sie targu, gdzie mozna kupic doslownie wszystko czego sie
potrzebuje i wszystko czego nie potrzebuje.
Wsrod bogactwa tej roznorodnosci mam poczatkowo maly problem ze znalezieniem
czegos konkretniejszego do zjedzenia, pomijajac wysmienita papaje. Nie brak
tu ulicznych stoisk z jedzeniem, ale wiekszosc oferuje ryz z sosem z
orzeszkow ziemnych, ktory bylby rewelacyjny, gdyby nie plywaly w nim kawalki
miesa. Na smazone rybie glowy tez sie nie skusze. Ale w koncu trafiam na
stoisko z gotowana fasolka. Oraz pys! znymi smazonymi platanami, czyli
slodkimi bananami.


22 stycznia
Znajduje w centrum w miare dobry, w miare szybki i tani internet, wiec
spedzam czesc dnia nadrabiajac internetowe zaleglosci oraz tworzac na
stronie kolejne albumy ze zdjeciami, jeszcze z Mauretanii oraz przejazdu
przez Senegal.
Wieczorem Kati jest zbyt zmeczona, ale Rebeka proponuje wybranie sie do
jednego z klubow, gdzie mozna posluchac na zywo malijskiej muzyki, z czego
znane jest Bamako. Uslyszala, ze w 'Hipodromie'. Wedrujemy wiec do centrum,
gdzie znajdujemy miejscowy busik, czyli vanik bez drzwi z metalowymi
laweczkami wokol, ktorego naganiacz krzyczy 'Hipodrom'. Wsiadamy i jedziemy
wzdluz coraz ciemniejszych uliczek. Po dluzszej chwili orientujemy sie, ze
wiekszosc pasazerow juz wysiadla, a naganiacz pyta nas: "To gdzie w
Hipodromie chcialyscie wysiasc?" Okazuje sie, ze Hipodrom to nie nazwa
konkretnego klubu, a calej dzielnicy, ktora dawno przejechalysmy, a vanik
sunie da! lej nieasfaltowanymi coraz to bardziej wyboistymi uliczkami w
coraz to ciemniejsze przedmiescia.
- Bedziecie wracac do centrum?
- Nie. Tu konczymy trase.
No to ladnie... Wysiadamy nie majac pojecia gdzie sie znajdujemy ani jak
trafic z powrotem. Ale nie jest tak zle. Mezczyzna na rogu mowi, ze tylko
taksowka, jesli jakas znajdziemy. A kiedy widzi, ze na taksowke nie mamy
ochoty, prowadzi nas kawalek, gdzie kilka osob oczekuje w ciemnosci na inny
vanik z powrotem do centrum. W blaszanym pudle busika przygladam sie z
podziwem pieknej czarnej kobiecie w niesamowitej, ciezkiej do opisania
szacie, a ona usmiecha sie rownie intensywnie przygladajac sie nam. Coz, nie
mamy szczescia jesli chodzi o muzyczna scene Bamako, ale nocne wycieczki
przedmiesciami tez bywaja ciekawe. Jest przyjemnie cieplo, uliczny zegar
pokazuje polnoc, a termometr 29 stopni.

23 stycznia
Rebeka wybiera sie stad przez Niger i jesli uda jej sie zdobyc wize, przez
Algerie do Europy. Kati ma jeszcze jakies trzy tygodnie zanim poleci do
domu, do Nowego Jork! u i Ekwadoru. Wpatrujac sie wczoraj w mapy i
przewodniki, wymyslilysmy, ze mozemy pojechac wszystkie razem do Timbuktu i
przez Mali kawaleczek wglab Nigeru skad Rebeka odbilaby na polnoc, a my z
Kati zataczajac kolko, przez Burkine Faso, wrocilybysmy do Bamako, skad ona
polecialaby do domu, a ja dalej w moja droge. Wszsytko brzmi ciekawie i
ladnie na mapie. Jednak powodzenie tego planu zalezy od tego, czy uda nam
sie dostac odpowiednie wizy. Chodza sluchy, ze jest podobno dostepna jedna
wiza do pieciu krajow: Nigeru, Burkiny Faso, Beninu, Togo i Wybrzeza Kosci
Sloniowej. To byloby idealne i rozwiazywalo problem plus dalo mi wstep do
kolejnych krajow.
Wybieramy sie z rana na wedrowke przez miasto do ambasady Burkiny Faso.
Kiedy po dokladnym spisaniu szczegolow z naszych paszportow urzednik
wpuszcza nas do przestronnego wnetrza, kobieta za szybka nie bardzo wie o co
nam chodzi i mowi, ze takiej wizy tu nie daja. Postanawiamy sie rozdzielic i
sprobowac dowiedziec - Rebeka! w ambasadzie Francji, ktora reprezentuje tez
Togo, a Kati i ja w amba sadzie Wybrzeza Kosci Sloniowej, ktora wedlug mojej
mapy jest tuz nieopodal. Nie mozemy jednak jakos na nia trafic i kiedy
pytamy kolejnych osob, pokazuja sredniookreslonym gestem w dal prosto przed
siebie. Wedrujemy wiec wsrod pylu i spalin aut i skuterow, balansujac tak
aby nie wpasc w plynacy wzdluz drogi otwarty sciek. Srednio przyjemny
spacer, do tego w prazacym sloncu. Kiedy znajdujemy w koncu ambasade, w
jednej z niepozornych nieasfaltowanych uliczek, mowia nam aby usiasc i
poczekac, co robimy z przyjemnoscia pod zadaszeniem przed budynkiem. Po
jakiejs godzinie zainteresowuje sie nami urzednik i lamanym angielskim
wyjasnia, ze owszem, wiza do pieciu krajow jest dostepna, ale nie w tym
momencie, poniewaz wlasnie skonczyly im sie wizowe znaczki.
- A kiedy bedziecie mieli nowe?
- Zadzwoncie jutro rano. Zobaczymy.

24 stycznia
Wizy potrafia stac sie koszmarem podrozy. Dzwonimy rano dwa razy do goscia z
ambasady Wybrzeza Kosci Sloniowej, ale mowia, ze je! szcze nie przyszedl.
Wybieramy sie raz jeszcze do ambasady francuskiej, moze cos nam tam
powiedza. Ale okazuje sie, ze ciezko zdobyc wiarygodna informacje. Od dwoch
roznych osob dowiadujemy sie, ze: owszem, wiza do pieciu krajow istnieje,
ale zajmuje trzy tygodnie aby ja dostac. Oraz ze owszem, kiedys istniala,
ale juz ja zniesli. Probujemy z Kati ostatniej szansy - z powrotem dlugi
spacer wzdluz zatloczonych ulic i otwartych sciekow - do wczorajszej
ambasady, moze gosc juz przybyl i moze maja znaczki. No wlasnie... moze...
Znowu odczekawszy swoje siedzac pod daszkiem, slyszymy w koncu:
- Przyjdzcie w piatek. Moze beda znaczki.
Dajemy za wygrana. Kati dowiaduje sie na internecie, ze mozna podobno
otrzymac wize Nigeru oraz Burkiny Faso bezposrednio na granicy, choc kazda z
nich oddzielnie jest drozsza niz wszystkie piec razem - okolo 40 Euro. Kati
rezerwuje wiec bilet samolotowy do Nowego Jorku z Wagaduga, stolicy Burkiny
Faso. Ja... nie wiem jeszcze co zrobie. W kazdym razie postanawiamy ruszyc
jutro z samego rana - poki co w strone Timbuktu.
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Poniedziałek, 06 Lutego 2006, 19:57 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Tym razem Kinga jest bardziej oszczędna w słowach...

Wyjść za Tuarega
Oj, tyle sie dzieje, ze nie wiem nawet od czego zaczac. A i tak wszystkiego
teraz nie opisze. Tzn. czasem tyle sie dzieje, a czasem utyka sie na dwa dni posrodku pustkowia nie mogac zrobic nic innego jak tylko czekac z nadzieja, ze kiedys cos przejedzie. Tak bylo po tym, jak z Timbuktu zalapalysmy stopa z dluga drewniana lodzia pelna ryzu, przez dwa dni rzeka Niger. Do 'miasteczka', w ktorym owszem maja lampy na trzech piaszczystych uliczkach, ale elektrycznosc pojawia sie tylko wtedy, kiedy przyjezdza minister. W kazdym razie po dwoch dniach jechal przez pustynie do cywilizacji pickup, na ktorego pake z czternastoma miejscowymi ludzmi udalo nam sie zabrac. I przejchawszy znowu przez pol kraju, dotrzec do Segou, gdzie bawimy sie wlasnie trzeci dzien do rana na festiwalu muzycznym nad Nigrem. Zdjecia i szczegoly z Timbuktu, z rzeki, pustynii, wiosek, festiwalu, itd. moze jakos
pozniej. Aha - stad ruszamy wkrotce z Kati do Burkiny Faso, skad niestety! , Kati odlatuje juz do siebie... Rebeka jedzie sama na odlegla polnoc Mali w poszukiwaniu meza Tuarega. A jesli nie znajdzie, spotkamy sie moze w Nigrze, kupimy wielblady, albo motocykle i zobaczymy co dalej...
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Środa, 15 Lutego 2006, 19:02 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




I znów Kinga lakoniczna....


Sama w Afryce

No to jestem juz w kolejnym afrykanskim kraju - Burkina Faso. I... juz
zupelnie sama. Bo Rebeka odbila w swoja strone juz w Mali, w poszukiwaniu
swojego Tuarega i od tej pory sie nie odezwala. A Kati wczorajszej nocy
wsiadla do samolotu, najpierw do Maroka, gdzie spedzi pare dni i potem
poleci do siebie, tzn. do Nowego Jorku i za chwile do Ekwadoru, gdzie
przewaznie mieszka jak nie podrozuje.

Tak wiec jestem sama, ale musze przyznac, ze mam szczescie do spotykania na
swojej drodze wyjatkowo ciekawych ludzi, szczegolnie samotnie podrozujacych
dziewczyn, choc nie przypuszczam, ze jest ich az tak wiele w okolicy.z Agnes
w jej ciezarowce Na festiwalu w Segou spotkalysmy kolejna - Francuzke,
Agnes, ktora podrozuje swoim domem-ciezarowka i robi najwspanialsza rzecz, o
jakiej slyszalam - rozstawia w malych afrykanskich wioskach ukradziony z
McDonalds'a dmuchany zamek. Stwierdzila, ze przyniesie on znacznie wiecej
radosci i pozytku tutaj. A na scianie swojej bialej ciezarowki wyswietla
filmy - gdzie w wioskach bez elektrycznosci musi byc to niezla atrakcja. A
filmy wyswietla w miare mozliwosci lokalne, afrykanskie. Agnes zabrala Kati
i mnie ta wlasnie niepozornie z zewnatrz wygladajaca, ale niesamowita
ciezarowka - z Mali do Burkiny Faso.

Pozdrawiam goraco z super goracego Oagadougu! I zapraszam do obejrzenia
zdjec z Mali - jest kilka nowych albumow, ktore opowiadaja to, czego nie
daje rady opisac.
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Środa, 01 Marca 2006, 18:00 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Kinga i biały wielbłąd

Nie zdawalam sobie nawet sprawy jakie przygody czekaja mnie tutaj, kiedy
pozegnalam Kati w Oagadougu. Myslalam, ze Burkina Faso bedzie tylko
'przejazdowym' mniej wiecej krajem w drodze do Nigru, gdzie umowilam sie
luzno z Rebeka. Opuszczajac stolice nie mialam jeszcze od niej wiadomosci od
kiedy rozstalysmy sie w Mali, ale podazalam powoli stopem wzdluz mniej
uczeszczanej drogi w strone nigerskiej granicy. A tutaj na polnocy kraju,
moja uwage odwracal co jakis czas przejezdzajacy na wielbladzie Tuareg. Tak,
wlasnie przejezdzajacy, nie prowadzacy wielblada, ale jadacy samotnie nie
wiadomo skad i dokad, w turbanie, dostojnych szatach i z mieczem... Cos o
czym marzylam, a co okazalo sie nie mozliwe w Maroku, gdzie wielblady
potrafia tylko podazac za przewodnikiem. - Chodz, zabiore cie moim
motocyklem do Gorom Gorom, jutro jest dzien targowy, tam mozesz kupic
wielblada. - powiedzial mi miejscowy chlopak z dredami w miasteczku na
polnocy Burkiny. Targ byl fascynu! jacy, z kolorowo ubranymi ludzmi z wielu
roznych grup etnicznych przybylymi z bliska i z daleka, pieszo, wozami
zaprzezonymi w osiolki, ciezarowkami, lub na wielbladach. Owszem, byly
wielblady na sprzedaz, ale wszystkie biale byly mlode, jeszcze nie
trenowane. A jedyny duzy, dobrze wytrenowany nie byl bialy. Ale...
nastepnego dnia znowu znalazlam sie na motocyklu, z miejscowym Tuaregiem
jadacym okolo 50 kilometrow przez pustkowie do swojej wioski. Dluga
historia, ale w skrocie - motor popsul sie po drodze, kontynuowalismy
pieszo, spedzilismy noc z tuareska rodzinka, nastepnego dnia ludzie
poprzyprowadzali swoje wielblady. I... tak - w koncu - jestem szczesliwa
posiadaczka okazalego, bialego wielblada! Kati miala nadzieje, ze nazwe
mojego wielblada jej imieniem. Ale... nie moglam jakos tego zrobic. Kati
jest zbyt wyjatkowa i zadne zwierze, nawet moj wspanialy wielblad nie bedzie
mial tak na imie - bo to nie to samo. Ale, na jej czesc, przestawilam tylko
dwie sylaby i ochrzci! lam mojego wielblada 'Tika'. Nie wiem kiedy bede w
stanie wrzucic na s trone zdjecia, bo tutaj maja polaczenie internetowe, ale
tylko wieczorami, powolne i drogie. Wiec prawdopodobnie dopiero w Nigrze -
dokad wybieram sie wkrotce razem z Tika - jak tylko naucze sie mniej wiecej
samodzielnej obslugi wielblada. Byc moze Rebeka przylaczy sie do mnie... W
kazdym razie - w zakurzonej wiosce Gorom Gorom czuje sie jak w domu, Burkina
Faso jest jednym z najbardziej przyjaznych krajow w jakim bylam, moj
wielblad skubie wlasnie liscie z drzewa na piaszczystym podworku u
miejscowego przyjaciela Tuarega - jednym slowem - zycie jest piekne...

***

Wiec ok, mam wielblada. Ale... zajmie pewnie troche czasu zanim bede mogla
powiedziec, ze jestesmy prawdziwymi przyjaciolmi. Tutaj ludzie traktuja
wielblady, a wlasciwie wszystkie zwierzeta w bardzo utalitarny sposob -
wielblad jest glownie srodkiem transportu, powoli zastapianym przez
motocykl, nawet wsrod populacji miejscowych Tuaregow. Nikt nie zaprzyjaznia
sie ze zwierzetami, wiec Tika tez nikomu naprawde nie ufa, ani z ludzmi sie
nie przyjazni. Owszem, wstanie, usiadzie, ruszy, skreci w lewo, w prawo, ale
nawet do tego czasem trzeba uzyc troche sily. A ja... traktuje go chyba ciut
zbyt delikatnie. Ale powoli, powoli, ucze sie wielbladzich sztuczek,
przymocowujac siodlo co rano i jadac z Tika poza wioske, zostawiajac go tam
aby posilil sie liscmi z pustynnych krzakow, dogladany przez niewolnika
mojego tuareskiego przyjaciela. A po poludniu siodlam go znowu i
przyprowadzam z powrotem na podworko. Dwa dni temu, z miejscowymi
przyjaciolmi sprawilismy Tice kapi! el, szorujac go dokladnie, aby stal sie
czysciutki, prawdziwie bialy. Ale nastepnego dnia, kiedy przyszlam po niego
po poludniu na skraj pustyni, ledwo poznalam mojego wlasnego wielblada -
umyslnie polozyl sie i wytarzal w popiele ogniska, tak ze nie jestem pewna
juz czy mam bialego czy ciemnoszarego wielblada. Stwierdzilam, ze nie ma
sensu myc go wiecej, wiec otrzepalam go tylko, a dzis oczywiscie zrobil
dokladnie to samo.
Ale nie trace nadziei, ze zaczniemy sie wkrotce rozumiec. Czuje, ze tak
naprawde naucze sie najwiecej po prostu w drodze i bylam juz gotowa ruszyc
jutro. Ale jutro akurat jest swieto nadania imienia nowonarodzonemu dziecku
najlepszego przyjaciela mojego przyjaciela, wiec zostane chyba w Gorom
kolejny dzien i sprobuje wyruszyc w niedziele z samego rana.
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Niedziela, 19 Marca 2006, 08:32 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Świat widziany z wielbłąda

Swiat z siodla wielblada
Tuareg na motorze
w zwiewnej szacie w kolorze
tak niebieskim jak niebo Burkiny
mija nas pozdrawiajac
i Allaha wzywajac
a obok przechodza dziewczyny
z ozdobami w warkoczach
blyskiem usmiechu w oczach
balansujac na glowie wode
co przynosza ze studni
kazda sie tym tu trudni
a na plecach niemowle mlode
Tika kroczy niespiesznie
strzygac uchem pociesznie
szybkie tempo Tice nie w smak
nigeryjskie przestrzenie
Tika kocha szalenie
Tika uj, Tika uj, Tika tak

Przyspiewywalam sobie w ten sposob w rytm niespiesznych krokow Tiki
przemierzajac bezdroza na pograniczu Burkiny i Nigru. Piosenka bylaby
dluzsza, ale wene tworcza przerwalo mi pojawien! ie sie nie wiadomo skad
wedrujacego mezczyzny, z ktorym wdalam sie w rozmowe. Bez bagazu, w
plastikowych klapkach, wedrujacym z Mali, przez Niger az do Nigerii.

A pisze te slowa teraz bedac smutna - smutna po szybszym niz sie
spodziewalam rozstaiu z Tika. I szczesliwa - szczesliwa wszystkimi pieknymi
chwilami, ktore razem przezylismy. Nie wiem czy moge powiedziec, ze Tika
mnie pokochal. Ale w kazdym razie zaczal mnie akceptowac i tolerowac, z
cierpliwoscia i usmiechem. A te kilka dni wedrowki byly jednymi z
najintensywniejszych w moim zyciu. Dlugo by opisywac - zalaczam wiec opisany
w skrocie jeden dzien z pamietnika.

---------------------------------------------------------------------- ------
--

28 luty
Pierwszym widokiem, jaki widze z rana wychodzac na podworko przed chatke, to
kobiety i dziewczynki ubijajace dragami proso. Natychmiast tez kiedy sie
pojawiam, zotaje mi wreczona miska ze slowami:
- Szef wioski przesyla mase.
To znaczy te okr! agle smazone ciasteczka, ktorymi dziele sie z calym
podworkiem. Na por annym stoisku wypijam jeszcze 'bui' (gesty napoj z
prosa). Ide podziekowac i pozegnac goscinnego szefa wioski i wracam osiodlac
Tike. Brat szefa pomaga mi przymocowac plecak, po czym osobiscie, jak zwykle
w asyscie wioskowej dzieciarni, odprowadza mnie na wychodzaca z Falagountu
droge. Tam dopiero kaze Tice usiasc, dostarczajac dzieciakom uciechy - biala
kobieta dosiadajaca bialego wielblada. I odjezdzajaca nim powoli samotnie w
sina dal.
Okazuje sie, ze droga prowadzila tylko do Falagountu. Stad prowadzi
wydreptana-wyjezdzoa sciezka, rozwidlajaca sie niejednokrotnie na kilka
alternatywnych, kiedy ta glowna staje sie zbyt piaszczysta. Staram sie
podazac ta najglowiejsza, aby sie nie zgubic. Do tej pory bylo zbyt latwo -
podazac jedna wyrazna droga. Ta sciezka, prowadzaca juz w miare prosto do
nigeryjskiej granicy, wiedzie przez wysuszone pustkowie. Nie wiem czy mozna
nazwac to pustynia, bo okolica pelna jest kolczastych krzkow, a nawet
gdzieniegdzie kolczastych drzew. K! rajobraz zreszta co chwile lekko sie
zmienia. W oddali widac wzgorza z plaskimi wierzchami. Od czasu do czasu
mijam skupisko prostych okraglych chatek z ziemistych cegiel, otoczonych
mniejszymi - bez drzwi, tylko z okienkiem - to spichlerze na proso. Po
drodze wedruja kobiety noszace na glowach wiadra z woda. Wkroczylam chyba w
bardziej tuareski region, bo od czasu do czasu mija mnie oturbaniona postac
w dlugiej szacie, na rowerze lub motocyklu. Do ostatniej burkinkskiej
wioski, Sela, mam okolo pietnastu kilometrow. Daje sie Tice zatrzymac, to na
poskubanie wyschnietej trawy, to na liscie z kolczastego krzaka. Nasila sie
upal.
Mija mnie woz z dwoma osiolkami wiozacy dwie metalowe beczki. Zagaduje mnie
mezczyzna w kolorowej szacie. Okazuje sie, ze tez jedzie stad co ja, czyli
okolicy Gorom Gorom. Co tu robi? Po nigeryjskiej stronie napelni beczki woda
i pojedzie w pustynie ja sprzedawac w nomadzkich osadach. To jedyny sposob,
w jaki moze zarobic par groszy. Pyta, czy ma! m cos do jedzenia.
- Mam tylko rzeczy, ktore trzeba ugotowac - ry z, makaron, fasolke. Jad
dojedziemy do wioski i cos tam bedzie, to zapraszam pana na posiek. A daleko
jeszcze?
- Nie, nie. Tuz, tuz.
Tutejsze 'tuz tuz' moze oznaczac wszystko. W kazdym razie osiolki truchtaja
podobnym tempem co Tika kroczy, wiec jedziemy razem. Wioska Sela to nawet
nie wioska, a kilka porozrzucanych budynkow, oraz garstka okraglych chatgek.
I pompa, wokol ktorej zgromadzony jest tlumek miejscowych i stadko bydla
pijace wode, ktora scieka do betonowego zbiornika. Podchodze z Tika, ktory
tez gasi pragnienie, parskajac ociesznie mokrym pyszczkiem. Moj znajomy z
osiolkami tu chyba napelni beczki. Mowi, aby isc dalej prosto - z roznych
zrodel, od trzech do pieciu kilometrow - do pierwszej nigeryjskiej wioski -
tam sie spotkamy.
Wedrujemy wiec dalej, przekraczajac wyschnieta zupelnie rzeke - jak sie
domyslam - granice. Bez kontroli paszportowej, bez pieczatek. Na szczescie -
bo nie mam ani burkinskiej, ani nigeryjskiej wizy. Ani nawet piczatek z kil!
ku ostatnich granic. Wiec na wielbladzie wkroczylam do kolejnego
afrykanskiego panstwa. Pierwsze pojednyncze chatki jakie tu mijam, to nawet
nie z ziemistych cegiel, a z plecionych mat - niewielkie, okragle. Ale do
wioski jeszcze spory kawalek. Raczej piec niz trzy kilometry. Kiedy w koncu
pojawiaja sie domy wioski Amarasinge w oddali, nadjezdza swoim wozem moj
znajomy. Tuz przed wioska zatrzymujemy sie. Rozsiodluje Tike, skladam bagaze
pod drzewem, a mlody Tuareg w ozdobnej zielonej szacie, turbanie i z mieczem
zgadza sie za drobna oplata popilnowac wielblada i bagazu. Moj burkinski
znajomy zaprasza do wsiascia na woz z osiolkami i w ten sposob wkraczam do
Amarasinge - pierwszej nigeryjskiej wioski. Posrodku piaszczystego placyku
stoja puste w tym momencie targowe stoiska. Cotygodniowy targ byl tu akurat
wczoraj.
- Chodz do domu marabutya - mowi moj znajomy - tam mozemy odpoczac.
Brodaty marabut w czarnej szacie i turbanie wita nas serdecznie na swoim
podworku. P! osrodku podworka stoi podwyzszona platforma z mata - loze
marabuta. A w dwoch przeciwnych rogach podobne platformy, tylko dodatkowo
zadaszone, na ktorych spoczywaja dwie zony marabuta, kazda otoczona gromadka
dzieci. Sa tu tez dwie oddzielne, identyczne chatki. Po chwili konwersacji
ide z moim znajomym zobaczyc, czy znajdziemy cos do zjedzenia w wiosce.
Jedynie przed jedna chatka cos sprzedaja - ciasteczka z masy. Ale jest to
tez jednoczesnie sklepik. Dogadujemy sie, ze jak kupie od nich kilo ryzu i
kilo fasolki, to ugotuja mi to i za godzine zaserwuja polane olejem. Wracamy
wiec odpoczac na podworko marabuta, gdzie dostaje miejscowy fotel-lezak z
drewnianych pretow i gdzie gromadzi sie tlumek miejscowych zaintrygowanych
moim pojawiem.
- Skad jestes? - pyta jeden z Tuaregow w ciemnych okularach.
- z Polski.
- Polski? Czy to na Wybrzezu Kosci Sloniowej?
- Nie. Jak ci to wyjasnic... to w zupelnie przeciwnym kierunku niz Wybrzeze
Kosci Sloniowej.
- Aha.
Po jakiejs godzinie przychodzi chlopiec z ogromna miska ryzu z f! asolka.
Tlumek zostaje wyproszony, podczas kiedy moj znajomy i ja posilamy sie z
jednej miski zapraszajac tez marabuta i zony. Marabut kurtuazyjnie tylko
kosztuje i wraca do studiowania zapisanych arabskimi znaczkami kartek z
fragmentami Koranu. Ale zostaje jeszcze ponad pol miski jedzenia, ktore
trafia potem do zon i dzieci.
Czuje, ze potrzebuje troche odpoczac. Marabut mowi, ze nie ma problemu, moj
wielblad i ja mozemy zostac jak dlugo tylko chcemy. Mozemy kontynuowac
jutro, albo kiedykolwiek. Posyla natychmiast swoich chlopcow, aby przyniesli
spod drzewa siodlo i bagaze, zwolnili Tuarego i sami pilnowali dalej Tiki.
Najmlodsze dzieci biegaja tu nago. Starsze ubrane sa w przypadkowe kawalki
garderoby. Jeden chlopiec w samych szortach. Inny, moze czteroletni, w nie
wiadomo skad wzietej za duzej kurtce - ktora jest jego jedynym ubraniem -
nie ma poza tym nic - ani butow, ani majteczek. Spedzam popoludnie w cieniu
drzewa, usilujac skupic sie na pisaniu pamietnika. Jedna! z zon wraz z corka
tlucze proso. Druga wyrusza z wiadrem na glowie po wode. Chlopcy zaprzegaja
i wybieraja sie gdzies osiolkiem, marabut lezy rozlozony posrodku swojego
krolestwa, a mloda kozka wziela wlasnie lyka z przyniesionej dla mnie
miseczki wody. Moj burkinski znajomy zegna sie i wyrusza w dalsza droge.
Daje Mohamedowi, najstarszemu synowi marabuta, pudeleczko herbaty i garsc
kostek cukru z przywiezionych przeze mnie zapasow. Mlodsze rodzenstwo
wygrzebuje skads troche na wpol spalonego wegla i Mohamed zabiera sie do
zaparzania na tradycyjnym drewnianym stojaczku z weglem. Zdaje sobie sprawe
na krawedzi jakiego ubostwa zyja, kiedy pyta, czy ma wsypac cale, czy pol
opakowania. Mowie, ze pol w zupelnosci wystaczy i dorzucam jeszcze cukru,
aby starczylo na drugie pol na jutro. Wszedzie dotad - w Mali i Burkinie,
jedno male opakowanie starczalo na jedno zaparzenie super mocnej, super
slodkiej herbaty, serwowanej w miniaturowych ilosciach, przewaznie trzy
rundki. Dla mie pol jest jak najbardziej OK, przynajmniej da sie bez
skrzywienia w! ypic. Mohamed, chociaz nigdy nie byl w szkole, mowi calkiem
niezle po francusku. Tylko dwoch z jego mlodszych braci chodzi do szkoly.
Wyglda na to, ze dziewczynek sie tu do szkoly nie posyla. Bo - jesli juz
inwestowac (zeszyt, dlugopis, itd.), to w chlopcow.
Robi sie ciemno. Wyciagam moja ostatnia swieczke, ktora przelamala sie na
pol. Kiedy zapalam jej polowke, zbiega sie liczne rodzenstwo wpatrujac
intensywnie w plomien.
- Moze zgasic, az sie zagotuje woda - sugeruje niesmialo Mohamed - aby
zaoszczedzic, bo i tak nic nie robimy.
- Nie, nich sie pali. Przyjemnie ze swiatlem. - mowie, zdajac sobie nalge
sprawe, ze brzmi to pewnie troche ekstrawagancko, a polowka mojej swieczki
jest jedynym swiatlem w wiosce w te bezksiezycowa noc.
- Mohamed, ile dzieci ma twoj ojciec? - pytam z ciekawosci.
- Byc moze... okolo czternastu chyba - odpowiada niepewnie Mohamed.
Po chwili wylania sie z ciemnosci jedna z zon z ogromna miska. Wieczorny
posilek. Wokol m! iski, do ktorej tez jestem zaproszona, zasiadaja: marabut,
dwie zony, najstarsza, nastoletnia corka, oraz osiemnastoletni (wygladajacy
na czternascie) Mohamed. Posilek sklada sie z ryzu. Samego, ugotowanego
bialego ryzu, polanego odrobina oleju. Mlodsze rodzenstwo musi poczekac, az
skoncza starsi. Postanawiam zostawic jutro rodzince marabuta wiekszosc
przwiezionych przeze mnie z Gorom Gorom zapasow.

---------------------------------------------------

To tylko w skrocie opisany jeden dzien. A teraz... rozstalam sie juz z Tika.
Pare osob pytalo ile kosztowal mnie wielblad. No wiec nie jest to tajemnica
- zaplacilam za Tike w Burkinie dokladnie 500 Euro. Ale - okazuje sie, ze
nie jestem najlepsza wielbladzia dealerka. Sprzedalam w Nigrze za mniej
wiecej dwie trzecie ceny. Tak wiec rada dla wszystkich - nastepnym razem,
kiedy bedziecie kupowac wielblada - kupcie go raczej w Nigrze i przejedzcie
do Burkiny. A byc moze... byc moze to nie ma znaczenia, bo jako biali, tak
czy siak stracicie. To znaczy liczac tylko pieniadze. Ale doswiadcze! nia,
wspolnych chwil, nauki, uciechy, niespodzianek... nie da sie policzyc. I to
juz zostanie. I to ciezko nawet opisac. Dziele sie wiec kilkoma nieudolnymi
fotkami - bo nie mial ich kto nam razem robic... To na razie tylko z
burkinskiej czesci. Z nigeryjskiej, oraz tego dnia, ktory opisuje w
zalaczonym fragmencie - mam nadzieje, jutro.
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Niedziela, 19 Marca 2006, 08:43 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Moja pierwsza żyrafa - dziennika Kingi c.d.

5 marca
Po super intensywnych dniach podrozy z Tika, spedzam teraz dla kontrastu
relaksujace dni w Niamey - calkiem przyjemnym, jak na stolice kraju miescie,
gdzie pomiedzy glownymi asfaltowymi ulicami znadjuja sie uliczki pelne
pomaranczowego piasku, a nad rzeka Niger pas zieleni i zyzne ogrodki.
Wszyscy sie tu tez dlugo i kurtuazyjnie pozdrawiaja. Jesli chcesz kogos
zapytac na przyklad o droge, wypada go najpierw pozdrowic, zapytac o
zdrowie, rodzine oraz jak mija dzien. Kiedy chesz kupic pare tlustych
placuszkow z prosa od ulicznej sprzedawczyni, nie podchodzisz i nie mowisz
od razu: "Poprosze placuszkow za 50 frankow." Musi byc to poprzedzone
zwyczajowym: "Dzien dobry, jak leci? W porzadku?" Oraz co najmniej jeszcze
jednym pytaniem. Bylam juz pytana przy roznych okazjach: "Jak praca?" "Jak
biznes?" "Jak dzieci?" - na co potwierdzalam za kazdym razem pogodnie, ze
biznes oraz dzieci maja sie jak najle! piej, dziekuje. Gdy przechodze z
Djibo po okolicy i spotyka licznych znajomych, za kazdym razem nastepuje
podobna wymiana.
Po poludniu wybieram sie na internet, ale okazuje sie to frustrujacym
doswiadczeniem, bo kilkukrotnie (podobno z powodu upalu) nastepuje przerwa w
dostawie pradu i traci sie czesto napisany wlasnie dlugi kawalek tekstu. Ale
miejscowi przyjmuja to z niezmaconym spokojem - widocznie to normalne.

6 marca
Poniedzialek. Kupuje troche paliwa do Djibo motocykla i jedziemy do ambasady
Beninu w nadziei, ze moze tu dostane te wize pieciu krajow, ktora zawiera
Niger i Burkine, wiec bede tu legalnie i bede tez mogla bez problemu wjechac
z powrotem do Burkiny. Tu jednak odsylaja nas do biura spraw terytorialnych
w centrum miasta. Po drodze motocykl lapie gume, wiec zostawiamy go do
naprawy mocno sfatygowanej detki i bierzemy taksowke, ktora funkcjonuje tu
troche jak busik, zabierajac i wysadzajac innych pasazerow po drodze i
kosztuje grosze. W b! iurze pani urzedniczka ogladajac moj paszport dziwi
sie, jak sie tu zn alazlam, bez wizy i pieczatek ani stad, ani z
graniczacych krajow. Tlumacze zgodnie z prawda, ze w miejscu, gdzie
przekraczalam granice z wielbladem nie bylo urzednikow z pieczatkami.
Dostaje do wypelnienia formularz, dolaczam dwa zdjecia, 25 tysiecy frankow i
o siedemnastej moge przyjsc po wize. Rewelacja. Tak wiec rowniez Wybrzeze
Kosci Sloniowej, Benin oraz Togo stoja przede mna otworem.
Poznym wieczorem siedzac przed chatka pytam Djiba o rozlegajace sie zza muru
nieopodal glosne odglosy wykrzykiwanych recytacji. Djibo mowi, ze mozemy
przejsc sie i sama zobacze - maloletnich uczniow jednej z wielu koranicznych
szkolek. Przy mdlym swietle lampy naftowej siedza wprost na ziemi chlopcy w
obszarpanych ubraniach, recytujac jednoczesnie kazdy inny kawalek koranu
wyryty na drewnianej tabliczce, pod nadzorem najstarszego, nastoletniego
ucznia. To czesto pochodzacy ze wsi chlopcy, w goracym i suchym okresie bez
plonow, wysylani na nauki do miasta, oddawani pod opieke jednemu ! z
marabutow. Pierwszym etapem jest pamieciowe opanowanie fragmentu Koranu.
Potem faktycznie poznanie arabskiego alfabetu i nauczenie sie czytania
danego fragmentu. Na koncu dopiero zrozumienie znaczenia. Chlopcy ci nie
uczeszczaja jednoczesnie do zwyklych szkol, wiec nie naucza sie pisac i
czytac w zadnym funkcjonalnym tu jezyku, podtrzymujac statystyki 85-cio
procentowego analfabetyzmu w swoim kraju.
Wizyta tutaj pozwala mi spojrzec inaczej na rzesze zebrzacych na ulicach
nigeryjskich miast i wiosek dzieci z miseczkami. Otoz nie sa to zwykli
zebracy, a glownie uczniowie tych wlasnie koranicznych szkolek, ktorzy
jedynie w ten sposob moga sie wyzywic. Czyli cos jak buddyjscy mnisi czy
nowicjusze w poludniowo wschodniej Azji przemierzajacy ulice z zebraczymi
miseczkami - z ta roznica, ze ci nie maja pomaranczowych szat.

7 marca
Niger to ogromny, pustynny, fascynujacy kraj. Najbardziej odwiedzanym przez
turystow miejscem sa okolice starego pustynnego miast! a Agadez odleglego o
ponad piecset kilometrow stad. Nie mam jednak ter az ochoty na dluga meczaca
podroz w upale, aby dotrzec dokads, gdzie miejscowi beda przescigac sie, aby
wyslac mnie na pustynie z wielbladami, podczas kiedy wlasnie wrocilam z
wlasnej niepowtarzalnej wyprawy z wielbladem. Postanawiam spedzic wiec
jeszcze jeden dzien tu w Niamey i jutro wrocic do Burkiny.
Wybieram sie sama do centrum miasta w okolice "grand marche", czyli
wielkiego targu. Przechodze uliczka miniaturowych zakladow krawieckich, z
ktorych kazdy ma wywieszone przed wejsciem modele ubran przescigajacych sie
fasonami i kolorami. Nie sa to jednak rzeczy na sprzedaz - a na pokazanie
tylko. Trzeba przyjsc z wlasnym kawalkiem materialu, wybrac sobie model,
ewentualnie dostarczyc wlasny, a stworza ci w okamgnieniu co tylko sobie
zazyczysz. Tutejsze kobiety chodza na codzien w niesamowitych strojach.
Dluga spodnica to raczej po prostu cos w rodzaju sarongu, zawiazany na
biodrach kawalek batikowego materialu. Ale uszyte przewaznie z tego samego
materialu do! kompletu bluzki to juz istne dziela krawieckiej sztuki. Teraz
juz wiem, dlaczego nie ma sklepikow z nimi, a na kazdym rogu spotyka sie
sklepiki z teczowym wyborem batikowych materialow, roznoszonych tez przez
sprzedawcow na glowach. Wedruje dalej po targu, zatrzymujac sie ze stoiskami
z kasetami i plytami pytajac o CD z nigeryjska tuareska muzyka, ktora
leciala nieustannie u Almoksina w Gorom Gorom. Niestety, tu sprzedaja tylko
najpopularniejsze w tym momencie hity, a tuareska muzyka do nich
najwidoczniej nie nalezy.
Wieczorem, siedzac jak zwykle na macie przed chatka Djibo na podworku jego
rodziny, kiedy mowie, ze jutro chyba czas na mnie, dowiaduje sie, ze tu w
Nigrze i to calkiem niedaleko, bo jakies piecdziesia kilometrow stad, mozna
spotkac ostatnie w Zachodniej Afryce zyrafy na wolnosci. Nawet nie w zadnym
parku narodowym, tylko po prostu, spacerujace sobie podobno, chronione, ale
zupelnie wolne zyrafy. Natychmiast postanawiam wiec zmienic kierunek
jutrzejszego ! wyjazdu i przed opuszczeniem Nigru odwiedzic ichniejsze
zyrafy.

8 marca
Po wczesnym sniadaniu na piaszczystej uliczce, zegnam sie z rodzinka Djibo i
opuszczam moja slomiana chatke. Djibo odprowadza mnie na taksowke do centrum
miasta, bo nie naprawil jeszcze motocykla. Stamtad biore minibusik wywozacy
mnie na glowna droge poza miasto. A tam, choc nie ma wiele ruchu, wkrotce
lapie stopa. Mezczyzna, ktory mnie zabiera jedzie pareset kilometrow, az do
granicy z Beninem. Ale ja tym razem tylko kawalek, jakies piecdziesiat
kilometrow wzdluz drogi, do wioski Kure. Ciezko mi uwierzyc, ze moge
zobaczyc zyrafy, tak po prostu, niedaleko glownej asfaltowej drogi w kraju.
Ale moj kierowca potwierdza: - A tak, chodza tutaj, czasem przechodza przez
droge. Wysadza mnie przy znaku oznajmiajacym, ze ostatnie
zachodnioafrykanskie zyrafy witaja mnie i zycza milego pobytu. Tu zostaje
zaprowadzona pod okragly daszek, gdzie mezczyzna w zielonym uniformie wita
mnie milo i wyjasnia zyrafia procedure. Otoz musze wykupic bilet za okolo
trzy Euro, z ktore! go zakupu fundusze ida na ochrone zyraf. Po czym
zostanie mi przydzielony przewodnik, ktory zaprowadzi mnie do zyraf,
bedziemy musieli znalezc transport, ktory zawiezie nas kawalek stad, po czym
przewedrujemy pare kilometrow w poszukiwaniu zyraf. Przewodnikowi zaplace
tyle, ile bede uwazala za stosowne. Brzmi calkiem w porzadku. Wykupuje wiec
bilet i wraz z nim otrzymuje ulotke informujaca, ze jeszcze w dziewietnastym
wieku region od Nigru az do Senegalu zamieszkaly byl przez setki, jesli nie
tysiace zyraf, ale z powodu polowania, klusownictwa, oraz zwiekszenia
terenow uprawnych zostaly one prawie doszczetnie wytrzebione i w 1996 roku
zostalo tylko 50 zyraf - wszystkie tutaj, w tym regionie. Teraz, dzieki
pracy stowarzyszenia dla ochrony zyraf ich populacja wzrosla do ponad 130.
Dzis mam nadzieje spotkac przynajmniej kilka. Moj przewodnik, symatyczny
prosty czlowiek z tych okolic, doradza zaopatrzec sie w wode przed
wyruszeniem. Kupuje wiec od dziewczynki dwa woreczki wody ! z tutejszej
pompy, z ktorych jeden wypijam, drugi wlewam do butelki i wyruszamy.
Przewodnik znajduje auto, ktore za niewielka oplata podwozi nas parenascie
kilometrow, ciagle wzdluz glownej drogi. Kiedy wysiadamy, skrecamy i
przechodzac przez niewielka wioske z gliniano slomianych okraglych chatek i
spichlerzow na proso, wedrujemy na przelaj wglab wysuszonego pustkowia,
porosnietego krzakami i z rzadka drzewami. - Potrafisz daleko wedrowac? -
pyta.
- Oczywiscie, ze potrafie. Bez duzego plecaka, nie ma problemu.
- Ale w tych butach? Musi sie ciezko chodzic... - przewodnik patrzy
powatpiewajaco na moje obute stopy. Sam porusza sie lekko i sprawnie w
samych prostych klapeczkach, jak wiekszosc Afrykanczykow.
- A nie, buty sa w porzadku. Wcale mi nie przeszkadzaja.
- Skoro tak twierdzisz...
Wedrujemy wiec dziarsko i faktycznie, musze sie sprezac, aby dotrzymac mu
kroku. Wedrujemy jakies moze trzy, moze cztery kilometry i przewodnik
stwierdza, ze wkroczylismy wlasnie w okolice gdzie w tym momencie moga
przebywac zyrafy. Trze! ba sie bacznie rozgladac. Dzisiaj nie widac slonca,
wieje lekki wiatr i cala okolica zasnuta jest unoszacym sie w powietrzu
pustynnym pylem, ktorego namacalnie nie widac, ale znacznie ograniczona jest
widocznosc, a przestrzen nabiera dziwnie brazowatego koloru. Wytezam wiec
wzrok i podazamy dalej, juz nie wzdluz piaszczystej sciezki, a po prostu na
przelaj.
- Dobrze, bo przynajmniej nie jest tak goraco. Ze sloncem byloby nie do
wytrzymania. - mowi przewodnik.
- No, do zdjec srednio dobrze, krajobraz jak za mgla... - ja widze wszystko
z innej perspektywy.
Ale zobaczymy, czy w ogole bede miala co fotografowac. Bo wedrujemy kolejne
moze pol godziny, a zadna dluga szyja nie wylania sie z zasnutej pylem
kolejnej kepy krzakow. Napotykamy jednak dziewczynke wraz ze stadem bydla i
moj przewodnik zagaduje ja w miejscowym jezyku. Dziewczynka odpowiada i
pokazuje reka za siebie. Podazamy kawaleczek w tym kierunku. Jest! Moja
pierwsza afrykanska zyrafa! Na zupelnej, nieo! graniczonej wolnosci,
skubiaca sobie nonszlancko liscie wysokiego drze wa, nie zwracajac na nic,
ani na nikogo uwagi. Wielka, potezna zyrafa. A tak naprawde, to "on" -
zyraf.
- Masz szczescie - oznajmia moj przewodnik - trafilas na najokazalszego,
najwiekszego osobnika ze stada. Nie ma wiekszych zyraf niz ten tutaj.
A gdzie reszta stada? Tego nie wiadomo. Dziewczynka widziala dzis tylko tego
jednego osobnika. Ale to mi poki co wystarcza. Wpatruje sie oniemiala w ten
dlugoszyi cud natury. Podchodze powoli i bezglosnie coraz blizej. Na to
zyrafa odrywa sie od skubania i zaczyna obserwowac mnie czujnie. Po chwili
decyduje sie zmienic drzewo. Nie wiedzialam wczesniej (na przyrodniczych
filmach chyba nie zwrocilam nigdy uwagi), ze zyrafy chodzac podnosza na raz
zawsze dwie nogi z jednej strony ciala. Podazam za zyrafa, w nienahalnej
odleglosci i siadam p! od krzakiem nieopodal, calkiem blisko, moze jakies
dziesiec metrow - taka odleglosc zyrafa toleruje i stwierdziwszy, ze jestem
niegrozna, wraca do lisciastego posilku, wysuwajac dlugi jezyk manewrujacy
sprawnie pomiedzy kolcami drzewa.
Przewodnik daje mi spokojnie nacieszyc sie tym spektakularnym widokiem,
pofotografowac i spedzic z zyrafa tyle czasu ile mam ochote. W drodze
powrotnej stwierdza, ze rzeczywiscie, wedruje jak Afrykanka, bo on sam
zmeczony jest ta kilkukilometrowa przechadzka. A kiedy docieramy z powrotem
pod daszek przewodnikow, nie moze sie nadziwic, ze po prostu wychodze z
plecakiem na droge i wedruje, albo czekam, az cos mnie zabierze.
Tutaj, pomimo ze to glowna droga w Nigrze, tylko naprawde z rzadka cos
przejezdza. Kiedy nadjezdza mezczyzna na rowerze, mowi ze jesli chce moze
podwiezc mnie ze dwa kilometry do pobliskiej wioski, tam przynajmniej moge
znalezc cos do jedzenia. Dobry pomysl, bo po zyrafiej przechadzce calkiem
zglodnialam. Wsiadam w! iec z plecakiem na chwiejny bagaznik roweru i w
wiosce kupuje dla sieb ie i dla milego pana miseczke ryzu z sosem z
pikantnym sosem z orzeszkow ziemnych. Stad po niedlugim czasie zabiera mnie
ciezarowka z czterema mezczyznami w kabinie, ale znajduje sie i dla mnie
miejsce. Piecdziesiat kilometrow z powrotem do Niamey pokonujemy chyba w
dwie godziny, ze wzgledu na liczne kontrole policyjne, urzedowe, celne, itd.
po drodze, przy ktorych trzeba sie zatrzymac i kierowca za kazdym razem musi
dac urzednikom zwyczajowa lapowke, aby kontynuowac dalej. - Widzisz, to nie
tak jak u was w Europie. Tu nawet jesli wszystkie papiery masz w porzadku i
tak musisz dac w lape.
Kiedy docieramy na obrzeza Niamey, zatrzymuja sie i mowia, ze stad zlapie
juz sobie do centrum taksowke. Ale ja oczywiscie lapie stopa, tutaj juz
natychmiast, bo pod miastem jest wiekszy ruch. - Do Burkiny chcesz jechac?
Dzisiaj? Lepiej przenocuj tutaj. Jesli nie masz gdzie, mozesz u mnie. I
wyruszysz sobie z rana. - mowi moj kierowca, mlody mezczyzna. A ze dobrze mu
z oczu patrzy, zga! dzam sie, ze pewnie to lepsza opcja.
Zajezdzamy wiec pod brame w jednej z piaszczystych uliczek niedaleko
centrum. A za brama - mila niespodzianka. Prosty, ale jakze nowoczesnie
wygladajacy dom. To dom wujka mojego kierowcy, u ktorego mieszka. Wujek jest
prawnikiem. On architektem. Stad lepszy standard mieszkania. Jest nie tylko
elektrycznosc (po kilku dniach w slomianej chatce u rodzinki Djibo wydaje
sie to luksusem), ale i pol-europejsko wygladajacy pokoj z dywanem i nawet
komputerem. Jest prawdziwa lazienka, w ktorej - cos o czym juz prawie
zapomnialam - prawdziwy prysznic. Z zimna oczywiscie tylko woda, ale w tym
upale to nie ma znaczenia. W kazdym razie - prawdziwy prysznic, z ktorego po
odkreceniu kurka tryska wspaniale woda. Nie pamietam kiedy ostatnio
korzystalam z czegos takiego... chyba w Bamako w Mali, a ostatnie pare
tygodni, kapiel oznaczala wiadro wody i naczynko do polewania w czterech
sciankach w zakurzonym rogu jakiegos podworka.
Tak ze dzisiejszy! dzien kobiet pelen jest milych niespodzianek - zyrafa,
kilka przyjemn ych stopow i na koniec nocleg z prawdziwym prysznicem.
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Sobota, 01 Kwietnia 2006, 19:02 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Kinga czeka na Agnes...

Pisze te wiadomosc delektujac sie organicznymi witarianskimi smakolykami,
ktore przeslal mi w paczce moj przyjaciel Jason z Kaliforni. Przeslal tez
pare opakowan kredek i gadzetow dla miejscowych dzieci, wiec moze
zorganizuje wkrotce jakis warsztacik artystyczny.
Niewiele sie w tym momencie dzieje. Czekam na Agnes - te Francuzke z
ciezarowka i dmuchanym zamkiem ukradzionym z Mc Donalds'a. Agnes robi sobie
wlasnie przerwe, zostawiwszy ciezarowke i podrozujac lodka po rzece Niger.
Jak wroci, moze wybierzemy sie gdzies razem.
Czekajac na nia spedzilam wlasnie pare spokojnych dni u przyjaciol z Segou,
ktorych poznalam ponad miesiac temu na festiwalu. A wczoraj przyjechalam
stopem z Kani do Bamako. Kani nie opanowal jeszcze zbyt dobrze sztuki
chodzenia na smyczy (tzn. sznurku), wiec troche drepczac i placzac mi sie
pod nogami, troche bedac ciagniety, zapierajac sie lapkami, troche u mnie na
rekach - dotarlismy na droge wyjazdowa, gdzie chroniac sie przed p! iekacym
sloncem, wczolgal sie pomiedzy moj plecak a beczke przy punkcie kontrolnym
przy drodze.
W Bamako wybralam sie na kolejny mega koncert. Z Tiken Jah Falkoy jako
glowna gwiazda. Stadion pekal w szwach od malijskich mlodych ludzi -
niesamowicie entuzjastyczny tlum, ktory wyrwal sie troche spod kontroli i
ochroniarze na prozno usilowali powstrzymac skaczacych przez ogrodzenie, aby
znalezc sie blizej sceny. Wkrotce cala trawiasta przestrzen stadionu wokol
sceny zaludnila sie roztanczonym tlumem. A to co rozgrywalo sie wokol bylo
przynajmniej tak ciekawe, jak to co na scenie. Kiedy pojawil sie Tiken Jah,
glos wielu tysiecy ludzi spiewajacych razem z nim zagluszyl jego wlasny,
emitowany przez gigantyczne glosniki.
Tu w Bamako zadzwonilam do goscia, ktory zabral mnie, jeszcze z Kati i
Rebeka ponad miesiac temu. Nie ma go tu nawet w tym momencie, ale wyslal po
mnie swojego kuzyna, aby sie mna zajal i upewnil, ze niczego mi nie brakuje.
Afrykanska goscinnosc nie ma s! obie rownej. KUzyn obwozi mnie na motocyklu,
byl moim osobistym ochron iarzem podczas koncertu, znajduje mleko dla Kani i
nie pozwala mi nawet prac moich wlasnych rzeczy, powierzajac je swojej
mlodszej siostrze - "w Afryce tak to dziala". - wyjasnia.
Pomimo tego, ze robi sie w ciagu dnia nieznosnie goraco i pomimo tego, ze
czekam po prostu w okolicy - zyje sie dobrze i ciesze sie kazdym nowym
afrykanskim dniem.
A w galerii sa juz trzy albumy z nowymi zdjeciami.
  
Re: <Berger> Afryka dzika
PostWysłano: Niedziela, 09 Kwietnia 2006, 05:27 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Kinga daje trochę radości

Wspomnialam Wam, ze moj amerykanski przyjaciel Jason przyslal mi paczke z
kredkami, ksiazeczkami do kolorowania, naklejkami, itd. Oraz pieniadze, aby
sprawic troche radosci miejscowym dzieciom. Nie lubie rozdawac slodyczy czy
pieniedzy zebrzacym dzieciom na ulicy, wiec wpadlam na lepszy pomysl.
Zatrzymalam sie w tym momencie u miejscowego przyjaciela w jednej z dzielnic
Bamako, wsrod domow wzdluz piaszczystych uliczek - i tutaj wlasnie
zorganizowalam maly warsztat i konkurs rysowania. Powiadomilismy tylko rano
dzieci sasiadow, aby przyszly z przyjaciolmi, a po poludniu juz podworko
pekalo w szwach od tlumu maloletnich artystow. Wszyscy dobrze sie bawilismy,
a rezultat mozecie zobaczyc w najnowszym albumie.
Ale jesli chodzi o sprawianie radosci - obserwuje z! ycie wokol i... mysle,
ze miejscowi nie bardzo potrzebuja mnie ani kogokolwiek do tego. To tylko
nasza, zachodnia perspektywa, ludzi zaprzatnietych materialnymi dobrami,
ktora kaze nam wierzyc, ze tylko dlatego ze sa biedni, nie sa szczesliwi. Z
tego co widze, Afrykanczycy sa w rzeczywistosci najbardziej radosnymi,
najszczesliwszymi ludzmi, jakich spotkalam oraz sa mistrzami radzenia sobie
najlepiej na swiecie z tym co maja. Pare przykladow:
Nie jeden raz obserwowalam miejscowe dzieci zgromadzone poznym wieczorem na
piaszczystej uliczce - nie maja magnetofonu, ani radia, ani nawet bebna, ale
spiewaja, klaszcza i wygrywaja rytm patykami na zardzewialej puszce, podczas
kiedy inni tancza. Te dzieci nigdy nie braly lekcji tanca, ale powinniscie
ich zobaczyc - tancza calym cialem i dusza, w rytmiczny, zmyslowy sposob, z
takim entuzjazmem, jakby bawily sie na koncercie najpopularniejszego zespolu
swiata.
Albo jak wedrowalam z tym miejscowym przew! odnikiem w Nigrze w poszukiwaniu
zyrafy. Ja w super butach na podobno najlepszej podeszwie swiata, z Vibramu.
On w tanich plastikowych klapeczkach - a ledwo dotrzymywalam mu kroku.
A innym razem, kiedy lokalny chlopak odprowadzal mnie do domu swojej
rodziny, zaoferowal poniesc mi plecak. Plecak z pasem biodrowym, regulowanym
systemem nosnym i innymi bajerami - a on... umiescil go sobie sprawnym
ruchem na glowie i znowu, powedrowal szybciej niz ja bez bagazu.
Wiec tak naprawde - nie wydaje mi sie, aby miejscowi potrzebowali mnie ani
kogokolwiek tutaj - ale mimo wszystko, milo jest uczestniczyc w ich radosnym
zyciu, a jesli moge sama czyms sie podzielic, to jeszcze lepiej. Dzieki
Jason! Dobrze sie bawilismy z kredkami, a pieniedzy jeszcze zostalo, tak ze
bede mogla zaprosic na posilek wiecej zebrajacych na ulicy ludzi, albo
zrobic cos innego, jesli wpadne na inny pomysl.
  
Afryka dzika
Forum dyskusyjne -> Inne -> Obieżyświat

Strona 2 z 4  
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  
noclegi w ciechocinku
Kopiowanie i rozpowszechnianie materiałów w całości lub części jest niedozwolone. Wszelkie informacje zawarte w tym miejscu są chronione prawem autorskim.



Forum dyskusyjne Heh.pl © 2002-2010