Forum Dyskusyjne
Zaloguj Rejestracja Szukaj Forum dyskusyjne

Forum dyskusyjne -> Inne -> Obieżyświat -> Obieżyświaty słynne i nie
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu
Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Sobota, 08 Stycznia 2005, 12:48 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Jak już wspomniałem, do założenia niniejszego wątku natchnął mnie Fenrir, opowiadając o Danielu ze Stanów, który włóczył się po Nepalu i Japonii. Chciałbym, żebyśmy tutaj powspominali takich właśnie włóczęgów, którzy niekoniecznie są szeroko znani, a których życie warte jest utrwalenia na serwerze. Mnie przede wszystkim przychodzi na myśl jeden. Napisałem o nim kiedyś w pewnej gazecie artykuł pt. ,,Szkot - obieżyświat". Ale, że gazeta już nie istnieje, napiszę o nim jeszcze raz.
Rory Allardice, Szkot wówczas trzydziestokilkuletni, z krótką, czarną bródką i inteligentnymi, brązowymi oczami, w połowie lat 90. nauczał języka angielskiego na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Po pracy zaś śpiewał folkowe piosenki w założonym przez siebie ormiańsko-polsko-szkockim zespole The J.R.M. Band. Kapela grała celtyckie kawałki głównie w nowym wówczas pubie Harry's Pub. Całowałem się przy nich z moją nową wówczas dziewczyną.
The J.R.M. Band przygrywał też podczas promocji szkockiej whisky w poznańskim Zamku cesarskim. Whisky była pyszna i nieźle szumiała w głowie.
Razem z innymi muzykami Rory powołał też do życia festiwal folkowy, który odbywał się w Poznaniu corocznie, latem, albo późną wiosną (dokładnie nie pomnę już). Koncerty miały miejsce m.in. na Starym Rynku, w kawiarni Kamea i w klubie Garp. Na festiwal przyjeżdżały najsłynniejsze kapele polskie, takie jak warszawski Open Folk, a także zespoły z Bretanii, Irlandii, Szkocji i Walii, a nawet z Czech. Smętne piosenki prażanki Pavli Milcovej pamiętam do dziś.
Festiwal się skończył jako sen jaki złoty, kiedy z Polski wyjechał Rory. Bo Rory - prawdziwy obieżyświat - nigdzie nie mógł zagrzać na długo miejsca. Włóczęgę po świecie rozpoczął na początku lat 90. Utrzymywał się, nauczając języka angielskiego. Szczęśliwi Szkoci, którzy ten język światowy znają od dziecka. Z pewnością do dziś wdzięczni są Anglikom za podbój.
Ale znów uciekam w kolejną dygresję, a miało przeca być o Rorym. Rozpad Imperium Sowieckiego natchnął Szkota myślą, by jechać do Armenii. Pomysł nie był zły, bo tam właśnie Rory poznał swoją żonę, która odtąd towarzyszyła mu w kolejnych podróżach, i z którą dotarł aż do Poznania. To ona podjęła mnie z południową gościnnością w wilii, w poznańskiej dzielnicy Sołacz, wybornym, greckim koniakiem ,,Metaxa". Urodą sama zresztą przypominała trochę Greczynkę; jej piękną twarz okalały długie, ciemne kędziory.
Ale miało być o Rorym, który wspólnie ze świeżo poślubioną małżonką osiedlił się niebawem w Chinach. Widać, Armenia okazała się za mało egzotyczna. W Chinach urodził się jeden z synów państwa Allardice. Drugi przyszedł na świat w Polsce. Po drodze były jeszcze Czechy, Rosja, Grecja...
Gdzie jest teraz Szkot - wędrowiec i jego międzynarodowa rodzina - nie wiem. Ale jak ich spotkacie, pozdrówcie ich ode mnie.


Ostatnio zmieniony przez Berger dnia Niedziela, 26 Czerwca 2005, 10:22, w całości zmieniany 1 raz
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Poniedziałek, 10 Stycznia 2005, 00:53 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Nie mogę nie wspomnieć o człowieku, którego spotkałem w schronisku młodzieżowym w holenderskiej Goudzie, i który mnie prawdziwie wzruszył. Był on Amerykaninem, nowojorczykiem w wieku gdzieś między 60 a 70 lat. Przyleciał do Europy na rowerową włóczęgę. W Holandii mógł bez trudu wynająć jakiś dobry bicykl. Był jednak tak przywiązany do własnego, że... przywiózł go ze sobą na pokładzie samolotu. Płacąc zań zapewne więcej niż za własny bilet.
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Poniedziałek, 10 Stycznia 2005, 10:12 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




W byłej redakcji odpowiadałem za kontakt z czytelnikiem. Na moje biurko więc trafił list od 63-letniego Jerzego Olszewskiego z Poznania. Pan Jerzy ostatni kontakt z rowerem miał we wczesnej młodości. Pomimo to, powiadomił nas o tym, że zamierza właśnie... objechać rowerem Izrael i Autonomię Palestyńską. Nie do końca wiedziałem, czy potraktować ten list poważnie. Powinienem był. Pan Jerzy zamiaru swego bowiem dokonał, a ja przygody jego opisałem w gazecie. Rowerzysta walczył nie tylko z kilometrami i różnicami wzniesień, ale i z dokuczliwą, wysoką temperaturą. Podróżował pod polską flagą. Był przyjmowany życzliwie zarówno przez Żydów, jak i Palestyńczyków. Bywały wprawdzie chwile trudne, na przykład wówczas, gdy za późno wrócił z Autonomii na granicę. W dodatku nie mógł trafić na posterunek izraelski, gdzie zdeponował swój paszport. Ale wszystko skończyło się szczęśliwie, a obieżyświat przenocował wówczas pod opieką izraelskich pograniczników.
Po powrocie z Bliskiego Wschodu Jerzy Olszewski udał się w kolejną podróż - do Rzymu. Oczywiście rowerem.
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Wtorek, 11 Stycznia 2005, 23:57 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




A skoro już o bicyklach mowa, to nie mógłbym nie wspomnieć o poznaniaku Andrzeju Kaleniewiczu, zapalonym turyście rowerowym. Jego wyprawę na jednośladzie na Krym opisałem już szczegółowo w wątku ,,Bliski Wschód". Krym to nie była jedyna podróż Andrzeja na Wschód; obszar byłego ZSRS to jego konik. Poznański podróżnik zna biegle rosyjski, a także miejscowe zwyczaje, co ułatwia mu asymilację z tubylcami. Nie wzdraga się z nimi wypić, ani - jak trzeba - dać wziątki. ,,Co kraj, to obyczaj" - tłumaczył podczas publicznego spotkania po powrocie z Krymu.
Andrzej podróżuje także po Polsce, w tym okolicach swojego miasta - oczywiście rowerem. Ma to niebywałe szczęście, że może to czynić w ramach pracy zawodowej. Cyklista odpowiada bowiem za turystykę w Wielkopolskim Urzędzie Marszałkowskim. Oznacza to, że m.in. wytycza w terenie rowerowe szlaki turystyczne.


Ostatnio zmieniony przez Berger dnia Środa, 09 Kwietnia 2008, 04:24, w całości zmieniany 1 raz
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Środa, 12 Stycznia 2005, 20:28 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Czas na bardziej znanych szerokiemu ogółowi obieżyświatów. Jednym z tych, których darzę szacunkiem jest Beata Pawlikowska. Trochę mnie niepokoi wprawdzie jej przekonanie, że jest prawdziwym szamanem, a lekko brzydzą zdjęcia, na których widać, jak pani Beata konsumuje robaki z porelanowego talerza, popijając eleganckim winem z kryształu. Pawlikowska wychodzi bowiem z założenia, że trzeba się zachowywać tak, jak tubylcy. Miejscowi pałaszują robaki? Widać robaki są dobre!
Tak, czy inaczej żywię duży szacunek dla podróżniczki, która zjechała już pewnie większość świata, zaś jej ulubionym zakątkiem pozostaje południowoamerykańska dżungla.
Podziwiam też jej zdolność do zarabiania pieniędzy na swoich cennych doświadczeniach; Beata Pawlikowska pisze bowiem felietony dla wielu gazet i czasopism - od miesięcznika ,,Voyage" po ,,Gazetę Poznańską".


Ostatnio zmieniony przez Berger dnia Środa, 09 Kwietnia 2008, 04:23, w całości zmieniany 1 raz
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Poniedziałek, 17 Stycznia 2005, 10:38 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




A skoro o bardziej znanym, nie można nie wspomnieć o Ryszardzie Kapuścińskim, podróżniku, reporterze i pisarzu. Kim jest Kapuściński, wszyscy wiedzą. W tym miejscu przypomnę więc tylko, że pierwsza jego podróż miała miejsce jeszcze w głębokim PRL-u, kiedy pojechał jako korespondent do Indii. Ponieważ nie znał wówczas zupełnie angielskiego, uczył się go w ekspresowym tempie już na miejscu. Kolejna podróż Kapuścińskiego odbyła się do Chin. Tam okazało się, że znajomość angielskiego nie przydaje się zupełnie, a pisarz po raz kolejny na własnej skórze poznawał, jak być obcym w obcym kraju i przetrwać.
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Poniedziałek, 17 Stycznia 2005, 21:26 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




No to powróćmy do tych mniej znanych. Kolejny poznaniak i kolejny rowerzysta. Igor Czajkowski. Na co dzień jeździ samochodem, ale na wakacyjne wojaże wybiera się rowerem. Do końca życia zapamięta swoją wyprawę w Alpy włoskie. Na biegnącej w dół serpentynie rozpędził się do 90 km/h. Najechał na zakręcie na łachę piachu. Jak sam mówi, miał szczęście, że za nim nie jechała żadna ciężarówka. Nie byłoby co zbierać. Tak skończylo się na pogiętym widelcu, zósemkowanych kołach i.. zdartej do żywego mięsa skórze z uda. Następne dwa tygodnie Igor spędził w łóżku, w gościnnej izbie jakiegoś tubylca. Potem zaś naprawił rower i wyruszył w dalszą drogę...
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Czwartek, 20 Stycznia 2005, 20:22 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Nie mógłbym zapomnieć o grupce anonimowych młodych ludzi, prawdopodobnie studentów, których rozmowę podsłuchałem kilka lat temu podczas podróży pociągiem. Chłopcy i dziewczęta opowiadali o zupełnie przypadkowych spotkaniach ze swymi znajomymi w różnych miejscach w Chinach, Indiach, Tybecie... A brzmiało to tak, jakby przypadkowe spotkanie miało miejsce na peronie dworca w Koluszkach.
Żałowałem potem trochę, że włóczęgów nie zagadnąłem. Mógłby z tego ciekawy reportaż powstać.
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Czwartek, 10 Marca 2005, 08:44 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Do mojej prywatnej listy Obieżyświatów przez duże ,,O" z prawdziwą przyjemnością dołączam Kingę Choszcz i Chopina. Sami zresztą o nich poczytajcie:

http://www.poznan.aglomeracja.info/index.php?id=612
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Niedziela, 26 Czerwca 2005, 10:26 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Po piętnastu odcinkach interesującej relacji hehowej z wojaży po Ameryce Łacińskiej, nie mógłbym nie doliczyć do grona moich ulubionych obieżyświatów Marcina ,,Dąbasa" Dąbka...
Marcinie, z niecierpliwością oczekujemy na odcinki kolejne!
  
Re: Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Środa, 24 Stycznia 2007, 00:27 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Berger :
A skoro o bardziej znanym, nie można nie wspomnieć o Ryszardzie Kapuścińskim, podróżniku, reporterze i pisarzu. Kim jest Kapuściński, wszyscy wiedzą.


Z przykrością sobie uświadomiłem, że z kilkorga wymienionych w wątku niniejszym podróżników, dwoje udało się już w najdłuższą podróż. Kilka miesięcy temu Kinga Choszcz, a dziś właśnie Ryszard Kapuściński. Nie mam wprawdzie mocnej wiary, ale mam nadzieję, że może jeszcze kiedyś oboje zobaczę gdzieś na niebiańskich rozdrożach.
  
Re: Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Czwartek, 25 Stycznia 2007, 14:45 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Fenrir
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #2274
Posty: 39


[ Osobista Galeria ]




Niestety.... bardzo to smutne, że tak wspaniali ludzie od nas odchodzą. Wiele jednak po sobie zostawiają i trzeba starać się to wykorzystać. 16 lutego będzie miała miejsce inauguracja fundacji imienia Kingi Freespirit. Fundacja pomaga dzieciom w Afryce, a zapoczątkowane zostało to właśnie przez Kingę, która wykupiła z niewoli dziewczynkę, umożliwiła jej powrót do domu i zaczęła pomagać dzieciom z rodzinnej wioski dziecka.
http://naszestrony.nazwa.pl/kingafreespirit/kingapl/index.php?option=c om_frontpage&Itemid=1
Link do strony o Fundacji oraz o Kindze. Myślę, ze warto pojawić się 16 lutego w Gdańsku... Będzie tam mnóstwo wspaniałych ludzi, a na samym początku oczywiście rodzice Kingi oraz zapewne Chopin.
Pozdrawiam
M. v. F.
  
Re: Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Czwartek, 25 Stycznia 2007, 15:00 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Fenrir
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #2274
Posty: 39


[ Osobista Galeria ]




Nie zauważyłem, że w sąsiednim temacie już jest ten wątek. Cóż.. myślę, że na pewno nic złego, a może coś dobrego wyniknie z powtórzenia:)

Aby jednak coś napisać w temacie, opowiem o wspaniałej parce podróżników z Austrii, których miałem szczęście spotkać w Sylwestra w małej wiosce w Macedonii. Otóż Philipp przejechał już sporą część świata na rowerze (m.in. część Azji, Amerykę Płn.), jego dziewczyna Valesca również nie ustępuje mu pola pod tym względem. Przez 3 lata pracowali jako przewodnicy na Spitsbergenie, a teraz realizują jedno ze swoich marzeń. Otóż jadą dookoła świata na rowerach. Są w podróży od kilku miesięcy, podróż zaplanowali na 5 lat! Przejechali już całą Skandynawię, Europę. Teraz są w Grecji i zmierzają w kierunku Turcji, potem Bliski Wschód. Słyszałem o nich od znajomych z HospitalityClub, gdy wędrowali przez Polskę. Bardzo chciałem ich spotkać i niestety... nie udało się. A teraz całkowitym przypadkiem udało mi się zakończyć 2006 i powitać 2007 rok w ich towarzystwie w jakże interesującym miejscu:))) Ma się to szczęście, nie?;)
Polecam obejrzeć ich stronę!
http://www.2-play-on-earth.net/
http://www.philipp-schaudy.net/index.html
Bardzo inspirujące spotkanie!!!:)))
pozdrawiam
M. v. F.
  
Re: <Fenrir> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Czwartek, 25 Stycznia 2007, 18:04 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Ty o Austriakach, to ja o Australijczyku, czy też raczej mieszkającym w Australii Amerykaninie, który również podróżował rowerem. Z dnia na dzień rzucił pracę w gazecie, by objechać bicyklem najmniejszy wprawdzie, ale i jeden z najgorętszych kontynentów świata. W 40 tygodni przejechał bodaj 16 tys. km, w dużej części rozżarzonych pustkowi. Nazywa się Roff Smith,a w chwili rozpoczęcia wielkiej wędrówki miał 38 lat i niewielkie doświadczenie rowerowe.
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Wtorek, 08 Kwietnia 2008, 13:52 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Tym razem Polak, Grzegorz Kołodko, z którym wczoraj miałem przyjemność pogadać. Może kontrowersyjny jako ekonomista i polityk, może irytujący jako człowiek (no bo kto sam siebie nazywa intelektualistą, największym polskim ekonomistą, a swoją książkę wybitnym dziełem?!), ale jako podróżnik - interesujący. Był w 32 krajach świata, podróżował z plecakiem, lokalnymi środkami transportu, poza tym maratończyk, płetwonurek i pływak długodystanasowy. Biegał m.in. w Nowym Jorku, Poznaniu i Pekinie, a u wybrzeży Chorwacji potrafił pływać bez przerwy przez osiem godzin, od wysepki do wysepki, ale bez odpoczynku. No, a kiedy nurkował na Wielkiej Rafie w Australii i obserwował ryby, zdecydował się zostać wegetarianinem.
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Środa, 21 Października 2009, 14:16 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Tym razem wspomnienie o człowieku, który swe podróże odbywał po bezdrożach najwyższych gór świata. Mój tekst z n.p.m.-u:

"Coś ciągnie w góry
Tragiczną informację o zerwanej linie i niespodziewanej śmierci Jerzego Kukuczki na ścianie Lhotse pamięta zapewne każdy Polak po trzydziestce, nie tylko górscy pasjonaci. Bo i lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku to czas największych sukcesów polskich wspinaczy, którzy rozsławiali imię naszego kraju na świecie.


Jerzy Kukuczka urodził się w Katowicach, ale jego rodzina pochodzi z Istebnej w Beskidzie Śląskim i tam też znajduje się dziś izba pamięci tego słynnego, polskiego himalaisty.

Z Beskidu Śląskiego w Himalaje

Swoją górską przygodę mały Jurek rozpoczynał więc najprawdopodobniej na stokach tych łagodnych, zielonych „pagórów”, by w trzydziestym dziewiątym roku życia, jako drugi człowiek na świecie, mieć w swej kolekcji 14 ośmiotysięczników – koronę Himalajów i Karakorum.
Początek przygody z prawdziwą wspinaczką to Harcerski Klub Taternicki w Katowicach, w którym nastoletni Jerzy poznał Ryszarda Pawłowskiego, wybitnego himalaistę, swojego przyszłego partnera i człowieka, który był przy nim w chwili jego śmierci.
- Byliśmy z jednego klubu, potem razem wyjeżdżaliśmy, wspólnie zeszliśmy na dno Systemu Jaskini Wielkiej Śnieżnej w Tatrach – wspomina dziś Pawłowski. – To był bardzo dobry kolega i bezpośredni człowiek. Kiedy był problem, konsultował się, dogadywał. Lubiany był.
Tatry to nie tylko harcerstwo, ale i Koło Katowickie Klubu Wysokogórskiego. I tatrzański obóz w 1966 r., kiedy pierwszym nauczycielem Kukuczki został alpinista Janusz Kurczab.
- W sumie zostałem nim trochę z przypadku – śmieje się Kurczab. – Właściwy instruktor nie dojechał i kierownik kursu poprosił o pomoc mnie. Pamiętam, że prowadziłem grupę drogą Stanisławskiego na Żabi Szczyt Niżni i postanowiłem sprawdzić ich orientację. Zapytałem, którędy dalej iść. Powiedzieli, że prosto, przez taki trudny próg. Zaraz też ktoś spróbował przejść, ale nie dał rady. A Kukuczka się wdarł. Był bardzo silny.
Siłę mięśni Jerzy Kukuczka zawdzięczał m. in. temu, że przez jakiś czas trenował podnoszenie ciężarów.
- Jednak nie sprawiał wrażenia, że będzie orłem – ocenia Janusz Kurczab. – Nie wyglądał jak typowy himalaista.
A jak wygląda typowy himalaista?
- Taki Krzysztof Wielicki na przykład – wyjaśnia pan Janusz. – Niewysoki i szczupły.

Mister Golonko

Wielu wspinaczy podchodzi do gór po sportowemu. Odchudzają się, odmawiają sobie jedzenia, walczą z kilogramami.
- Jurek nie ograniczał jedzenia – podkreśla Ryszard Pawłowski. – Nie był ascetą. Kochał zapalić, zjeść i zabawić się.
- Lubił golonko
– dodaje Wojciech Kurtyka, który był razem z Kukuczką na kilku wyprawach w Karakorum.
Z powodu upodobań kulinarnych Jerzego Kukuczkę nazywano nawet „Mister Golonko” (golonko to po śląsku i krakowsku golonka). W latach osiemdziesiątych w góry zabierało się konserwy w metalowych puszkach, wyglądających identycznie, bez etykiet. Kukuczka podobno był w stanie rozpoznać „na węch”, w której z puszek znajduje się jego ulubiona golonka.
Janusz Kurczab, który najpierw był instruktorem Jerzego, potem został jego partnerem. W 1973 r. razem zdobywali południową ścianę Marmolady w Dolomitach, a potem wschodnią ścianę Mont Blanc.
- Na Marmoladzie, gdzie zrobiliśmy pierwsze przejście zimowe Via dell’ Ideale, było nas pięciu: Kukuczka i trzech innych Ślązaków i tylko ja z Warszawy – uśmiecha się nasz rozmówca.
Tam też pan Jerzy przeszedł swój chrzest bojowy – kiedy prowadził grupę, puściły haki i wspinacz odpadł od ściany.
- Pomimo to nie zrezygnował z prowadzenia –zaznacza Kurczab. – Był niesłychanie twardy!

Twardy jak góral

O tej cesze charakteru mówią praktycznie wszyscy nasi rozmówcy.
- To był ułan, uparty jak wół – ocenia Krzysztof Wielicki, również zdobywca korony Himalajów i Karakorum. – Nigdy nie popuszczał. To było takie śląskie: „zapłacone – trzeba górę zdobyć” – uśmiecha się.
- Fenomen Jerzego Kukuczki polegał na tym, że był niesłychanie odporny psychicznie i niebywale konsekwentny – podkreśla Wojciech Kurtyka. – To był wręcz przymus dążenia do wyznaczonego celu. Wycofanie się z obranej drogi oznaczałoby dla niego wyjątkowo dotkliwą porażkę, a wręcz utratę godności, upadek jako człowieka i pozbawienie sensu życia. Stąd ta jego dzielność, która jest przecież zresztą cechą bardzo polską, śląską, harcerską.
- Był człowiekiem zdecydowanym – dodaje pani Cecylia, żona Jerzego Kukuczki. – Ale moim zdaniem wynikało to bardziej z genów góralskich niż śląskich. Góral jest konsekwentny, jak coś postanowi, to nie odpuści. To, że góra została „zapłacona”, nie miało nic do rzeczy – uważa.
Kolejny chrzest bojowy to rok 1974 i wspinaczka na Mount McKinley, sześciotysięcznik i najwyższy szczyt Alaski. Tam alpinistę czekał kolejny chrzest bojowy. Jerzy Kukuczka miał poważne problemy z aklimatyzacją na tak znacznej wysokości. Z tego też powodu koledzy nie wróżyli mu sukcesów w himalaizmie. Co gorsza, wspinacz wrócił do Polski z poważnymi odmrożeniami; trzeba mu było amputować palec u nogi.
- Rok się leczył i nigdzie nie wyjeżdżał – wspomina Cecylia Kukuczka. – Właśnie wtedy, w 1975 r., się pobraliśmy. Poznaliśmy się cztery lata wcześniej, w Katowicach. Nie miałam wówczas pojęcia o alpinizmie, ale Jerzy już wtedy jeździł w góry. Rozumiałam jego pasję, widziałam, że tym żyje. Sama lubię chodzić po górach, prawie co weekend przyjeżdżam do Istebnej, lubię zrobić sobie spacer na Stożek Wielki i z powrotem, ale wspinaczka nigdy mnie nie ciągnęła. Wolę jeździć nad wodę: nad morze lub na Mazury.

Biedronka na szczycie

Jerzy bez gór nie potrafi żyć. Już w 1975 r. jest znów w Alpach, a w 1976 r. w Hindukusz. Zdobywa tam siedmiotysięcznik Kohe Tez. Po powrocie do kraju czeka go niemiła niespodzianka – jego zakład pracy chce wręczyć mu wypowiedzenie.
- Wyjazdy w góry i przygotowania do nich wymagały brania wielomiesięcznych urlopów bezpłatnych – wyjaśnia Cecylia Kukuczka. – „Życzliwi koledzy” z pracy zaczęli szeptać, że jak to, że oni nie mają tyle urlopu. I dyrekcja ugięła się.
Na szczęście sukcesem Polaka zainteresowały się krajowe media, w tym ogólnopolska telewizja. Zrobił się szum i dyrekcja wycofała się ze swojego niefortunnego pomysłu.
W 1979 r. Jerzy Kukuczka jedzie w Himalaje. Bez tlenu, w stylu alpejskim wspina się na Lhotse, górę, która 10 lat później go pokona.
- Jego organizm już wtedy się zaadoptował – mówi pani Cecylia. – Skończyły się kłopoty z klimatyzacją.
W 1979 r. rodzi się syn Maciek. Dwa lata później pan Jerzy wspina się na Makalu w Himalajach. Ze sobą ma plastikową biedronkę – zabawkę synka. Zabrał ją na szczęście. A szczęście jest potrzebne jak nigdy. Wycofują się towarzysze Kukuczki. Wojciech Kurtyka jest odmrożony. Brytyjczyk Alex MacIntyre musi wracać do ojczyzny.
- Jerzy wchodził sam, przy złej pogodzie – opowiada żona. – Miał halucynacje ze zmęczenia, ale szczyt zdobył i zostawił na nim biedronkę.
Nepalczycy jednak nie uwierzyli w sukces polskiego wspinacza. Twierdzili, że nie można było zdobyć tej góry w takich warunkach i w pojedynkę. Nie uznali wejścia. Dopiero rok później na Makalu weszli Koreańczycy, którzy na szczycie znaleźli zabawkę. Dopiero wtedy oficjalnie uznano sukces Polaka.

Polak potrafi

Jak się uprawiało wspinaczkę wysokogórską w PRL-u? Z pewnością nie było lekko.
- W Polsce nie było wtedy liofizowanej żywności – wspomina Cecylia Kukuczka. – Brało się puszki, jedzenie w proszku, czasami udało się dostać coś z Zachodu. Jerzy sam robił młotki, strugał drewniane kliny do lodu, ja mu robiłam na drutach wełniane swetry i skarpety...
- Ale radziliśmy sobie – uśmiecha się Krzysztof Wielicki. – W Polsce kupowaliśmy sprzęt turystyczny, sprzedawaliśmy w Nepalu, a za rupie wynajmowaliśmy przewodników. No i sporo zarabialiśmy na kominach, przy pracach wysokościowych. W sumie alpiniście w systemie totalitarnym żyło się świetnie: bez problemu dostawaliśmy paszporty sportowe. „Komuna” może specjalnie nie ułatwiała, ale i nie utrudniała nam życia. W końcu każde państwo lubi pochwalić się sukcesami. Zapraszaliśmy też na wyprawy wspinaczy z Zachodu, nawet tych od nas trochę gorszych, ale z pewnością majętniejszych. Oni płacili za pozwolenia.
W latach osiemdziesiątych polscy wspinacze cieszyli się na Zachodzie poważaniem. Prasa europejska dużo pisała o współzawodnictwie Jerzego Kukuczki z Reinholdem Messnerem, himalaistą z włoskiego Tyrolu. Ambicją obu wspinaczy było zdobycie korony Himalajów i Karakorum, z tym że Messner zaczął zdobywać ośmiotysięczniki znacznie wcześniej i Polak tak naprawdę nie miał szans go dogonić. Tyrolczyk zdobywa koronę w 1986, a Ślązak w 1987 r. Wtedy to wspina się na szczyt Shisha Pangma w Tybecie. Zdobycie tego ośmiotysięcznika wymagało nie tylko umiejętności alpinistycznych, ale i... dyplomatycznych. Tybet jest bowiem pod okupacją chińską, a Chińska Republika Ludowa wcale nie tak chętnie udziela pozwoleń na wspinaczkę po stronie tybetańskiej.

Korona to za mało

W celu uzyskania niezbędnych papierów Kukuczka jedzie aż do Pekinu, wykorzystuje też obecność chińskiego ministra w Polsce, by się z nim spotkać i porozmawiać.
- Kiedy Jerzy dopiął swego i wspiął się na swój czternasty ośmiotysięcznik, pan Messner przysłał mu telegram: „Nie jesteś drugi. Jesteś wielki” – zaznacza Cecylia Kukuczka.
- Bo tak naprawdę tę rywalizację wymyśliły media, zarówno polskie, jak i zagraniczne – wyjaśnia Krzysztof Wielicki. – Jerzy się nie ścigał, no może trochę pod koniec. Ale i wtedy nie śledził tak za bardzo sceny światowej. Po prostu robił to, co uważał za dobre.
Najlepszym dowodem na to, że Wielicki ma rację jest fakt, że po zdobyciu korony, Kukuczka wcale nie zamierza osiąść na laurach i wymyśla sobie nowe, coraz to ambitniejsze zadania. W 1988 r. wspina się na Annapurnę od strony wschodniej, a rok później, wraz z Ryszardem Pawłowski, atakuje południową ścianę Lhotse.
- Jurek zaproponował styl alpejski – wspomina Pawłowski. – Umieścił poprzeczkę bardzo wysoko, choć przecież nie musiał, miał już koronę. Był jednak wyjątkowo ambitny. Powinien być wzorem dla młodzieży – uważa.
Ryzyko jest jednak wielkie. Ściana zbudowana jest z kruchej, oblodzonej skały. Jerzy Kukuczka odpada, lina nie wytrzymuje i pęka. Himalaista zostawia żonę, dziesięcioletniego syna Maćka i o pięć lat młodszego Wojtka. Jedynym świadkiem śmierci kolegi jest Ryszard Pawłowski. Kiedy wraca do Polski, osobiście jedzie do Katowic, by przekazać tragiczną wiadomość żonie pana Jerzego.
- Na pewno było mu ciężko – mówi Cecylia Kukuczka.
- Kiedy ginie partner, trzeba czasu, żeby to przetrawić – dodaje Ryszard Pawłowski. – Niektórzy w takiej sytuacji na zawsze rezygnują ze wspinaczki. Dla innych jednak pasja jest tak ważna, że zrezygnować nie są w stanie, nawet kosztem ryzyka, nawet kosztem swoich rodzin. Coś ciągnie w góry...

Głowa w kolekcji Messnera

Synowie Jerzego Kukuczki są już dorośli, mają po 25 i 30 lat. Obaj odziedziczyli po ojcu górską pasję.
- Maciej chodzi po górach i jeździ na nartach – mówi pani Cecylia. – Wojtek się wspina, ale na szczęście tylko w skałkach na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i mam nadzieję, że na tym poprzestanie. Czy się boję? No pewnie, że się boję.
Siedem lat po śmierci męża Cecylia Kukuczka wygospodarowała pokój w domu letniskowym w Istebnej na izbę pamięci. Można tam obejrzeć pamiątki po zmarłym: zdjęcia, czekany, medale.
- Bardzo cenną pamiątką jest dla mnie koszulka, który przesłał mi z Nepalu Szerpa, przyjaciel i partner wspinaczkowy Jerzego – mówi gospodyni izby pamięci. – Na T-shircie jest nadruk, który upamiętnia wyprawę na Lhotse. Z kolei artysta z Istebnej wyrzeźbił w brązie głowę mojego męża; rzeźba trafiła do kolekcji pana Messnera. Ja do izby pamięci otrzymałam gipsowy odlew.
Izbę Pamięci Jerzego Kukuczki wciąż odwiedzają turyści: przyjaciele zmarłego, miłośnicy gór, a także wycieczki szkolne.
- W całej Polsce jest co najmniej 10 szkół imienia mojego męża – podkreśla pani Cecylia.
Na zwiedzanie izby pamięci można się umówić pod numerem telefonu 032 2524612 lub 033 8556974. Na razie lepiej jednak z tym jakiś czas poczekać. W dwudziestą rocznicę śmierci swojego męża Cecylia Kukuczka chce bowiem być pod południową ścianą Lhotse, by tam oddać hołd zmarłemu. Znajduje się tam obelisk z tablicą ku czci trzech Polaków, którzy przegrali walkę z górą: Rafała Hołdy, Czesława Jakiela i Jerzego Kukuczki."
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Sobota, 07 Listopada 2009, 16:57 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




O kolejnych obieżyświatach tym razem napisałem dla "Echa":

Galopem przez świat

Włosy związane w kucyk, zarost, brązowy kapelusz, paramilitarna kurtka i spodnie bojówki. Zapachniało wielkim światem? Zupełnie słusznie.


Marcin Obałek, bo o nim to mowa, upycha właśnie swój i Moniki bagaż w luku autobusu, który stoi jeszcze na poznańskim dworcu PKS, ale już za chwilę pomknie do Frankfurtu nad Menem. A tam już na obojga czeka samolot, odlatujący do Buenos Aires.

Tętent pod gwiazdami

Na grzbiecie wierzchowca pędzę przez góry, a mymi przewodnikami są księżyc i gwiazdy” – te słowa ze znanej, meksykańskiej pieśni „Morena De Mi Corazón” stały się motto wyprawy wierzchem dookoła świata, na którą Marcin, poznaniak „pozytywnie zakręcony”, wyruszył ze swoją towarzyszką Moniką Filipiuk, dziennikarką i instruktorką jazdy konnej.
Obieżyświat Marcin jest już doskonale znany Czytelnikom „Echa Miasta”. W ubiegłych latach kibicowaliśmy mu podczas „Traktoriady”, wyprawy ursusem przez kraje Ameryki Południowej. Sentyment do tego kontynentu sprawił, że kolejną eskapadę podróżnik znów rozpoczyna w podobnym miejscu.
Konną wędrówkę jeźdźcy zaczną bowiem w Patagonii, na rozległej wyżynie porośniętej bukami i cyprysami. Potem będzie trudniej; na śmiałków czekają wysokie, andyjskie przełęcze, suche sawanny i porośnięte kaktusami płaskowyże. To jednak i tak dopiero początek wielkiej włóczęgi przez cztery kontynenty, która potrwać ma całe cztery lata.
- Przemierzymy Amerykę Południową, Europę, Azję i Australię – wylicza obieżyświat. – Na każdym etapie kupimy nowe konie: dwa, albo i więcej, żeby nie zamęczyć zwierząt.
Dlaczego jadą konno? Bo Marcin działa w poznańskim stowarzyszeniu „Czysty Świat” i zależy mu na promocji ekologii, zdrowia i rekreacji.

Z koniem poznasz ludzi

- Poza tym dla nas koń to nie przeżytek, zaś konna wędrówka oznacza nie tylko przemieszczanie się z miejsca na miejsce, ale i prawdziwe poznanie kraju i jego mieszkańców – dodaje globtroter.
- Pierwszy etap wyprawy potrwa siedem miesięcy – wchodzi mu w słowo Monika. – Przemierzymy Argentynę, Chile i Boliwię. Potem wracamy do Polski, ale już w przyszłym roku wyruszamy z Boliwii do Peru i Ekwadoru – wyjaśnia.
Ile taka przygoda kosztuje? jeszcze nie wiadomo. Pierwsze pół roku w siodle powinno pochłonąć jakieś 120 tys. zł. Dużo?
- Z pewnością, za te pieniądze jednak zamierzamy m.in. nakręcić film o naszej podróży – wyjaśnia Monika.
Czy dwie osoby to nie za szczupła ekipa, jak na taką szaloną eskapadę?
- Okaże się, ale jak dotąd jeździło nam się razem zupełnie dobrze –zapewnia kobieta. – Na ilu wyprawach byliśmy razem? Na jednej, przez cztery dni jeździliśmy konno w okolicach Augustowa – uśmiecha się.

Pod gradem kul

Oboje obieżyświatów odprowadzają na autobus przyjaciele Marcina z poprzednich wypraw: Wojtek Urbaniak i Zbigniew Grześkowiak.
- Musiałem tu przyjść i się pożegnać, bo sam już nigdy nie pojadę do Ameryki Południowej –pan Zbigniew zaskakuje mnie swą deklaracją. – W 2002 r., w Boliwii trafiliśmy w sam środek wojny domowej – wyjaśnia zaraz. – Wojsko strzelało się z policją, a my wyróżnialiśmy się jako obcy, bo byliśmy nie tylko jaśniejsi, ale i wyżsi od tubylców – dodaje. – Cudem przeżyliśmy.
Czy podobne niebezpieczeństwa czyhają teraz na Marcina i jego towarzyszkę? Tego nigdy nie wiadomo, do tej pory jednak poznaniakowi szczęście sprzyjało. Zresztą sami możecie śledzić losy obojga wędrowców na bieżąco, na stronie www.zkopyta. org.
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Niedziela, 17 Stycznia 2010, 10:36 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Mój reportaż o Ani Pasek w najnowszym n.p.m.-ie:

"Śmierć życiem zwyciężaj
Młoda dziewczyna, pasjonatka gór, zostaje porwana przez lawinę pod Mont Blanc. Rodzice budują córce pomnik. Nie taki z kamienia. Pomnik to fundacja imienia zmarłej i prowadzona przez tę fundację Alpejska Baza Szkoleniowa. Wszystko po to, by niepotrzebnych śmierci było jak najmniej.


Kolekcjonowała mapy, atlasy i przewodniki. Miała zaledwie 25 lat, a zdążyła zobaczyć więcej niż większość ludzi o całe pokolenie od niej starszych. Kochała góry i podróże. W galerii w siedzibie fundacji we włoskim Pragelato oglądam jej zdjęcia z Alp i ze Svalbardu. Bardzo dobre zdjęcia. Widać w nich pasję i wrażliwość na piękno. Ich autorki, niestety, nie mam szans poznać. Dowiaduję się o jej istnieniu dwa lata po jej śmierci. Tego, jaka była, mogę się tylko domyślać na podstawie fotografii, z której patrzy na mnie sympatyczna twarz, okolona ciemnymi dreadami. Mogę też wnioskować na podstawie tego, co o Ani mówią inni. Na podstawie tego, w jaki sposób żyła.

Apetyt na życie

Ania Pasek, urodzona w 1982 r., doktorantka w Instytucie Geografii i Gospodarki Przestrzennej Uniwersytetu Jagiellońskiego, na życie ma niezwykły apetyt. Odwiedza m.in. dzikie zakątki Norwegii, Islandii, Rosji, Indii, małego, himalajskiego królestwa Bhutanu oraz Rumunii. Podróżuje zarówno jako uczestniczka wypraw naukowych (w ten sposób trafia do Arktyki), jak i prywatnie, jako zwykła turystka. Czy też może raczej niezwykła, bo zwykły człowiek nie sypia w namiocie na śniegu. A taki właśnie „hotel” czeka na Anię w rumuńskich Fogaraszach, dokąd jedzie w maju 2007 r. Wędruje po tych górach wraz ze swoim chłopakiem Pawłem Chrustkiem oraz z czworonożnym przyjacielem Kaziem, psem rasy husky.
- Obaj dobrze mieliśmy z Anią, bo była niezwykle troskliwa i opiekuńcza – wspomina Paweł, dziś prezes Fundacji im. Anny Pasek. – Zawsze, kiedy budziłem się w namiocie zaspany, po krótkiej nocy, czekały na mnie kanapki i gorąca herbata. Z kolei na Kazia zawsze czekała butelka z wodą i wypełnione karmą pojemniczki.
Kazik jako husky nie boi się zimna i śpi obok namiotu, w głębokim śniegu. Kiedy jego rozespana pani wychodzi na zewnątrz, czeka już na nią biała, oszroniona i machająca radośnie ogonem kula.
- Ta wierność mu się zazwyczaj opłacała, bo w nagrodę często dostawał śniadanie jako pierwszy – śmieje się Paweł.
Anię i jej czworonożnego towarzysza dobrze pamięta Sebastian Fijak, nasz kolega z redakcji, przewodnik górski i student geologii:
- To była taka ładna, uśmiechnięta dziewczyna, z małym husky, który chodził za nią – wspomina Sebastian.
Dziś Kazik jest już duży i towarzyszy nam podczas otwarcia Alpejskiej Bazy Szkoleniowej w Pragelato w Piemoncie. O dwa lata starszy niż w Fogaraszach, w związku z czym już poważniejszy, ale wciąż łagodny. Bez sprzeciwu znosi pieszczoty obcych ludzi. Z godnością wysłuchuje wyrazów zachwytu po polsku, włosku i francusku. Po francusku, bo Francja jest tuż za progiem, a zatem i stamtąd przybyli goście dzisiejszej uroczystości.
Włoski Piemont graniczy z Francją, przysłowiowy żabi skok dzieli też włoskie Pragelato od francusko-włoskiego szczytu Mont Blanc (4810 m n.p.m.), przez część geografów uważanego za najwyższą górę Europy (inni to miano przyznają Elbrusowi w Kaukazie zachodnim, 5642 m n.p.m.). Nic więc dziwnego, że góra stanowi magnes dla wielu miłośników wspinaczki. W lipcu 2007 r. Ania Pasek wchodzi na Mont Blanc z czterema kolegami. Z tamtej wyprawy nie powraca już troje uczestników: Anna Pasek, Jakub Stanowski oraz Jakub Marek. Wszystkich porywa lawina. Do tego załamuje się pogoda. Młodzi ludzie umierają na skutek obrażeń i z wychłodzenia.

Zabrał ich żywioł

O tej śmierci piszą gazety. Głośno też o niej na forach internetowych. Na forum geologicznym Annę Pasek i jej towarzyszy wspomina dyskutantka o nicku „Awalonia”:
Nie mogę sobie wyobrazić, że Ania już nie przyjedzie na rowerze, ani nie przyprowadzi swojego pieska. Że nie zobaczę jej na wykładzie, że już nie będzie malować owiec. Pamiętam, jak ciocia Ewa pytała Kubę, czy będzie się zajmował geologią Marsa w przyszłości. Ile mu tej przyszłości zostało? Siedem miesięcy... Zabrał ich żywioł, Boże, naprawdę nie może to do mnie dotrzeć...
O przyczynienie się do śmierci Ani obwinia się też jej kolega Karol. To on po raz pierwszy zabrał dziewczynę na wspinaczkę. Była wtedy w drugiej klasie liceum, a z Karolem pojechała w skałki na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
- Wydaje mi się, że Karol zaraził Anię miłością do gór – uważa Agnieszka Maciejowska, koleżanka ze studiów.
- Od tej wspinaczki na Jurze zaczęły się przygody córki z górami – zgadza się Marek Pasek, ojciec. – Jednak pośredni wpływ na jej pasję mieliśmy i my, rodzice. Sam w młodości uprawiałem turystykę pieszą, a potem zabierałem Anię na wycieczki po Jurze.
- Ania Pasek już w podstawówce interesowała się górami – potwierdza Iwona Domin, koleżanka ze szkoły. – Jeździliśmy przecież z jej rodzicami na wędrówki, po Bieszczadach na przykład. Pamiętam, że wszyscy byli zmordowani, tylko nie ona – uśmiecha się. – Była bardzo silna, nie było dla niej rzeczy niemożliwych. Uważała, że jeśli człowiek czegoś chce, to osiągnie to, musi być tylko konsekwentny.
W czasie studiów Ania była już nieuleczalną pasjonatką wszystkiego, co związane z górami i podróżami. Zaś góry zmieniły ją w sposób zauważalny. Otoczyła się ludźmi, dla których górskie wyprawy stanowiły całe życie.
- Kiedy zaprzyjaźniłyśmy się na drugim roku, już chodziła po górach – mówi Iwona Kukla, koleżanka ze studiów. – Wspólnie wspinaliśmy się na skałkach jurajskich. Potem poszła na kolejny kierunek, na geologię i tam poznała grupę pasjonatów alpinizmu. Stąd pomysł na Mont Blanc.
- Gdyby zabronić jej wypraw z plecakiem, byłaby nieszczęśliwa – ocenia Iwona Domin.
- Lubiła obcować z górami i ich pięknem – wspomina dziś Marek Pasek. – Rozumiałem to i nie sprzeciwiałem się jej wyjazdom na dalekie wyprawy. Nie zgodziłem się tylko na podróż do Pakistanu, gdzie jednak jest moim zdaniem zbyt niebezpiecznie.
- Kochała góry i podróże, jak chyba większość geografów
– dodaje Agnieszka Maciejowska. – Ale dla niej to była największa miłość. Sama wielokrotnie z nią podróżowałam po polskich górach. Zeszliśmy praktycznie całe Tatry, a poza tym Beskidy: Śląski, Makowski, Wyspowy itd. Byliśmy też wspólnie na wyprawie w Sajany, czyli góry w azjatyckiej części Rosji. Tam było nieraz ciężko, ale Ania nigdy nie narzekała. Bo te wyjazdy zawsze sprawiały jej wielką radość. Często po całym tygodniu przepracowanym na uczelni potrafiła się zmobilizować, żeby wyjechać z Krakowa w środku nocy i dzięki temu już o świcie stanąć na tatrzańskim szlaku. Zaś jej wielką pasją były Karpaty ukraińskie. Część jej zdjęć stamtąd znalazło się w albumie „Czarnohora. Kraina połonin”.
Na łonie natury Ania ładowała bowiem akumulatory, to tu wypoczywała po całym roku pracy.
- Mówiła czasem, że brakuje jej „dziczy”, że musi spakować plecak i przespać się gdzieś na jakimś odludziu – pamięta Agnieszka Maciejowska. – A kiedy pytałam, jaką mam jej przywieźć pamiątkę z podróży, odpowiadała, że mapę, bo przecież mapa zawsze się przyda. Kochała mapy, atlasy i przewodniki. Kochała też swój rower i książki.
Ania uwielbiała czytać, czytała ciągle, wiele rzeczy naraz, wszystko co wydało się jej ciekawe. Czytała w samochodzie, stojąc w korku, w czasie dyżurów na uczelni, przed snem.
Rowerem zaś jeździła bez względu na pogodę. Przede wszystkim po Krakowie; na jednośladzie dojeżdżała na uczelnię. Bicykl służył jej jako środek komunikacji również na mroźnym Svalbardzie. Zaskakiwało to miejscowych, ale dla Ani było rzeczą oczywistą.
- Nie widziała wielkiej różnicy pomiędzy Arktyką a zaśnieżonym Krakowem – uśmiecha się Agnieszka.

Szłaś, bo tak było trzeba

Przede wszystkim jednak Ania kochała ludzi. Jej dom zawsze był pełen przyjaciół, jednak swój czas potrafiła poświęcić również nieznajomym.
- W czasie pogrzebu papieża w jej krakowskim mieszkaniu nocowało dwadzieścia parę osób – wspomina Iwona Domin. – Była bardzo ciepłą osobą. Kiedy miałam dołka, potrafiła przyjechać do mnie, porozmawiać i wszystko przedstawić mi we właściwym świetle. Nigdy się nie chwaliła zamożnością swoich rodziców, wręcz to ukrywała. Wolała, żeby inni ją oceniali po tym, jaka jest ona sama. A jaka była? Taka, że ludzie do niej ciągnęli.
- Była ciepła, otwarta i pomocna
– dodaje Iwona Kukla. – Przez jej dom przewijały się tłumy, a po wyprawach odbywały się slajdowiska.
- Kiedyś zagraniczni studenci zapytali ją o drogę i okazało się przy okazji, że nie mają w Krakowie noclegu
– pamięta Agnieszka. – Ania spontanicznie zaprosiła ich pod swój dach. A innym razem, wracając nocnym autobusem z Nowego Targu, wdała się w dyskusję z młodym chłopakiem, który pracował przy budowach drogowych. Właśnie jechał na drugi koniec Polski do pracy. Ania rozmawiała z nim całą drogę do Krakowa... o podróżach, rzecz jasna. Planowała jeszcze tyle wyjazdów, do Peru, na Kamczatkę. Pusto teraz bez niej.
Czy warto było ryzykować młode życie dla satysfakcji postawienia stopy na dachu Europy? Tego typu pytania pojawiają się i zapewne zawsze będą się pojawiać, kiedy dochodzi czy też dochodzić będzie do ludzkiej śmierci w górach. Zresztą nie tylko w górach, ale i na oceanach, pustyniach, biegunach, czy w tropikalnych dżunglach. Wszędzie tam, gdzie przekraczamy granice tego, co większość uznaje za akceptowalne. A bardzo często również granice, jakie wyznacza nam biologia naszych własnych organizmów.
Prof. Włodzimierz Wójcik, literaturoznawca z Uniwersytetu Śląskiego, pisze na stronie fundacji: „Wielu potrafi zrozumieć wyższe potrzeby rodzaju człowieczego. Oni wiedzą, albo też po prostu czują, że istnieją jednostki, dzieła i czyny człowiecze, które przekraczają szarą pragmatykę codzienności. Wychodzą poza tę codzienność, wąską użyteczność, przekraczają granice tego, co jest już ustalone, zdobyte, bezpieczne i poznane. (...) Dlatego mogę powiedzieć śmiało dziewczęciu z Zagłębia: O, jakże piękna jesteś, zmierzając ku szczytom! Ja sam, niegdyś młodzieniec, krzepki łazik taternicki, dziś senior uniwersytecki, profesor profesorów, rozumiem, Aniu, twój imperatyw, który kazał ci przekraczać twórczo granice. Szłaś, bo tak było trzeba, od chłodnych i wilgotnych źlebów, ku jasnym graniom i niebotycznym szczytom. Wiem, że był to nakaz ciała i duszy. Ja, obolały rodzic, przez 35 lat rozmawiający z cieniami tragicznie zmarłej córki Beaty, powiem rodzicom Ani: Odeszła, a przecież żyje w swych dokonaniach, które błyszczą, jak szlachetne granitowe skały Giewontu o jasnym majowym poranku. Oglądając dzisiaj te wzruszające fotogramy, myślę o tym, że gdyby na boskich łąkach niebieskich dotychczas nie było gór, to dobry Bóg stworzyłby je specjalnie dla Ciebie.”
Wkrótce po śmierci trojga młodych ludzi pod Mont Blanc, powstaje Fundacja im. Anny Pasek, która w ubiegłym roku we włoskim Pragelato otwiera Alpejską Bazę Szkoleniową.

Miłość do Alp

Nikogo zapewne nie zdziwi, że rodzice Ani jak najbardziej podzielają miłość swojej córki do Alp. Chociaż więc Marek Pasek prowadzi firmę budowlaną w Będzinie na Zagłębiu, w województwie śląskim, kupuje część domu w odległym o 24 godziny jazdy włoskim Pragelato. Druga część należy do Fabrizio Cozzi, Włocha od trzynastu lat mieszkającego w Polsce, przyjaciela Grażyny i Marka Pasków, a dziś również prezesa Rady Fundacji im. Anny Pasek.
Sama miejscowość leży w alpejskiej dolinie, otoczona przez dumnie wznoszące się dookoła trzytysięczniki: Monte Rognosę (3280 m n.p.m.), Monte Albergian (3045), Bric Ghinvert (3037), Roc del Bouchet (3285) oraz Monte Chaberton (3130). W miejscowości odbywają się olimpiady. Na górskich stokach widać skocznie narciarskie, a na jednej z nich nasz Adam Małysz wyskakał nawet drugie miejsce.
Zwykły turysta może tu spędzić czas na nartach, albo też wybrać się na wyprawę w góry. Na przykład do rezerwatu Orsiera Rocciavré, by tam podziwiać nie tylko majestat wysokich gór, ale i forty z okresu dawnych wojen. Zaś po powrocie do Pragelato można odwiedzić lokalne targowisko i kupić tam regionalne wino czy sery. Albo zjeść prawdziwy, włoski obiad w jednej z tutejszych restauracyjek. A potem spalić nadmiar kalorii jeżdżąc konno lub biegając wzdłuż górskiego potoku (czyni tak wielu turystów i miejscowych). A jeśli nie przepadamy za sportem, możemy też po prostu powłóczyć się po wąskich uliczkach miejscowości, podziwiając drewniane, a latem również i pięknie ukwiecone balkony.

Miejsce spotkań

Jeżeli wybierzemy spacer, prędzej czy później trafimy do bazy szkoleniowej, która znajduje się w samym centrum Pragelato, w domu, który dzielą pomiędzy siebie Grażyna i Marek Paskowie oraz Fabrizio Cozzi. Jeżeli wejdziemy do środka, zapewne napotkamy tam trochę osób, zarówno miejscowych, jak i turystów, podziwiających fotografie autorstwa Ani. Na parterze budynku znajduje się bowiem galeria.
- Jednym z celów fundacji jest działalność artystyczna w postaci promowania fotografii podróżniczej – wyjaśnia prezes Paweł Chrustek.
- Prócz nauki i górskiej aktywności, ogromne miejsce w życiu Ani stanowiła pasja odkrywania świata i rejestracja jego przemijającego piękna za pomocą fotografii – dodaje Adrian Zelga, odpowiedzialny w fundacji za komunikację. – Dlatego chcemy promować i prezentować działalności artystyczną Ani, a także wspierać młodzież zajmującą się podobną działalnością artystyczną.
W Pragelato możemy jednak równie dobrze trafić na szkolenie, podczas którego galeria fotograficzna zamienia się w salę projekcyjną. My na ekranie oglądamy film o tym, jakie brawurowe zachowania narciarzy mogą doprowadzić do tragedii, na przykład na skutek wywołania lawiny. A potem wysłuchujemy wykładu Rafała Chrustka (zbieżność nazwisk przypadkowa) z Grupy Podhalańskiej GOPR na temat poszukiwań zaginionych osób za pomocą GPS i GIS (Geographic Information System).
- GIS i teledetekcja to były jedne z wielu zainteresowań Ani, która współorganizowała Światowy Dzień Systemów Informacji Geograficznej „GIS Day” – podkreśla Agnieszka Maciejowska.
- Gdyby nie możliwości, jakie dają nam najnowsze osiągnięcia techniki, wielu osób nie udałoby się nam uratować – tłumaczy goprowiec Rafał Chrustek. – Większość z nas nie zdaje sobie sprawy, jak daleko w krótkim czasie potrafi odejść nawet kilkuletnie dziecko!
- Chcemy by baza stała się miejscem spotkań młodzieży, nie tylko z Polski – mówi nam potem Marek Pasek, fundator. – Chcielibyśmy też, żeby służyła wymianie doświadczeń przez ratowników górskich z Polski, Włoch i Francji.

Gest zwycięstwa

Póki co, wszystko zdaje się sprzyjać zamierzeniom twórców fundacji, jako że na uroczystość otwarcia bazy przybywają nie tylko podhalańscy goprowcy, nie tylko polscy naukowcy z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Rolniczego oraz z innych krakowskich uczelni, ale także burmistrzowie Pragelato i sąsiedniego Sestriere, a także ratownicy włoscy z Soccorio Alpino i Guardia de Finanza oraz francuscy z Gendarmerie de Haute Montagne z nieodległego Chamonix. Wszyscy deklarują chęć współpracy.
Jeżeli ktoś się chce do tej współpracy przyłączyć, może napisać do fundacji pod adres mailowy: fundacja @ annapasek . org lub p . chrustek @ annapasek . org lub wesprzeć ją poprzez wpłatę na konto: 82 1060 0076 0000 3200 0127 6816, BPH O / Będzin. Kolejny sposób to przekazanie jednego procentu swojego podatku dochodowego; fundacja im. Anny Pasek jest bowiem organizacją pożytku publicznego.
Czy warto? Skoro jest nadzieja, że śmierć Ani przyczyni się do uratowania życia innym młodym ludziom, z takim samym jak ona na to życie apetytem, to chyba warto. Znak graficzny fundacji to sylwetka ludzka na górskim szczycie, rozkładająca ręce w geście zwycięstwa. Ta sylwetka to Ania na szczycie Trollstein, na Svalbardzie, zaś jej gest może stać się znakiem zwycięstwa życia nad śmiercią.
- Ciekawe, że moja ośmioletnia córka Aga po zdobyciu jakiejkolwiek góry wykonuje dokładnie ten sam gest – mówi inż. Marek Lange z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, jeden z przyjaciół fundacji.
Więcej informacji na stronie fundacji www . annapasek . org"
  
Re: <Berger> Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Czwartek, 03 Listopada 2011, 19:53 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Reportaż o kolejnym człowieku gór, który zginął śmiercią tragiczną, także ukazał się na łamach n.p.m.-u:

"Skromny chłopak z plecakiem

Należał do najbardziej obiecujących polskich alpinistów młodego pokolenia. Krakus z urodzenia, a bochnianin z wyboru, w wieku zaledwie trzydziestu lat osiągnął już bardzo wiele, jednakże, jak się uważa, największe sukcesy górskie miał dopiero przed sobą.


Jego pasją była nie tylko wspinaczka, ale i wyprawy rowerowe, biegi długodystansowe oraz muzyka, zarówno klasyczna, jak i rockowa. Miał zresztą wykształcenie muzyczne. Grał na gitarze w zespole heavymetalowym, który wraz z kolegami przewrotnie nazwał „Widmo Brockenu”. Zginął 6 lipca br., schodząc z Mont Blanc, na krawędzi cieszącego się ponurą sławą żlebu, zwanego potocznie Kuluarem Rolling Stones. Traf chciał, że kiedy alpinista podszedł do żlebu, zeszła akurat kamienna lawina.

Górskie korzenie

Góry stanowiły pasję Wojtka Kozuba „od zawsze”. Trudno zresztą się dziwić, skoro już jego dziadek pracował jako przewodnik tatrzański. Z kolei z ojcem mały Wojtek jeździł na wycieczki w Beskidy. W wywiadzie, którego udzielił nam ponad rok temu, wyjawił jednak, że wspinanie odkrył dopiero w liceum, kiedy poznał Łukasza Deptę, wieloletniego towarzysza swoich górskich eskapad.
- Nawet nie zliczę tych naszych wspólnych wypraw – mówi nam Łukasz Depta. – Przez dziesięć lat jeździliśmy razem w góry regularnie co rok, a nawet dwa razy w roku. Zawsze sobie chwaliłem te wyjazdy z Wojtkiem; był dla mnie jak brat – deklaruje. – Każdemu życzę takiego fajnego, bezproblemowego, życzliwego dla innych kompana, z którym zawsze można było pogadać na najróżniejsze tematy.
- „Gazeta Krakowska” napisała, że w czasie swoich wspinaczek wielokrotnie widzieliście Widmo Brockenu – zagaduję (jak wiadomo, przesąd głosi, iż taki widok wróży śmierć w górach).
- Owszem, napisała, ale przecież każdy wytrawny turysta, nie tylko wspinacz, może zobaczyć Widmo – macha ręką nasz rozmówca. – My widzieliśmy je dziesiątki razy, no i co z tego? – pyta. – Żaden z nas nie był przesądny, nie przywiązywaliśmy do tego najmniejszego znaczenia.
Wojtek nie był przesądny, był wierzący. W góry zabierał ze sobą Biblię, a z towarzyszami wypraw dyskutował o Bogu.
- Wiara była dlań czymś fundamentalnym –nie ma wątpliwości Piotr Sztaba, który wspinał się z Wojtkiem w Kirgizji. – Sam mówił, że wspina się dla Boga, dla tego Boga, który jest w górach, jak i dla tego, którego miał w sobie. Czuło się, że nietaktem byłoby żartować przy nim z religii. Z drugiej strony potrafił po żarliwej dyskusji przemyśleć sprawę przez dzień – dwa i czasem przyznać, że w niektórych kwestiach może się mylić. Cały czas poszukiwał głębszej prawdy.

Nic nie zatrzyma rozpędzonych nóg

Wspinaczka stanowiła największą pasję Wojtka Kozuba, ale na tym się bynajmniej jego sportowe zainteresowania nie kończyły. Jak sam nam powiedział we wspomnianym wywiadzie, jeszcze ojciec zaraził go górskimi biegami.
- Razem startowaliśmy w rajdach typu adventure race, podczas których liczącą nawet ponad trzysta kilometrów trasę pokonuje się biegnąc, jadąc na rowerze, płynąc kajakiem i zjeżdżając na linie – opowiada Łukasz Depta. – Wojtek wziął też udział w Biegu na Elbrus, traktując to treningowo, przed wyprawą w Karakorum. Myślał również o starcie w słynnym Biegu Rzeźnika w Bieszczadach. Niestety, nie zdążył już zrealizować tych planów... – dodaje.
Wojciech Kozub pobiegł za to podziemnymi korytarzami w kopani soli w swojej rodzinnej Bochni. Jego przeciwnikiem był wtedy Adrian Barnaś, poznany wcześniej na ścianie wspinaczkowej.
- To był morderczy, dwunastogodzinny wyścig, w trakcie którego zawodnik zmaga się nie tylko ze zmęczeniem fizycznym, ale również z wiatrem, który wentyluje kopalniane sztolnie, a także, a może przede wszystkim z własną psychiką – wspomina dziś Adrian. – Wojtek należał do słabszego zespołu. Wiedział, że nie stanie na podium, ale kiedy mijaliśmy się w wąskich korytarzach, widziałem w jego oczach determinację, żeby ukończyć bieg.
W porównaniu z dwunastogodzinnym biegiem pod ziemią, zwykły, stukilometrowy ultramaraton na powierzchni naszej planety może już wydawać się lajtową niemal przebieżką.
- Razem z Wojtkiem Kozubem wzięliśmy udział w liczącym sto kilometrów marszobiegu z Krakowa na Babią Górę – opowiada krakowski podróżnik Łukasz Heretyk. – Wystartowaliśmy o północy, a o ósmej wieczorem byliśmy już na szczycie. Wojtek namawiał mnie też na nieco dłuższy rajd, też na Babią Górę, ale z Bochni – zdradza.
- Pierwsza część takiego rajdu, jeszcze na terenie nizinnym, jest pewnie dość nudna? – wyrażam wątpliwości.
- Wojtek zawsze potrafił opracować ciekawą trasę szlakami, w terenie – kręci głową nasz rozmówca. – Zresztą z nim nie sposób się było nudzić! – zapewnia.

Rower to jest styl

Łukasz z pewnością wie, co mówi, skoro wraz z Wojtkiem dwukrotnie spędził po kilka tygodni na rowerowych siodełkach. Raz podróżnicy wybrali się z Krakowa w Alpy.
- Jechaliśmy asfaltowymi szosami, pokonując dziennie po 200 km – mówi Łukasz Heretyk. – Górski odcinek trasy był wymagający; pokonaliśmy m.in. przełęcz Hochtor na wysokości 2500 m n.p.m. – zaznacza.
Innym razem obaj przyjaciele postanowili objechać na rowerach Kirgizję.
- Cały czas pedałowaliśmy przez bardzo trudny, górski teren – wspomina nasz rozmówca. – Nie spodziewaliśmy się ani że będzie aż tak ciężko, ani że będziemy potrzebowali aż tylu dętek na zmianę... W końcu zresztą zamierzonego celu nie zrealizowaliśmy, bo któregoś dnia okradziono mnie ze wszystkich pieniędzy...
Nie była to jedyna wyprawa, w trakcie której Wojtek oraz jego koledzy borykali się z problemami finansowymi. Ale zawsze sobie radzili. W Azji zdarzało się, że zabrali się na stopa z rosyjskimi żołnierzami, a także że po zejściu z Piku Lenina sprzedali ekwipunek, żeby zdobyć pieniądze na podróż powrotną.

Sportowy człowiek renesansu

Przyjaciele podkreślają też ogromny optymizm Kozuba.
– Wiele lat temu Wojtek wspólnie z ekipą zeszli z Elbrusa, po czym z Kaukazu pojechali stopem do... Neapolu – pamięta Piotr Sztaba. – Tam zostali okradzeni przez tubylców, a do tego nie mogli złapać stopa do Rzymu. W efekcie wyruszyli w kierunku stolicy Włoch pieszo, przez góry. Po drodze wypoczywali w schronisku, gdzie ktoś, poruszony ich opowieścią, podarował im kilka tysięcy lirów. W tego typu trudnych sytuacjach Wojtka ratował optymizm, którym potrafił zarażać innych.
Sztaba podkreśla, że Kozub czerpał z życia pełnymi garściami. Góry traktował jednak bardzo poważnie.
– Kochał się w nich wspinać, ale zawsze chciał z nich wracać – zaznacza.
– Lubił powroty do domu – potwierdza Łukasz Depta. – Dużą wagę przykładał do bezpieczeństwa. Gratulowaliśmy sobie udanej wspinaczki, dopiero po bezpiecznym zejściu w dolinę.
Chociaż większość sportowych pasji Wojciecha Kozuba związana była z górami, wiele lat temu próbował także swoich sił w tenisie, karate kyokushin, a poza tym pływał wpław i jeździł na rolkach.
- Ktoś mógłby powiedzieć, że wspinacz na rolkach to dość zabawny obrazek, ale jemu bardzo się ta forma rekreacji spodobała – podkreśla Łukasz Depta. – Chętnie też pływał, zwłaszcza że na krakowskim Płaszowie mieszkał przecież w pobliżu zalewu – dodaje.
Wzorem dziadka zrobił też Wojtek uprawnienia przewodnickie.
- Wprawdzie jestem od niego starszy o trzydzieści lat, ale parę razy spotkaliśmy się towarzysko, pogadaliśmy – wspomina Jacek Wiśniewski, mieszkający w okolicach Zakopanego przewodnik tatrzański, malarz i poeta. – To był fajny przewodnik i dobrze się wspinał – wzdycha.
Wojciech Kozub, człowiek, który pokonywał dziewicze ściany w odległych, wysokich górach, prowadzał teraz wycieczki szkolne nad Morskie Oko i do Doliny Kościeliskiej. Co więcej, czynił to z radością.
- Śmiał się, że on opowiadał dzieciom o górach, a one wysyłały mu filmiki na bluetootha – wspomina Paweł Chrustek, prezes Fundacji im. Anny Pasek, kolega Wojtka ze studiów.

Nie lekceważył bezpieczeństwa

Fundacja, której patronka także zginęła młodo w rejonie Mont Blanc, zajmuje się kwestią bezpieczeństwa w górach. Wojtek Kozub i Łukasz Depta, przed wyjazdem w Himalaje Gharwalu, jako słuchacze uczestniczyli w organizowanym przez fundację szkoleniu.
– Fakt, że tacy doświadczeni wspinacze nie lekceważyli kwestii bezpieczeństwa, wart jest podkreślenia i pochwały – zaznacza Chrustek.
- Bardzo mile wspominam szkolenie lawinowe, które na zlecenie fundacji prowadziłem na Hali Gąsienicowej – mówi Tomasz Nodzyński, przewodnik tatrzański. – Wojtek na ochotnika zgłosił się do roli pozoranta, którego zasypaliśmy w jamie śnieżnej, i na którym inni kursanci ćwiczyli następnie sondowanie.
O tym, jak ważne było dla Kozuba bezpieczeństwo, wspomina także Piotr Sztaba.
– Z Wojtkiem i Łukaszem lubiłem się wspinać również dlatego, że obaj mieli za sobą kursy lawinowe i potrafili się posługiwać zestawami lawinowymi. A, niestety, to nadal rzadkość wśród alpinistów – ocenia.
Krzysztof Starek, który wraz z Wojciechem Kozubem i Marcinem Michałkiem podjął się w 2009 roku próby przejścia północnej ściany Malanphulan w Himalajach Khumbu,wspomina, że największym atutem Wojtka był spokój, z jakim przystępował do rozwiązywania napotykanych problemów, nawet jeżeli sytuacja była bardzo trudna.
– Opanowanie i niekonfliktowość to podstawowe cechy, jakich oczekuję od partnera w górach – mówi Krzysztof Starek. – Ta wspólna wyprawa dużo nas wszystkich nauczyła: o sobie nawzajem, o naszych motywacjach, dokonywanych wyborach i ich konsekwencjach. Czułem wtedy, że jeszcze nieraz chciałbym związać się z Wojtkiem liną.
Chociaż Wojtek należał do rozważnych wspinaczy, postanowił ograniczyć swoje wyjazdy w wysokie góry, kiedy tylko założył rodzinę. I to pomimo, że jego wybranka, Paulina, jest córką innego górskiego wspinacza, sama zresztą też kocha góry.

Najważniejsza jest rodzina

- Wojtek postanowił odpocząć – mówi Krzysztof Starek. – Planowaliśmy jednak powrót w Himalaje, kiedy już odchowa córeczkę.
- Miał jechać w te Himalaje wcześniej, ale zrezygnował, bo żona akurat rodziła – wyjawia Krzysztof Mglej, który Wojciecha Kozuba poznał dwa lata temu, kiedy ten był jego instruktorem na kursie skałkowym. – Cieszył się strasznie z tej córeczki, bardzo był dumny. To był prawdziwy pasjonat gór, wesoły kompan, ale i jednocześnie poważny człowiek, który wiedział, że najważniejsza jest rodzina.
W ubiegłym roku byliśmy umówieni na wyjazd do Pakistanu – dodaje Łukasz Depta. – Wojtek planował wtedy ślub. W końcu przeprosił mnie, że jednak musi zrezygnować z wyprawy. Zamiast tego pojechał z żoną. Ale też w góry.
- Muszę przyznać, że młodzi małżonkowie stanowili doskonale dobraną parę, jeżeli chodzi o zainteresowania. Nie tylko górskie, ale i np. muzyczne. Szkoda, że dane było im cieszyć się sobą tak krótko – mówi Tomasz Nodzyński.
- Dwa lata temu w Krakowie występował Lenny Kravitz – opowiada Adrian Barnaś. – Pamiętam, że lał wtedy deszcz. Zebrał się taki tłum fanów, że ciężko było zobaczyć scenę, więc Wojtek z Pauliną wdrapali się na drzewo na bulwarach krakowskich i przesiedzieli tam cały występ. Po koncercie spotkałem ich na dworcu PKP, czekających na pociąg do Bochni. Zobaczyłem dwoje kochających się ludzi, ubłoconych, poobcieranych, w podartych ubraniach, ale uśmiechniętych i szczęśliwych. Z Pauliną tworzyli naprawdę niesamowitą, taką pozytywnie ześwirowaną parę. Tak bardzo jej teraz współczuję. Do dziś nie mogę uwierzyć, że tego zwariowanego człowieka już nie ma.

Kuluar Rolling Stones

Grand Couloir w Alpach, zwany potocznie Kuluarem Rolling Stones, przemierza 40 tys. ludzi rocznie. W ciągu ostatnich dziewięciu lat, doszło tam do 121 wypadków, w wyniku czego zginęło 27 osób. Kamienie spadają, kiedy mocno grzejące słońce rozmrozi skały. Lawiny wywołują też wędrujący powyżej ludzie. 5 lipca br. Wojtek Kozub z czterema towarzyszami osiągnęli schron Vallot. Dzień później dotarli na szczyt Mont Blanc i rozpoczęli zejście.
- Wypadek wydarzył się około południa, na lewym brzegu kuluaru, kiedy Wojciech Kozub podszedł do krawędzi żlebu – mówi nam Jean-Baptiste Estachy, komendant żandarmerii w Haute-Savoie. – Najpewniej bezpośrednią przyczynę zgonu stanowiło nie uderzenie odłamkiem skalnym, który wypadł ze środka kuluaru rykoszetem, ale upadek, do którego doszło w następstwie uderzenia. Najprawdopodobniej ofiara nie popełniła żadnego błędu. Gdyby nawet alpiniści wyszli wcześniej, ryzyko nie byłoby mniejsze, jako że w tym okresie utrzymujące się wysokie temperatury powietrza nie pozwalały na zmrożenie skał.
– Zginął, choć nie popełnił błędu – nie ma wątpliwości Krzysztof Mglej, który Kozuba poznał dwa lata temu, kiedy ten był jego instruktorem na kursie skałkowym. – Schodził ze szczytu najłatwiejszą drogą. Tak naprawdę każdemu to się mogło zdarzyć, ale nie Wojtkowi. Niestety, takie są góry, najlepszym też przytrafiają się wypadki – podkreśla.
- Grand Couloir jest bardzo niebezpieczny, zwłaszcza w środku lata – podkreśla Agnieszka Śmiałek z Fundacji Petzl. – Dzięki swojej niechlubnej sławie, nazywany jest także Kuluarem Śmierci. Nasza fundacja prowadzi działania, które mają na celu zmniejszenie liczby wypadków w tym miejscu. Na Mont Blanc, niezwykle popularny szczyt, wchodzi około 35 tys. turystów rocznie, więc kwestia bezpieczeństwa jest bardzo istotna.
Eksperci fundacji rozważali różne możliwości, jak m.in. rozpięcie nad żlebem sieci lub budowę konstrukcji żelbetowej, przekopanie tunelu lub zawieszenie mostka typu himalajskiego. Ostatecznie zaproponowano tunel o średnicy dwóch metrów. Z uwagi na koszty jednak, sięgające co najmniej kilkuset tysięcy, jeżeli nie ponad milion euro, nie wiadomo kiedy inwestycja ta mogłaby dojść do skutku.

Rozkręcał się dopiero

- Przed wyjazdem na kurs skałkowy spotkaliśmy się z grupą uczestników na przystanku przed krakowskim hotelem Forum – mówi Krzysztof Mglej. - Siedział tam już taki niewysoki, niepozorny chłopak z plecakiem. Jego twarz wydała mi się jakoś znajoma. Dopiero potem doszło do mnie, że to właśnie ten Wojtek Kozub! Ale nie czułem dystansu. Przy Wojtku nie można się było czuć niekomfortowo. To był zwykły, skromny facet, taki co to nigdy za dużo nie mówił, ale zawsze potrafił powiedzieć to, co trzeba.
A jednak to o tym skromnym człowieku „Gazeta Krakowska” napisała, że „był nadzieją gór”. I trudno się dziwić. W ciągu ostatnich trzynastu lat swojego życia Wojciech Kozub wspinał się m.in. w Tatrach, Alpach, Kaukazie, Pamiro-Ałaju, Hindukuszu, Karakorum i Himalajach. W 2007 r. wraz z Łukaszem Deptą i Andrzejem Głuszkiem otrzymał Kolosa za zdobycie dziewiczego, zachodniego wierzchołka Honboro w Pakistanie. Dwa lata później, wspólnie z Marcinem Michałkiem i Krzysztofem Starkiem, podjęli próbę przejścia dziewiczej, północnej ściany szczytu Malanphulan (6573 m n.p.m.). Brał udział w projekcie Polski Himalaizm Zimowy 2010 – 2015, którego celem było m.in. zdobycie zimą pięciu ośmiotysięczników. Kiedy Wojtek zginął, miał niewiele ponad trzydziestkę. Możemy się tylko domyślać, ile mógłby osiągnąć w ciągu kolejnych lat.
- Mogła to być dekada największych sukcesów – ocenia Krzysztof Mglej. - Było przecież widać, że Wojtek to nadzieja młodego pokolenia. On dopiero się rozkręcał.
- Wyjątkowym szczęściem było choć przez chwilę mieć takiego kolegę – mówi Piotr Sztaba."
  
Re: Obieżyświaty słynne i nie
PostWysłano: Niedziela, 06 Listopada 2011, 01:58 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Do sławnych obieżyświatów należał Kazimierz Nowak, który przejechał rowerem Afrykę. Jak się zresztą okazuje, nie tylko Afrykę. Poniżej wywiad dla "Echa":

"Tak czy owak, zawsze Nowak

Z Jackiem Y. Łuczakiem, autorem książki „Polska Kazimierza Nowaka. Przewodnik rowerzysty” rozmawiamy o pasji, niezależności i tęsknocie.

Skąd się wzięło „Y” w twoim nazwisku?


Chciałem się odróżnić od innych Jacków Łuczaków. Przypomniałem sobie, że w urzędach często pytają mnie o drugie imię, a że mam tylko jedno, więc odpowiadam: „Jacek... yy... Łuczak, po prostu Łuczak”. No i stąd to „Y”. Korzyść z tego taka, że jeśli nawet czytelnika nie zachęci do lektury postać Kazimierza Nowaka, to może zaintryguje go nietypowy inicjał.

A ciebie czym zafascynowała postać poznańskiego podróżnika?

Zainteresowałem się nim jako rowerzysta i podróżnik po lekturze książki „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd”, wydanej przez „Sorus”. Sam jeżdżę rowerem i komunikacyjnie, i turystycznie. Nie mam prawa jazdy, nie korzystam z biur podróży i dobrze mi z tym. Nowak zaimponował mi podobną niezależnością, mało kto bowiem zdecydowałby się przed wojną na samotną wyprawę rowerem przez Afrykę.

Turystyka jest nie tylko twoją prywatną pasją. Zajmowałeś się nią też jako dziennikarz.

To prawda, choć w „Gazecie Wyborczej” najpierw pisałem o sporcie. Wkrótce okazało się jednak, że nie ma chętnych do zajęcia się turystyką. A że było to rzeczywiście moje hobby, więc chętnie wziąłem na siebie ten obowiązek.

Dziennikarz i pasjonat turystyki w jednej osobie czyta więc książkę o nietuzinkowym podróżniku i od razu decyduje się napisać własną?

Nie tak szybko. W 2008 r. ZDM zlecił mi przygotowanie „Rowerowego przewodnika po Poznaniu”. Pomyślałem, że mógłby znaleźć się tam rozdział o poznańskich miejscach związanych z Nowakiem. Poszukując informacji trafiłem do wydawnictwa „Sorus”, gdzie zaproponowano mi napisanie książki.

Która jednak dotyczy nie tylko Poznania, ale również i całego obszaru II Rzeczypospolitej.

Tak, ponieważ Nowak podróżował rowerem nie tylko po Afryce, ale i po ówczesnej Polsce. Razem ze współwłaścicielką wydawnictwa Teresą Szmajdą odwiedziliśmy miejsca związane z naszym bohaterem. Miło było spotkać potomków ludzi, którzy go znali, np. na dzisiejszej Ukrainie Zachodniej.

Czy twoje dzieło jest w większym stopniu biografią Kazimierza Nowaka czy przewodnikiem rowerowym po Polsce, Litwie i Ukrainie?

W większym stopniu jest to rzecz dla pasjonatów Nowaka, acz staraliśmy się, żeby było to także, dość eksperymentalne przyznaję, połączenie biografii z przewodnikiem. Stąd porady praktyczne, np. jak rowerowy turysta ma poradzić sobie na Ukrainie, gdzie kierowcy nie są do cyklistów przyzwyczajeni, albo że z Łodzi do Poznania można dojechać Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym.

Przygotowując książkę, przeczytałeś kilogramy prasy przedwojennej. Czego ciekawego się dowiedziałeś?

Zaskoczyło mnie, jak barwnym okresem było dwudziestolecie. Wszyscy wiemy, że II Rzeczpospolita stanowiła tygiel narodowy i religijny. Nie zdawałem sobie sprawy jednak, jak silne były różnice światopoglądowe, jak wielka nietolerancja panowała. W porównaniu z tym dziś jesteśmy bardzo poprawni politycznie.

Będzie kolejna książka o Nowaku?

Będzie. Zamierzamy teraz wydać „Listy do syna” Kazimierza Nowaka, z moimi przypisami. Chociaż bowiem poznański podróżnik często opuszczał dom, zawsze mocno tęsknił za rodziną. I pisał."
  
Obieżyświaty słynne i nie
Forum dyskusyjne -> Inne -> Obieżyświat

Strona 1 z 1  
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  
ciechocinek nocleg
Kopiowanie i rozpowszechnianie materiałów w całości lub części jest niedozwolone. Wszelkie informacje zawarte w tym miejscu są chronione prawem autorskim.



Forum dyskusyjne Heh.pl © 2002-2010