Forum Dyskusyjne
Zaloguj Rejestracja Szukaj Forum dyskusyjne

Forum dyskusyjne -> Inne -> Obieżyświat -> Meksyk - był ktoś? Idź do strony 1, 2, 3
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Wtorek, 30 Sierpnia 2005, 23:43 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Bierzemy dolce, a lokalne pesos będziemy dodatkowo wypłacać z bankomatów w większych miastach.
Wrzesień to już pora deszczowa, wiec jakaś nieprzemakalna kurtka się zda.
Nie przewidujemy przepraw ekstremalnych, więc obędzie się bez butów trekingowych.
Skład apteczki standardowy - w razie czego apteki są w Meksyku zaopatrzone ,,po europejsku".
Do nurkowania bierzemy tylko abc, poza płetwami - są za ciężkie i za dużo miejsca zajmują. To, czego nie weźmiemy, wypożyczymy na miejscu.
Kupiłem tani, jednorazowy aparat do zdjęć podwodnych. Musi wystarczyć.
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Niedziela, 11 Września 2005, 05:02 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Mamy za soba pierwszy dzien w Mexico City. Miasto - moloch. Niesamowita cizba na ulicach w historycznym centrum. Halas, okrzyki handlarzy, muzyka, zapach smazonych plackow...
Nieporadne proby dogadania sie po hiszpansku z mloda Indianka, sprzedajaca placki, niesamowity widok na ogromne miasto z Wiezy Latynoamerykanskiej, taniec Aztekow na Zokalo i wiele, wiele innych wrazen...
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Sobota, 24 Września 2005, 05:06 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Kopernik
Czytelnik
<tt>Czytelnik</tt>
 
Użytkownik #5168
Posty: 2


[ Osobista Galeria ]




Mieszkam od niedawna w Guadalajarze. Jakbyście mieli jakieś pytanka to śmiało. Pozdrawiam.
  
Re: <Kopernik> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Wtorek, 04 Października 2005, 04:55 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Ale my już po wyprawie. Guadalajara mnie się podobała (takie miasto placów), ale większości grupy z jakichś tam powodów nie zachwyciła. Może dlatego, że trafiliśmy na święto i nie było normalnego życia na ulicach?
Jakim cudem używasz polskich znaków?
  
Re: Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Wtorek, 04 Października 2005, 09:59 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
cezar
Stały uczestnik
Stały uczestnik
 
Użytkownik #4560
Posty: 733


[ Osobista Galeria ]




Hello Berger! Welcome home!!!!
Czekam na Twoją opowieść meksykańską! smile.gif
  
Re: Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Wtorek, 04 Października 2005, 14:30 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
grusia
Nałogowy uczestnik
<tt>Nałogowy uczestnik</tt>
 
Użytkownik #1372
Posty: 3053


[ Osobista Galeria ]




Tak, czekamy smile.gif
I wpadnij na gg kiedyś cool.gif
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Sobota, 08 Października 2005, 23:53 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Kopernik
Czytelnik
<tt>Czytelnik</tt>
 
Użytkownik #5168
Posty: 2


[ Osobista Galeria ]




A polskie znaki mam stąd że mam windowsa polskiego :)
Pozdrawiam
  
Re: <cezar> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Niedziela, 16 Października 2005, 19:05 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Mówisz i masz. Poniżej pierwszy odcinek, który można też przeczytać na deplach i w ,,Aglomeracji":

W dżungli Mexico City
Wylatujemy samolotem Air France z Okecia, w piatek, 9 wrzesnia, w samo
poludnie. Po krotkim locie mamy ladowanie w Paryzu. Na lotnisku Charles de Gaulle Polaka uderza wielka roznorodnosc ras. A w kolejce do naszej bramki stoi kobieta Majow w charakterystycznej koszulce w kwiaty...
Lecimy nad Wyspami Brytyjskimi, Grenlandia (wspaniale, osniezone gory),
Kanada i USA (te wielkie jeziora...). Poniewaz lecimy ze wschodu na zachod, trwa najdluzszy dzien w moim zyciu. Dopiero poznym wieczorem (w Europie juz wstaje blady swit) ladujemy w Mexico City, ktore z gory wyglada jak wielkie morze swiatel.
Lotnisko w stolicy Meksyku jest wielkie, a kolejka do taksowej jeszcze
wieksza - spokojnie na kilkaset metrow. Wymieniamy euro i dolce na pesos (po ok. 13 i 10,50) i stoimy. Na szczescie nasze przewodniczki Ania i Ilona dowiaduja sie, ze w piatke mozemy wziac wieksza taxi, bez kolejki. Placimy w sumie 200 pesos. Pracownik dworca pomaga nam zaladowac bagaze i po angielsku domaga sie napiwku. Dostaje 10 pesos. Pomykamy przez pustawe ulice najwiekszego miasta na swiecie. Po ok. 30 minutach jestesmy przed zarezerwowanym z Polski schroniskiem Moneda w centrum miasta, nieopodal Zocalo. Taksowkarz pyta, czy
nie bedzie napiwku. Nie bedzie!
W schronisku kaza nam chwilke poczekac w pokoiku obok. Sa tam komputery! I Internet! Wysylamy pierwsze maile do Europy. Rozmawiamy tez z kilkoma mlodymi podroznikami. Jeden ma koszulke z polskim orlem w koronie. Australijczyk; byl w Polsce.
Po jakims kwadransie dopelniamy formalnosci i dostajemy dla siebie cale
dormitorium. W sumie za piec osob i za cztery noce zaplacimy ok. 2430 pesos. Dostajemy pietrowe lozka i wlasna lazienka z ciepla woda.
W sobote rano zjadamy sniadanie na tarasie na dachu hostelu ( jest w cenie).
Taras jest pelen obiezyswiatow, przewaznie mlodych. Ladny widok na dachy srodmiescia. A sniadanie na slodko. Po posilku idziemy na spacer na stoleczne Zocalo, czyli Rynek. Duzy, ale bez wyrazu. Gmachy dookola kiczowato ozdobione swiatelkami w kolorach narodowych - zbliza sie Dzien Niepodleglosci. Wchodzimy do Katedry. Nie robi na mnie
wrazenia. Zwiedzamy Palac Narodowy (wejscie free). Sciany zdobia murales wykonane przez Diego (meza Fridy). Przedstawiaja historie Meksyku - od wyidealizowanych Indian przez okrutnych konkwistadorow po ksztaltowanie sie wspolczesnego panstwa. Jednak najbardziej podobaja mi sie palacowe ogrody - pelne kaktusow i innych egzotycznych roslin, a takze... kotow.
Zbliza sie poludnie i stopniowo robi sie bardzo goraco. Idziemy do ruin
azteckiej swiatyni Templo Mayor. Wstep - 38 pesos. Kiedys istnialo tu
wielkie, wybudowane na jeziorze, miasto Aztekow. Potem na jego gruzach
wyroslo Mexico City. Zaraz po tym, jak opuszczamy teren swiatyni, zagaduje nas mezczyzna pod szescdziesiatke. Polak. Mieszka w Meksyku od poczatku lat 80. Ozenil sie z Meksykanka. Narzeka na slaby kontakt z ojczyzna. W stolicy Meksyku Polakow mieszka bardzo malo. Spotykaja sie raz w roku na uroczystosciach, organizowanych przez ambasade RP.
Idziemy na plac Santo Domingo. W jego podcieniach pracuja archaiczne maszyny do pisania. Bardzo wielu Meksykanow jest niepismiennych. Jezeli wiec chca napisac list lub urzedowe pismo, korzystaja z uslug specjalistow. Na placu Santo Domingo mozna tez na prymitywnych drukarenkach wydrukowac zaproszenia slubne. My slubu na razie nie planujemy, kupujemy wiec tylko za 5 pesos recznie wyciskany sok z pomaranczy (jugo de naranja), a za 7 pesos po placku z serem, warzywami, packa z fasoli i bardzo ostra salsa verde. Przy okazji przechodzimy praktyczny egzamin z hiszpanskiego. Dobrze, ze mloda Indianka, ktora nas egzaminuje, jest sympatyczna i wyrozumiala! Po tym skromnym obiedzie wstepujemy do jadlodajni na piwo. Placimy po 17 pesos, czyli mniej wiecej tyle, co i w Poznaniu.
Wracamy na Zocalo i... trafiamy na taniec Aztekow. Handlujacy na Rynku
Indianie w pewnym momencie wstaja z ziemi, zakladaja pioropusze i uroczyste stroje i w rytm bebnow i grzechotek u nog zaczynaja tanczyc. Hipnotyczna muzyka moze wciagnac w trans...
Idziemy na Torre Latinoamericano, z ktorej to wiezy chcemy obejrzec panorame stolicy. Na skrzyzowaniu wdajemy sie w pogawedke z policjantem. Przed wyjazdem straszono nas meksykanska policja. Jednak ten mlody czlowiek w mundurze jest po prostu zwyczajnie sympatyczny...
Za skrzyzowaniem chodnik zastawiony jest budami handlujacych, a na
pozostalym skrawku przewala sie zbity tlum. Jak na wielu innych ulicach
Mexico City. Tlum nas szybko rozdziela. Przepuszczam jakiegos mezczyzne z ciezkim pakunkiem. ,,Gracias" - dziekuje mi w biegu. Szukam swojej grupy po drugiej stronie ulicy, a gdy wracam na te wlasciwa, rusza akurat lawina aut. Staje na srodku jezdni, ale kierowcy zwalniaja i pozwalaja mi przejsc.
Trafiam na nasza wieze. Place 40 pesos i wjezdzam winda na najwyzszy poziom. Jest tu kawiarenka z brudnymi szybami. Nie kryje rozczarowania. Po kilku minutach odkrywam jednak druga winde i wjezdzam jeszcze kilka pieter wyzej. Spotykam swoja grupe. Widok z tarasu zapiera dech w piersiach.
Pod wieczor idziemy jeszcze na Plaza Garibaldi. Podobno mozna tam spotkac koncertujacych mariachi. Po drodze ogladamy na straganie jakies dziwne owoce. Przechodzien tlumaczy nam, ze to kaktus. Kupuje kilka dla siebie, a przy okazji czestuje i nas. Na placu Garibaldiego faktycznie gromadza sie mariachi w przepysznych strojach. Muzycy zblizaja sie do siedzacych na lawkach par. Jezeli dostaja kilka pesos, zaczynaja grac. Po placu kreca sie tez wynedzniale, wygladajace na bezpanskie psy. Widok to niestety typowy dla Meksyku...
Bocznymi ulicami wracamy do domu. Idziemy m.in. ulica przy ktorej stoja same sklepy z sukniami slubnym - najczesciej kolorowymi i kloszowatymi w ksztalcie.
W niedziele po sniadaniu idziemy na Zocalo i schodzimy na dworzec metra. Kupujemy bilety po dwa peso i z kilkoma przesiadkami docieramy na stacyjke podmiejskiego pociagu Ligero. Docieramy na przedmiescia - do dzielnicy Xochimilco. Przewodnik Lonely Planet zaleca odwiedzenie tu tzw. ,,Plywajacych Ogrodow". Mocno lamana hiszpanszczyzna targujemy sie z
wlascicielem lodzi i w koncu placimy mu po 120 pesos za osobe. Nie jestesmy jednak do konca pewni, czy sie sami nie zrobilismy w balona, i czy przewoznik nie chcial od nas 120 pesos za cala piatke...
Ogrody polozone sa na brzegach kanalu i juz dawno nie plywaja. Doplywaja do nas natomiast inne lodki. Mariachi chca dla nas zagrac. Inni chca nam sprzedac jedzenie... Po ponad godzinie wysiadamy z lodki. Mijamy maly, ale malowniczy kosciolek. Wychodzi z niego dziwna procesja. Na jej czele plasaja dzieci, poprzebierane za brodatych mezczyzn.
Metrem docieramy do dzielnicy Coyoacan. Przechodzimy przez park Viveros de Coyoacan, wielki i pelen ciemnych wiewiorek. Wiewiorki biora jedzenie z reki. Docieramy na plac Hildagio, zamieniony w targowisko. Indianie sprzedaja ciuchy, pamiatki i rastafarianskie rekwizyty. Odnotowuje, ze T-shirty kosztuja po 85 pesos. Siadamy w restauracji obok i jemy obiad. Zamawiam enchilados z serem (50 pesos) i piwo Victoria (17 pesos). Placki kojarza mi sie z nasza, europejska lasagna.
Idziemy do Muzeum Fridy na pobliska uliceLondres. Wstep jest po 35 pesos, ale z jakiegos powodu sprzedaja nam ulgowe po 20. Mlodo wygladamy?
Muzeum jak muzeum, ale ogrod jest ladny, a w ogrodzie koty. Po muzeum idziemy na kawe do Cafe Yellow przy ul. Allende. Prowadzi ja Europejczyk, szef sali mowi po angielsku, a kawa kosztuje 17 pesos. Do domu racamy najpierw busem (2,50 peso), a nastepnie metrem.
Kolezanka prosi mnie o pomoc w zakupie sukienki Aztekow. Idziemy na Zocalo i kupujemy u Indianki ciuch za 180 pesos. Kolacje jemy na dachu naszego hotelu. Potem piwko (20 pesos) i muzyka Marleya.


Ostatnio zmieniony przez Berger dnia Niedziela, 16 Października 2005, 19:11, w całości zmieniany 1 raz
  
Re: <grusia> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Niedziela, 16 Października 2005, 19:09 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Tymczasowo mam utrudniony dostęp do netu, stąd i na gg mnie nie ma...
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Sobota, 22 Października 2005, 13:32 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Wklejam z ,,Aglomeracji" kolejny odcinek meksykańskich opowieści:

W krainie tequili

Czas już opuścić miasto Meksyk i udać się w podróż po ,,prowincji”, zwiedzać zabytkowe ruiny indiańskich miast i współczesne aglomeracje środkowego Meksyku - w przeciwieństwie do stolicy piękne i bardzo europejskie w swoim charakterze.

Podczas śniadania na tarasie hostelu ,,Moneda" w Mexico City poznajemy Polkę, która zaraz po studiach w Londynie wybrała z koleżanką w podróż po Ameryce Łacińskiej. Przyjaciółka została w Gwatemali, szlifować hiszpański. A londyńska Polka w dalszą drogę wyruszyła już sama...

Na Piramidzie Słońca
Tymczasem my wyruszamy metrem na autobusowy Dworzec Północny. Terminal jest wielki, udaje nam się jednak dopytać, przy którym okienku można kupić bilety do Teotihuacan. Bilet do tych najsłynniejszych chyba ruin kosztuje 25 pesos (około ośmiu złotych).
40 minut trwa wyjazd z Mexico City. Na peryferiach zabudowa mieszkalna dosłownie wpełza na otaczające miasto góry. W niektórych miejscach na samą grań. Potem droga prowadzi przez rodzaj sawanny z pojedynczymi, wielkimi kaktusami i kępami drzew.
Wstęp do Teotihuacan kosztuje 38 pesos (około dwunastu złotych). Od razu atakują pamiątkarze, którzy nie odstępują aż do samego końca. Jest to spory dyskomfort, ale na monumentalne piramidy Słońca i Księżyca wspiąć się po prostu trzeba! Warto też przespacerować się Drogą Umarłych - pomimo zabójczego upału.
Po zwiedzaniu wracamy jeszcze do Mexico City, by zobaczyć Sanktuarium Matki Boskiej z Guadelupe. Dla rzymskich katolików to jedno z najważniejszych miejsc kultu maryjnego na świecie. Wszystko przez ,,cudowny" obraz, który według legendy nie został namalowany ludzką ręką. Nawróconemu na katolicyzm Indianinowi ukazała się Maria, rozkazując, by w tym miejscu powstał kościół.
Indianin przekazał polecenie biskupowi, który jednak nie za bardzo uwierzył w to, co
usłyszał. Maria ukazała się więc jeszcze raz, nakazując Indianinowi nazbierać kwiaty w poły opończy. Właśnie te kwiaty utworzyły obraz, a w miejscu rzekomego objawienia powstał nie jeden kościół, ale cały ich zespół.
Obraz znajduje się obecnie w ,,nowym kościele" o dość dziwacznej architekturze. Jeżeli ktoś chce obejrzeć wizerunek Marii z bliska, musi zejść przejściem podziemnym pod ołtarz, a następnie przedefilować przed obrazem... na ruchomym chodniku.
Pomiędzy dwoma świątyniami stoi pomnik Jana Pawła II. Można nie być katolikiem, może irytować krzykliwy, pogański kult zmarłego papieża, dobrego, skromnego człowiieka, ale jedno trzeba przyznać - Karol Wojtyła to jedyny Polak, znany większości Meksykanów.
Ponad pomnikiem wznosi się wzgórze, na którym postawiono kolejne obiekty sakralne. Ze szczytu zaś rozciąga się całkiem ładny widok na największe miasto świata.

Z wizytą u Atlantów
Następnego dnia rano z Dworca Północnego jedziemy do słynnej Tuli. Bilet kosztuje 47 pesos (piętnaście złotych). Z centrum miasteczka do indiańskich ruin jest jeszcze około dwóch kilometrów. My docieramy tam autobusem miejskim. Kupujemy bilety wstępu do ,,zona archeologica" po 33 pesos i wkraczamy w
inny świat. Pamiątkarze mają tu swoje stragany i nie są tak nachalni.
Piramidy są mniejsze niż w Teotihuacan. Na dachu jednej z budowli dumnie sterczą figury ,,Atlantów". Wokół ruin rozciągają się kaktusowiska. Kaktusów lepiej nie dotykać; niektóre maja maleńkie, włoskowate kolce, które potem bardzo trudno wyciągnąć z dłoni...
Podchodzą do nas dwie młode dziewczyny: ,,Cześć" - zagajają po polsku. Są z miasta Tychy na Górnym Śląsku. Pytają, czy przyjechaliśmy ze zorganizowaną wycieczką. W ich oczach wyglądamy pewnie jak grupa emerytów.
Zwiedzamy krótko, bo ruiny dawnego miasta nie są zbyt rozległe. Łapiemy autobusik do centrum. W środku tłok. ,,Tak samo było we Lwowie, kiedy okradł cię kieszonkowiec" - mówię do jednej z dziewczyn. Wysiadamy. Po chwili koleżanka zaczyna
nerwowo przeszukiwać plecak. Brakuje aparatu fotograficznego.
Wchodzimy na Zocalo (Rynek) - mniejsze, ale znacznie bardziej zielone i ładniejsze niźli w
Mexico City. Siadamy w ogródku jednej z restauracyjek, a dwie osoby jadą na
policję. Przygoda prawie jak z filmu ,,Jeden dzień w Europie", z tym ze policjanci są znacznie bardziej ufni i bez protestów sporządzają protokół o kradzieży.
Podobnie jednak, jak ich europejscy koledzy słabo znają angielski, więc rozmowa odbywa się łamaną hiszpańszczyzną z pewną pomocą rąk.

W mieście akweduktu
Wsiadamy w autobus do Queretaro (87 pesos, czyli 28 złotych). Do miasta przybywamy późno, a dworzec - jak to w Meksyku - usytuowany jest na peryferiach. Łapiemy taksówkę do centrum. Za dwa samochody płacimy 60 pesos - niewiele jak na pięcioosobową grupę. Polecany przez "Lonely Planet" hostel ,,Girafo Rojo" znajduje się na ulicy 20 Listopada. Jest zamknięty, ale na drzwiach znajduje się informacja z numerem telefonu do właściciela.
Z kamieniczki naprzeciwko wychodzi tubylec i pyta, czy potrzebujemy pomocy. Pytam go o automat telefoniczny. Meksykanin wyciąga komórkę i dzwoni do wlaściciela schroniska. Ten po paru minutach przybywa na rowerze.
Płacimy po 110 pesos za noc. Schronisko jest ładne, artystyczne. W holu znajdujemy mapę świata. Hostelowi goście powbijali szpileczki w swoje kraje. Dzięki temu wiemy, ze byli tu i Polacy...
Wychodzimy na spacer. Piękne miasto! Trwa fiesta. Tłumy ludzi. Na deptaku kramarze rozstawili stoły z jedzeniem. Kupuj e za 30 pesos napój z tequilą, solą i chili. Nie chodzi mi jednak o napój, lecz o ładny, gliniany kubek.
Kolejnego dnia rano przed klasztorem franciszkanów trafiamy na katolicką procesję z tańczącymi Indianami. Po klasztorze oprowadza nas starszy zakonnik. Mówi po angielsku, co w Meksyku nie jest oczywiste. Z jednego z klasztornych tarasików obserwuję kwitnące drzewo i uwijającego się nad kwiatami... kolibra.
Opuszczamy klasztor i idziemy w kierunku punktu widokowego, z którego podziwiamy panoramę miasta i przecinający aglomerację zabytkowy akwedukt.

Nocleg w ,,Alcatraz"
Czas na kolejne miasto. Bilet na autobus do San Miguel de Allende kosztuje 40 pesos. Na dworcu spotykamy znajomą Polkę z Londynu. W centrum San Miguel rozpoczynamy poszukiwanie schroniska. Trafiamy do hostelu o wdzięcznej nazwie ,,Alcatraz". Nocleg kosztuje 90 pesos. Miasto jest piękne. Uliczki malownicze, kamieniczki urocze... Tutejsze zocalo jest obsadzone artystycznie przyciętymi drzewami i nazywa się nie placem, ale ogrodem (,,jardin").
Naprzeciwko wznosi się ładny, strzelisty kościół. Ja jednak nie mam siły na podziwianie. Źle się czuje. Nie wiem jeszcze, ze to porażenie słoneczne. Wracamy do hostelu. Późnym wieczorem pijemy w patio chłodną ,,Coronę" z limonką. Przynosi ulgę.
Wczesnym porankiem opuszczamy ,,Alcatraz". Za przejazd do górniczego miasta Guanajuato płacimy 40 pesos. Terminal tradycyjnie jest usytuowany bardzo daleko od centrum miasta. Wsiadamy więc w miejski autobus i długo jedziemy do śródmieścia.
Wysiadamy na przystanku na jednej z podziemnych ulic - biegną one dawnymi kopalnianymi korytarzami. Wychodzimy schodami na powierzchnię, na mały, pełen handlarzy placyk w otoczeniu kolorowych budynków. Łapiemy autobus do Muzeum Mumii. Za wstęp płacimy 50 pesos.
Muzeum to prawdziwa makabra - przed laty przypadkowo odkryto, ze pochowane na miejscowym cmentarzu zwłoki w naturalny sposób zmumifikowały się. Postanowiono wystawić je w szklanych gablotach na widok publiczny.
Wyschnięte na wiór ludzkie ciała wyglądają upiornie, co turystom w niczym nie przeszkadza pstrykać setki zdjęć. A pamiątkarze przed muzeum sprzedają udające mumie lalki...

Na Uliczce Pocałunków
W centrum miasta łapiemy kolejny autobusik - tym razem do kopalni srebra. Zatłoczony pojazd mozolnie wspina się pod górę, by kilkaset metrów przed celem nagle stanąć w miejscu. Silnik się przegrzał
Bileter przynosi wodę z pobliskiego sklepiku. ,,Cinco minutos" (,,pięć minut") - uspokaja. Znamy te meksykańskie ,,pięć minut"! Wysiadamy i człapiemy pod górę pieszo.
Wstęp do kopalni kosztuje 20 pesos. Przewodnik łamaną angielszczyzną opowiada o bardzo trudnej i wyjątkowo źle opłacanej pracy dawnych górników.
Wracamy autobusem do śródmieścia i idziemy na słynną Uliczkę Pocałunków. Według tutejszej wersji ,,Romea i Julii", odrzucony przez rodziców panienki zalotnik wynajął pokój naprzeciwko mieszkania swojej lubej. Ponieważ ulica była (i jest nadal) bardzo, bardzo wąska, balkony obu lokali prawie stykały się ze sobą i młodym nic nie przeszkadzało w miłosnych schadzkach.
W zaułku tłok; pełno turystów i tubylców. Jeden ze starszych wiekiem Meksykanów pyta, skąd jesteśmy. Kiedy słyszy, że z Polski, nuci fragment piosenki... po polsku. Nie zna naszego języka, ktoś go tylko nauczył tych paru słów.
Pojawia się biała dziewczyna w towarzystwie młodego Meksykanina. Prosi nas o zrobienie zdjęcia. ,,Dziękuje" - mówi nieoczekiwanie po polsku z lekkim, obcym akcentem. Czeszka. Czuję się w tym Meksyku coraz bardziej swojsko!
Kupujemy piwo w puszkach w pobliskim barze, owijamy je papierem (podobnie jak w Polsce obowiązuje tu zakaz picia alkoholu na ulicy), siadamy na ławeczce i gasimy pragnienie. Co chwila przemykające samochody zapadają się pod ziemie, albo nieoczekiwanie pojawiają się na powierzchni. Powoli defiluje przed nami tubylec na osiołku.

Dzień Niepodległości
Wracamy na terminal i autobusem klasy primera plus jedziemy jeszcze dalej na północ - do Guadalajary. Płacimy 236 pesos, ale warto! Seans filmowy i łazienka i to w klasie pierwszej w meksykańskim PKS-ie standard, ale tu mamy dodatkowo sandwiche, zimne napoje i... podpórki do nóg.
Guadalajara to czteromilionowe miasto, drugie co do wielkości w Meksyku. Docieramy tu przed północą. Terminal znajduje się na dalekich peryferiach.
Autobusy o tej porze nie kursują, ale nie brakuje taksówek.
Przewodnik "Lonely Planet" uprzedza, ze kierowcy za dojazd do centrum biorą 70 pesos, a potem jeszcze domagają się ,,łapówki". Nie mamy jednak wyboru. Negocjujemy z jednym z kierowców. Zgadza się zabrać nas do jednej taksówki za 80 pesos. Pięć osób z plecakami!
Jakimś cudem mieścimy się. W śródmieściu trwa fiesta - jutro Dzień Niepodległości. Taksówkarz musi wysadzić nas kilka przecznic wcześniej. Wskazuje nam jednak drogę, więc bez problemów trafiamy do schroniska o mało wyszukanej nazwie ,,Guadalajara".
Nocleg kosztuje 110 pesos, a w cenie jest śniadanie i dostęp do internetu. Schronisko jest sympatyczne, ale ma jedna wadę. Obowiązuje segregacja płci, więc trafiam do innego pokoju niźli reszta grupy. Śpię sam - dwóch pozostałych lokatorów bawi się na mieście. Wracają dopiero nad ranem.
Rano na jednym z centralnych placów miasta odbywa się Parada Niepodległości. Potem Meksykanie tlumnie spaceruja po licznych w Guadalajarze deptakach i rynkach. Na jednym z placów siadamy w kawiarnianym ogródku, by wypić espresso. Dobrze się czuję w tym mieście. Jest takie... europejskie.

Dogania nas polityka
W kawiarni wiszą darmowe, lokalne gazety. Przeglądam jedną z nich. Czytam felieton na temat Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie. Dziennikarz porównuje Juszczenkę do Wałęsy. Miło mi, ze wiedzą tu o nas, ludziach ze Środkowej i Wschodniej Europy.
Jeszcze bardziej mi miło, ze po części rozumiem to, co czytam. W Meksyku człowiek nie ma po prostu wyjścia. Musi szybko opanować podstawy hiszpańskiego, aby przetrwać.
Podchodzi do nas mężczyzna z jakąś kartką w ręce. Jest oczywiste, że chce pieniądze, więc szybko informuję go, ze nie mówię ani po hiszpańsku, ani po angielsku. Pytam jeszcze, czy zna polski. Nie zna. Rozkładam bezradnie ręce.
,,Ale ty wszak mówisz po hiszpańsku!" - natręt znacząco patrzy na moją gazetę. ,,Tylko troszeczkę" - wyjaśniam. ,,Aha, to ja jednak zostawię informację o nas" - kładzie ulotkę na stół i odchodzi. Po kilku metrach ogląda się i śmieje się, kiedy widzi, ze czytam.
Dowcipniś jest anonimowym alkoholikiem i zbiera datki na swoją organizację. W Meksyku jest bardzo dużo anonimowych alkoholików - to smutny spadek po kolonizatorach. Nie widać natomiast pijanych ludzi na ulicach.
Na kolejnym placu trafiamy na demonstrację polityczną. W licznych gablotach opozycjoniści umieścili zdjęcia wraz z podpisami, ilustrujące nadużycia władzy przez policję. Kiedy czytamy i oglądamy, podchodzi do nas dwóch nastolatków. Interesuje ich, z jakiego kraju są ci gringos, których tak interesują sprawy wewnątrzmeksykańskie.

Na polach agawy
W hostelowej recepcji rezerwujemy sobie miejsca na jutrzejszą wycieczkę do pobliskiego miasteczka Tequila (po 200 pesos). Nie chce nam się szukać właściwego dworca autobusowego i jechać na własną rękę. Błąd, jak się potem okaże.
Następnego dnia rano przewodnik (młody, biały) prowadzi nas... na dworzec autobusowy. Zatłoczonym autobusem jedziemy przez jakieś półtorej godziny. W Tequili wsiadamy w busik i jedziemy za miasto, na plantację agawy. Przed fabryczką tequili spotykamy Izraelitkę, którą pamiętamy ze schroniska w Mexico City. Kobieta jeździ po Meksyku samotnie i trochę się boi. Spotykamy tez Francuza, który ma przyjaciółkę w... Poznaniu.
Przewodnik po angielsku tłumaczy, jak wygląda proces produkcji słynnej wódki meksykańskiej. Agawa rośnie jakieś 8 - 10 lat. Następnie obcina się jej liście, a z tzw. ,,serc" otrzymuje sok, który w kadziach poddawany jest destylacji. Bierzemy do ust po kawałku zdrewniałego ,,serca" agawy. Sok ma dziwny smak. Znacznie lepiej smakuje produkt destylacji, choć jest diabelnie mocny (ponad 90 procent etanolu).
Można też kupić tequilę na wynos. Jest jednak droga, choć przy większych zakupach nieco tańsza. Dlatego młody Amerykanin namawia nas na wspólny zakup. Naradzamy się po polsku. ,,Po jakiemu mówicie?" - interesuje się chłopak. - ,,Słyszę, ze to ani czeski, ani
rosyjski, ale coś podobnego". Amerykanin sporo jeździ po świecie, ale w Polsce jeszcze nie był.

Przed fabryczką zagadują mnie starsze, białe kobiety. Kreolki (potomkinie hiszpańskich najeźdźców) z Mexico City. Światowe niewiasty. Znają angielski, a nawet były w Polsce. Chwalą się, ze 50 proc. rzymskich katolików mieszka w Ameryce Łacińskiej.
Idziemy do restauracji w centrum. Obiad jest w w cenie wycieczki. Koło nas siada para Kanadyjczyków. Właśnie skończyli studia i przyjechali do Meksyku, bo kraj jest tani. Zamierzają tu zostać do czerwca przyszłego roku. Kanadyjka miała polskich dziadków. Mieszkali w Opolu.

Wstyd za białą rasę
W powrotnej drodze mlodzi Amerykanie raczą się tequilą (my jej w końcu nie kupiliśmy). Przyklad daje
przewodnik, który w końcu wypija zbyt wiele i nagle wymiotuje, prosto pod nogi kierowcy autobusu.
Wstydzę się za białą rasę, ale kierowca z całkowitym spokojem idzie do luku po ścierkę i pojemnik z wodą.
Do hostelu wracamy sami - na przewodnika lepiej za bardzo nie liczyć. Autobusem jedziemy na terminal. Czuję się dość niepewnie; jest późny wieczór, my się rzucamy w oczy dzięki plecakom i białej skórze, a koło nas w autobusie siedzi dokazująca młódź. Nic się jednak złego nie dzieje, chłopaki pytają tylko, skąd jesteśmy.
Bilet na nocny autobus do Mexico City jest wyjątkowo drogi - 410 pesos. Trasa jednak jest bardzo długa, a w cenie mamy wszak nie tylko przejazd, ale i nocleg, i kino. Tym razem puszczają nam film o chłopaku - lekkoduchu, który przypadkiem odebrał telefon z prośbą o pomoc od uwięzionej przez bandziorów kobiety.
Pokaz jest po angielsku z hiszpańskimi napisami. Koncentruję się na napisach i - ku mojemu miłemu zdziwnieniu - rozumiem film.
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Poniedziałek, 24 Października 2005, 17:43 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




W niedziele, 18 wrzesnia br., o 5.00 rano ladujemy na znanym nam dobrze
Dworcu Polnocnym w Mexico City. Nie dane nam jest jednak zbyt dlugo cieszyc
sie stolecznym powietrzem, gdyz prawie zaraz mamy autobus do Puebli, polozonej na
poludnie od miasta - molocha. Placimy po 98 pesos i w droge.
Dwuipolmilionowa Puebla to czwarte co do wielkosci miasto w Meksyku.
Zostawiamy bagaz w tutejszej przecowalni. Cieszymy sie, bo placimy tylko po
5 pesos za sztuke. Radosc ta okazala sie jednak przedwczesna.
Ladujemy sie w piec osob do jednej taksowki i prosimy o zawiezienie nas na
dworzec, z ktorego odjezdzaja autobusy do Choluli. Za taksowke placimy w
sumie 40 pesos i akurat zdazamy na autobus. Cholula to satelitarne
miasteczko Puebli. Znajduje sie tu piramida, calkowicie ukryta pod wzgorzem,
na szczycie ktorego Hiszpanie wzniesli kosciolek. U stop piramidy znajdujemy
sympatyczna restauracje o nazwie, jakze by inaczej, ,,Piramida". Jemy tam na
sniadanie ,,zestaw turystyczny" (skladajacy sie, z tego, co pamietam, z
grzanek, kawy z mlekiem i salatki owocowej). Wspinamy sie na piramidalne
wzgorze. Zagladamy do kosciolka (gratis), a potem sycimy oczy widokiem ze
wzgorza na panorame Choluli, Puebli i okolicznych gor, a w tym dwoch
slynnych wulkanow, ktorych poganskich nazw nie potrafie powtorzyc. ;)
Wulkany byly kiedys widoczne i z Mexico City, teraz jednak przeslania je
smog...
Schodzimy na dol, kupujemy bilety po 33 pesos i wchodzimy do tunelu,
prowadzacego do wnetrza piramidy. Trasa jest dosc krotka i trudno sie
zgubic. Bilet pozwala tez na zwiedzenie ruin, lezacego u stop wzgorza
indianskiego miasta. Potem wracamy jeszcze na chwile do restauracji
,,Piramida", zeby kupic pocztowki (postales). Okazuje sie, ze w lokalu mozna
tez kupic znaczki (stampas) do Europy, a jest i skrzynka (buzon), do ktorej
mozna wypelnione kartki wrzucic. Odnieslismy wiec duzy sukces, jako ze do
tej pory nie moglismy jakos trafic na otwarta poczte (correo), a w sklepach
z kartkami, znaczkow kupic nie sposob.
Szukamy przystanku (parada), zeby dojechac do centrum Puebli. Zapedzamy sie
na peryferia Choluli. Mija nas jakis mezczyzna, taksuje wzrokiem i na poly
twierdzaco, na poly pytajaco rzuca niechetne: ,,?Americanos?". ,,!No!" -
zaprzeczamy niemal jednoglosnie. W Puebli trafiamy na kantor, ktory
przyjmuje wylacznie dolary, nie przyjal jednakze mojej studolarowki - jest w
jednym miejscu pobazgrana dlugopisem. Wchodzimy do kosciola pw. sw.
Dominika. Tutejszy oltarz to Wit Stwosz do kwadratu. Wchodzimy na
sympatyczne, europejskie deptaczki. Dochodzimy do ladniutkiego Zocalo. Jemy
obiad we wloskiej knajpce ,,Vittorio's". Salatka z pomidorow i mozzarelli
plus piwo Victoria - boski zestaw! Po Zocalo kreci sie clown. Malpuje ludzi,
zaczepia przechodniow. Podchodzi tez do nas. Bawimy sie swietnie, poza moze
kumpelą, ktorej clown zgasil papierosa.
Lapiemy taksowke na dworzec i odbieramy bagaz z przechowalni. Okazuje sie,
ze 5 pesos to byla cena za godzine. My placimy po 45 pesos. Czeka nas
jeszcze kolejne zaskoczenie - nie ma juz miejsc na autobus do Oaxaki o
17.30. Trzeba dwie godziny poczekac na dworcu. Kupujemy bilety po 227 pesos
i siadamy w jednej z dworcowych kawiarenek. Nie ma tego zlego, co by na
dobre nie wyszlo - delektuje sie pyszna kawa macciato i czekoladowym
ciastkiem.
Autobusem przez noc. Mamy w Oaxace zarezerwowane schronisko przy ulicy
Juarez. Dojezdzamy tam dwiema taksowkami. Wejscia do schroniska strzeze
krata - przyjezdzamy dopiero o godz. 0.30. Wlascicieli juz nie ma. Na
szczescie jedna z mieszkanek sprawdza w papierach, ze mamy rezerwacje i
wpuszcza nas.
Centrum klimatycznego schroniska to wielkie patio z laweczkami, stoliczkami
i hamakami. Po bokach usytuowane sa pokoje, a w glebi kuchnia i toalety.
W poniedzialek rano ide do pobliskiego sklepu po zakupy sniadanie. Udaje mi
sie dostac czarna herbate, co w Meksyku nie jest takie latwe - tubylcy z
niewiadomych powodow wola napar z rumianka. Obok spozywczaka jest tez
piekarnia. Dowiaduje sie, ze w Meksyku do piekarni wchodzi sie z metalowa
taca i szczypcami. Koszykow nie ma. Wracam do schroniska. Pojawili sie juz
wspolwlasciciele - dwoch braci - muzykow. Jemy sniadanie w licznym,
miedzynarodowym towarzystwie i idziemy do miasta. Niedaleko Zocalo znajduje
sie biuro, w ktorym kupujemy na jutro bilety do Tuxtli (po 272 pesos). Przy
okazji na stoisku naprzeciwko kupuje duze lody. Kosztuja az 20 pesos, ale sa
pyszne!
Z trudem znajdujemy przystanek autobusu do Monte Alban. W koncu okazuje sie,
ze miesci sie on na dziedzincu jednego z hoteli. Za 30 pesos (bilet w obie
strony) dojezdzamy do ruin indianskiego miasta, usytuowanego na plasko
scietym wierzcholku gory. Wstep za 38 pesos. Widoki sa piekne - wokol widac
szczyty innych gor.
Wracamy do Oaxaki i spacerujemy po pieknym miescie. Zwalniamy tempo. Raczymy
sie kawa i ciastkiem w kawiarni na Zocalo. Troche irytuja nas handlarze,
ktorzy podchodza do stolika i oferuja swoje wyroby. Niedaleko od Zocalo
trafiamy na kolejna parade religijna. Mamy szczescie do tych parad! W jednym
ze sklepikow trafiam wreszcie na T-shirt, ktory mi sie podoba. Za 100 pesos
mam wreszcie pamiatke z Meksyku!
Oaxaca to jednak nie centrum T-shirtow, ale mezcalu. W sklepie spozywczym
kupujemy te wodke z agawy za 112 pesos. Trafiamy na kawiarenke internetowa -
5 pesos za 30 minut. Kawiarenek internetowych jest w Meksyku pelno, a 10
pesos za godzine to tutaj zupelnie normalna cena.
W hostelowej kuchni raczymy sie mezcalem, czestujac nim sympatyczne Niemki.
Niemki jednak rychlo przenosza sie do pomieszczenia obok, gdzie siedza
chlopaki z Republiki Czeskiej, a my odkrywamy na dnie butelki... robala.
Fuj! Jednak nie przerywamy konsumpcji - pieniadze wydane, wiec mozna sie
brzydzic, ale pic trzeba. Doprawiamy tylko trunek przyprawa, ktora
znalezlismy w przywiazanym do szyjki butelki woreczku. Kilka dni pozniej z
maila od Aglo dowiaduje sie, ze w woreczku znajdowal sie usmazony, posolony
i sproszkowany robak.
We wtorek rano wsiadamy w autobus drugiej klasy do Hierva El Aqua. To nie
miasto, to plaski wierzcholek gory, na ktorym znajduja sie piekne oczka
wodne. Woda dochodzi az do skraju przepasci i splywa po skalnej scianie,
formujac ja w rozne wzory. Ale nie wybiegajmy na przod. Zanim dotrzemy do
Hierva El Aqua, zjezdzamy z asfaltu i polna droga wjezdzamy do malej wioski.
Po drodze biegaja tu indory, a domostw strzega bardzo wysokie zywoploty z...
kaktusow. Potem droga robi sie waska i bardzo stroma. Wjezdzamy w gory.
Droga kilkakrotnie skreca nagle pod katem prawie ze 180 stopni. Z jednej
strony zbocze, a z drugiej przepasc i malownicze widoki. Kierowca duzego
autobusu z zadziwiajaca sprawnoscia lawiruje i calkiem szybko posuwa sie
naprzod. Dobrze, ze tu nie ma opadow sniegu!
Dojezdzamy do malej wioski. Kierowca wita sie z miejscowymi i dostaje od
nich jedzenie. My placimy po 14 pesoso za wstep do rezerwatu. Za chwile
trzeba wysiadac. Kierowca informuje nas, ze powrot jest o 13.00.
Pieszo idziemy przez gory jeszcze jakies 200 metrow, by dojsc na skraj
przepasci. Mocze nogi w oczku wodnym. Sciezka nad przepascia przechodze na
wierzcholek sasiedniej gory, by zrobic zdjecie. Przedzieram sie przez
dzungle na kolejne zbocze, skad jest fajny widok. Raj dla milosnikow
przyrody!
Wracamy do zabudowan. Mamy jeszcze duzo czasu, wiec wstepujemy do gospody
(malej chatki) na ,,Corone". Piwo jest, jak na te wysokosc, bardzo tanie, bo
kosztuje tylko 10 pesos. Pytamy starsza Indianke, ktora prowadzi gospode, o
sklad plackow, ktore wypieka. Kobieta w odpowiedzi czestuje nas. Dosiada sie
starszy mezczyzna z wasami. Biore go za meza wlascicielki gospody. Pytamy
mezczyzne, czy mozna stad szybciej wrocic - jakas taksowka, albo colectiwo.
Niestety, nie mozna. Ale facet jest sympatyczny, wiec go czestujemy piwem.
Odmawia: ,,Jestem anonimowym alkoholikiem, a poza tym jestem kierowca
waszego autobusu" - wyjasnia.
Wracamy ta sama, kreta i stroma droga. Przepasci nie robia juz jednak
takiego wrazenia. W wiosce z plotami z kaktusow kierowca zatrzymuje sie,
zebysmy mogli zrobic zdjecia. Potem wysadza nas w Mitli. Sa tu kolejne,
stosunkowo niewielkie ruiny indianskiego miasta - wstep po 30 pesos. Z
Mitli busikiem dojezdzamy do skrzyzowania z droga na Teotitlan. Dziewczyny
chca tu zobaczyc farbowanie tkanin. Wedlug "Lonely Planet" w miasteczku
tkacze masowo farbuja tkaniny wprost na ulicy. Na skrzyzowaniu bezskutecznie
czekamy na jakies colectivo. Dochodzi do nas starsza Indianka, zagaduje
przyjaznie, machnieciem reki zatrzymuje przejezdzajacego pickupa i kaze
wskakiwac na pake. Woz rusza z kopyta, a ped powietrza prawie ze zrywa nam z
glow kapelusze. W centrum wlasciciel pojazdu inkasuje od nas po 4 pesos za
osobe. Bezskutecznie szukamy farbujacych tkaczy. Pelno za to manufaktur
dywanow. W jednej z nich wisi portret Jana Pawla II. Ulica przechodzi jakas
parada - moze ma ona zwiazek z odbywajacym sie na przedmiesciach rodeo.
Stopem (tym razem gratis) wracamy do krzyzowki. Lapiemy autobus do El Tule.
Na terenie tutejszego kosciolka rosnie ogromny cyprys o obwodzie pnia rownym
50 metrow. Podobno to najwieksza biomasa na swiecie. Niebo robi sie juz
szare, wiec szybko robimy zdjecia i w biegu lapiemy autobus do Oaxaki. Jemy
obiadokolacje na Zocalo.
W schroniskowej kuchni przy herbacie i mezcalu rozmawiamy z mlodym Wlochem.
Chlopak pracowal w pubie w Dublinie i poznal tam kilku Polakow. Nie ma o
nich najlepszego zdania. Jak twierdzi, po spozyciu alkoholu, robili sie ciut
szaleni.
Wsiadamy w taksowki i pomykamy na terminal. Czeka nas calonocna podroz
autobusem do Tuxtli. Przed wejsciem sprawdza nas ochroniarz. Jedziemy do
Chiapas, a tam zdarzaly sie napady na autobusy. W nocy budze sie
kilkakrotnie. Po obu stronach drogi widze ciemny las. Mimowolnie szukam
wzrokiem bandytow lub partyzantow - to w Chiapas 10 lat temu rozpoczelo sie
powstanie Zapatystow.
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Poniedziałek, 31 Października 2005, 12:50 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Kolejny odcinek meksykańskich opowieści - jak zawsze - możecie znaleźć w gazecie internetowej ,,Aglomeracja":

Wyprzedaż rewolucji

Chiapas to najbiedniejszy i najbardziej indiański stan Meksyku. Przewodniki ostrzegają też, że najbardziej niebezpieczny; podobno zdarzają się napady na turystów. Dziesięć lat temu w Chiapas wybuchło powstanie Zapatystów. Dziś po powstańcach zostały głównie sprzedawane na jarmarkach rewolucyjne gadżety.


Do Tuxtli, stolicy stanu, przyjeżdżamy rano. Dworzec autobusowy jest wyraźnie mniejszy niż dworce na północy kraju. Poza tym usytuowany jest nie na obrzeżach, lecz w centrum miasta. Może zabrakło pieniędzy na wybudowanie wielkiego gmachu na peryferiach? Dla nas to jednak lepiej. Szybko dochodzimy do Zocalo (Rynku). Po drodze mijamy plakat z napisem ,,Niech żyje Meksyk, ale Chiapas niech żyje również”. Mieszkańcy tego stanu pragną jak najszerszej autonomii.

Krokodyle w kanionie

W restauracji na Zocalo prosimy o grzanki z dżemem. Ale jest tylko miód i chleb tostowy. Kelner przynosi nam po trzy tosty, ale zapomina o... talerzach. Śniadanie niedobre. Miasto takie sobie. Szybko łapiemy więc colectivo (wieloosobową taksówkę) i jedziemy do pobliskiego Chiapa de Corzo.
W miasteczku rozpoczynają się spływy łodzią motorową kanionem rzeki Grijalva. Ściany malowniczego wąwozu wznoszą się aż na kilometr! Bilet kosztuje 90 pesos (ok. 30 zł), warto jednak odżałować te pieniądze, choć morderczy upał daje się we znaki przez cały czas spływu. Sternik zatrzymuje się w wielu ciekawych miejscach.
Na spłachetku piaszczystego wybrzeża pod skalną ścianą wygrzewają się krokodyle. Zrazu z całkowitym spokojem pozwalają sobie robić zdjęcia z odległości kilku metrów. Potem jeden z gadów, zniecierpliwiony, wsuwa się do wody. Drugi otwiera na całą szerokość zębatą paszczę. Natychmiast wykorzystuje to maleńki ptaszek, który wlatuje do środka i rozpoczyna mozolne czyszczenie jamy ustnej z pasożytów.
My już jednak płyniemy dalej. Na ścianie wąwozu widzimy coś, co przypomina choinkę. To formacja skalna uformowana przez maleńki wodospadzik. Dowcipny sternik kieruje łódź prosto w wodną mgiełkę. Lekko zmoczeni wpływamy kawałek dalej do groty, na ścianie której tubylcy umieścili kapliczkę Marii.
Wracamy na światło dzienne i podziwiamy przelatujące pelikany. Wreszcie wydostajemy się z kanionu i wpływamy na sztuczny zalew. Cumujemy u stop usytuowanej na wysokim brzegu restauracyjki. Sternik ogłasza pięciominutową przerwę. Tubylcy wchodzą na górę i… coś długo nie wracają. No tak, meksykańskie pięć minut.
Wchodzimy za nimi i widzimy, jak tubylcy spokojnie konsumują obiad. Trudno, trzeba się dostosować. Zamawiamy chłodną ,,Coronę” z limonką. W takim upale to balsam dla duszy i dla ciała! Po około 45 minutach wracamy do Chiapa de Corzo.

Klimatyczne San Cristobal

Na brzegu wchodzimy do włoskiej knajpy. Przesyceni meksykańskimi plackami kukurydzianymi, stęskniliśmy się za kuchnią europejską. Zamawiam lasagnę wegetariańską. Bardzo dobra, tyle że porcja dziwnie mała jak na 50 pesos (17 zł)…
Kelner interesuje się, skąd jesteśmy i dokąd teraz jedziemy. Wyjaśniamy, że z Polski (Juan Pablo Segundo!), a naszym najbliższym celem jest San Cristobal de Las Casas. Meksykanin chwali wybór: ,,!Ciudad muy agradable!” Ma całkowitą rację.
Do San Cristobal udaje nam się z Tuxtli złapać autobus w cenie promocyjnej; za jedyne 25 pesos (8 zł). Miasto jest faktycznie piękne, a w dodatku dość chłodne, bo położone na wyżynie. Lokujemy się w schronisku o mało wyrafinowanej nazwie ,,Hostal de Las Casas". Płacimy tylko 70 pesos za noc, czyli zdecydowanie taniej niż na północy. Trochę żałujemy, że w cenie nie ma śniadania. Przestajemy żałować, kiedy schodzimy do kuchni zagrzać wodę na herbatę. Po ścianach biegają setki wielkich karaluchów!
Poza tym jednak hostel nie tętni życiem, raczej świeci pustkami. Prowadząca go indiańska rodzina nie mówi po angielsku, a i po hiszpańsku słabo. W Chiapas to norma; większość mieszkańców mówi w jednym z kilkunastu języków Majów, a po hiszpańsku rozumie tylko parę słów.
Odwiedzamy Zocalo. Masowo nagabują nas indiańskie handlarki. Od Rynku biegnie deptak – ulica 20 Listopada. Wchodzimy nań i zaglądamy do ,,ekologicznej" ciastkarni - piekarni. Dwoje dzieci prosi, żeby kupić im po bułce. Kupujemy. Na ulicy wychudzony pies prosi o kąsek. Otrzymuje. Widać, że miasto nie jest zamożne. Jednak dużo się w nim dzieje. Na deptaku sporo zachodnich, plecakowych turystów. W knajpce ,,Revolution" koncertują rastafariańscy muzycy, potrząsając dreadami.
Wracamy na naszą ulicę i wchodzimy do klimatycznej knajpki ,,Gato Gordo". Jest karta wegetariańska! Menu dnia za jedyne 25 pesos obejmuje zupę z soczewicy i faszerowaną cukinię. Pyszności. Wracamy do schroniska. Ledwie tam wchodzimy, gdy rozlega się huk. Wraz z indiańską rodziną wybiegamy przed dom. We frontowej ścianie tkwi duży samochód. Wjechał z takim rozpędem, że bez problemu pokonał bardzo wysoki (typowy dla Meksyku) krawężnik, wywalił drzwi i wgniótł ścianę. Akurat w tym miejscu, gdzie chwilę wcześniej staliśmy!

W pogańskiej świątyni

Idziemy spać. Okazuje się, że choć rezerwowaliśmy pokój na pięć osób, dostaliśmy dwa łóżka pojedyncze i jedno podwójne. W dodatku w podwójnym wypadają deski. Ale i tak nie narzekam na ten nocleg.
Następnego dnia rano idziemy na Zocalo. "Lonely Planet" informuje, że między 8.00 a 9.00 przed kioskiem na Rynku stoi z parasolką pani Mercedes, mieszkanka pobliskiej, indiańskiej wioski. Zna angielski i organizuje toury. Faktycznie, widzimy niewiastę z parasolką. Kobieta w mieszaninie hiszpańskiego i angielskiego tłumaczy, że Mercedes zachorowała, a ona ją zastępuje. Inkasuje pieniądze i zapewnia, że za pół godziny przyjedzie anglojęzyczny przewodnik.
Po pół godzinie na Zocalo zajeżdża busik. Do środka oprócz nas wsiada jeszcze kilkoro Białych i kilkoro Meksykanów. Jedziemy do Chamuli, która na pierwszy rzut oka wydaje się zwyczajną wioską. Wychodzimy na gruntową drogę. Mijają nas kobiety w barwnych strojach. Potem grupa mężczyzn w czarnych kożuchach z owczej wełny. To przywódcy religijni.
Majowie spoglądają na nas nieufnie. Przewodnik uprzedza, że nie wolno ich fotografować. Pokazuje nam tradycyjne domki tubylców z drewna i z gliny. Przy drodze stoi przybrany zielenią krzyż. Przewodnik tłumaczy, że nie jest to bynajmniej chrześcijański, lecz pogański, przedkolumbijski jeszcze symbol Majów.
W centrum wsi znajduje się kościół pw. św. Jana, a przed nim rozciąga targowisko. Świątynia formalnie jest katolicka. Nad drzwiami napisano nawet ,,Niech żyje święty Jan!” Wchodzimy do środka i przeżywamy szok. Podłoga pokryta jest igliwiem. Płoną setki świec. Po bokach stoją figury ,,świętych"; przewodnik tłumaczy, że to faktycznie bóstwa pogańskie. W świątyni składa się ofiary z kurczaków.
Na szczęście nikt nie zabija ptaka na naszych oczach. Widzimy tylko, jak Indianie się modlą, a szaman naciera głowę jednego z dzieci jajkiem. Z pewną ulgą wychodzę na zewnątrz. Na targowisku ruch. Masę osób chce nam coś sprzedać. Już nie spoglądają nieufnie. Są natrętni. Mała dziewczynka prosi, żeby zrobić jej zdjęcie. Za pięć pesos. Przywódcy religijni jeżdżą konno po targowisku w tę i z powrotem.

Demokracja na koszulce

Jedziemy do Zinacantan - sąsiedniej wioski. Kobiety są tu równie kolorowe, ale stroje i fryzury mają już inne. Wstępujemy do gospodarstwa, zaprzyjaźnionego z naszym przewodnikiem. Jest tu manufaktura tkacka. Pracują kobiety i dzieci. Kupuje ładną bluzę za 100 pesos (30 zł). Wchodzimy do glinianej chatki. Panuje półmrok. Czuję się trochę jak w chacie Beduinów - w podobnej, przyjaznej turystom wiosce nieopodal Hurghady.
Starsza Indianka praży placki na blasze. Przewodnik częstuje nas. Tortilla jest z awokado, ziarnami czarnej fasoli, białym serem i chili. Pyszna! Przewodnik częstuje też wysokoprocentowym alkoholem domowej roboty. Z cynamonem. Dobre.
Wracamy do San Cristobal. Na końcu naszego deptaku znajduje się kościół, a przy nim targ z ciuchami i pamiątkami. Sprzedają kobiety Majów. Kupuję opaskę na rękę za 2,50 peso, a za 50 pesos T-shirt z hasłami Zapatystów - ,,Demokracja, wolność i sprawiedliwość"
Zapatyści są wszędzie. Na straganach stoją ich figurki z drewnianymi karabinkami. Obok leżą ich kominiarki. Przed sklepikami kuszą kartki pocztowe z wicekomendantem Marcosem w różnych pozach. Jest więc komendant na koniu z towarzyszami, komendant z karabinem, komendant przy radiostacji... Rewolucja rozmieniona na drobne.
Odnajduje mnie wychudzony pies, którego wczoraj nakarmiłem. Czworonóg otrzymuje kolejny kąsek i już nas nie opuszcza. A my idziemy na obiad do naszego ,,Kota" (,,Gato"). Tym razem w wegetariańskim menu dnia jest zupa z tortilli i kotlet z soi. Dodatkowo w ramach ceny placki z ostrą salsą - jak to w Meksyku.
Pies grzecznie leży na chodniku przed knajpką. Dostaje kawałek placka i idzie za nami aż do schroniska. Tam też czeka przed wejściem. Bierzemy nasze bagaże i łapiemy taksówki na dworzec. Pies musi pozostać w San Cristobal.

Miasto w dżungli

My kupujemy bilety po 102 pesos i pomykamy autobusem do Palenque. Już w autobusie Dorota wyczytuje w swoim przewodniku, że w Palenque zdarzają się napady na turystów. ,,To tak, jak i w całym Chiapas” – uspokaja ją Ilona.
Na miejscu jesteśmy przed pierwszą w nocy. Jest bardzo gorąco i – co gorsza parno. Nocleg zarezerwowaliśmy już wcześniej w pensjonacie Posada Kim. Płacimy po 82 pesos. W pokoju pod sufitem pracuje wiatrak, więc jakoś da się wytrzymać. Pod prysznic! Woda chłodna, ale to nawet lepiej.
Rano trzeba dodatkowo zapłacić po 20 pesos za śniadanie, czyli kawę i dwie grzanki. Trudno się najeść. Za rogiem znajduje się dworzec. Busikiem docieramy kawałek za miasto, do usytuowanych w dżungli ruin Majów, które również nazywają się Palenque. Przejazd kosztuje 20 pesos, a wstęp - 38.
Już na skraju dżungli zaczepiają nas sprzedawcy pamiątek i napojów chłodzących. Te ostatnie są niezbędne. Upał powoduje, że jesteśmy całkowicie zlani potem. Zapach potu przyciąga zaś duże, żółte owady. Pomaga środek na komary i chusteczka do nosa.
Kierowca naszego busa proponuje, że za 500 pesos od osoby zawiezie nas kilkadziesiąt kilometrów dalej - do wodospadów Aqua Azul i Misol - Ha. Przyjmujemy ofertę; wypada po 30 zł za osobę, a oba wodospady uchodzą za wyjątkowo piękne.
Kierowca jest sympatyczny i rozmowny. Po drodze czuje się w obowiązku pełnić rolę przewodnika. Mijamy tablicę z napisem ,,Terytorium Zapatystów”. Czujemy lekki niepokój. ,,Ya no Zapatistas. Finito” – uspokaja kierowca.
Po ponad godzinie docieramy do Aqua Azul. To park narodowy, więc najpierw jedni strażnicy inkasują od nas po 10 pesos za wstęp, a potem kolejni dodatkowo po pięć. Przy okazji dzieci sprzedają nam placuszki po 10 pesos i w tej samej cenie kiść małych, słodkich bananów.

Wodny raj

Wokół wodospadów masę knajpek i stoisk z pamiątkami. Nic dziwnego; dużo tu białych turystów. Wodne kaskady przepiękne. Poniżej progów wodnych w rzece można się kąpać. Nurt jest jednak bystry, więc dla bezpieczeństwa co około 10 metrów przez koryto rzeki przeciągnięto liny, których w razie czego należy się złapać.
W życiu tak szybko nie pływałem! Nurt wrzuca mnie na pierwsza linę. Z obtartą klatką piersiową wpływam błyskawicznie na głęboką wodę. Zaraz skręcam w kierunku brzegu. Przepływam pod drugą liną i ląduję na wysokiej skarpie - dalej rosną krzaki, więc nie wiadomo, czy jest możliwość wyjścia. Możliwości zawrócenia na pewno nie ma.
Po kąpieli wracamy do naszego busika. Częstujemy kierowcę banankami, a on rewanżuje się owocami limy. Lima to taka cytryna, tyle że słodka. Przez drogę leniwie przechodzi kurczak. Zwierzęta są tu podobnie wyluzowane jak ludzie; ani psy, ani drób nie przyspieszają więc na widok nadjeżdżającego pojazdu.
Zwalniamy, ale kurczak i tak znika pod podwoziem naszego samochodu. Kierowca śmieje się na widok naszych przerażonych min i pokazuje całego i zdrowego ptaka, który właśnie wychodzi spod pojazdu.
Skręcamy na drogę, wiodącą do wodospadu Misol - Ha. Widok robi wrażenie. Wodospad jest bardzo wysoki, a utworzone przez niego oczko wodne wśród skał – piękne. Jest też szlak turystyczny, który wiedzie pomiędzy wodospadem a skałą.
W Palenque idziemy na obiad do sympatycznej restauracji ,,Mexicana". Mają tu dobre quesadillas. Kelner myli się na naszą niekorzyść i trudno przekonać go, że popełnił błąd. Trzeba mu pokazać kartkę z pisemnymi rachunkami.
Szukamy z Anią przystanku autobusów, które jadą do granicy z Gwatemalą. Nie jest to łatwe. W końcu tubylcy wskazują nam dwa miejsca, z których być może jutro wczesnym porankiem będzie odjeżdżał autobus. Wracamy do naszej posady (pensjonatu). Mijamy sporo pijanych osób. Zaczepiają nas wygłupiające się dzieci. I jedno, i drugie jest dość nietypowe dla Meksyku. No, ale przecież jesteśmy w Chiapas.
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Środa, 09 Listopada 2005, 20:49 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




W Świecie Drugim i Pół

Przed wyjazdem z Meksyku do Gwatemali chyba wszyscy byliśmy lekko podenerwowani. W końcu jechaliśmy za granicę! W dodatku do kraju, który znałem wyłącznie z medialnego przekazu z lat 80. Był to wtedy prawicowy, wyjątkowo brutalny reżim wojskowy.

Budzimy się w naszym pensjonacie w Palenque, w stanie Chiapas o godz. 4.45. Przez moment się zastanawiam, czy zakładać moją nową koszulkę z wolnościowymi hasłami lewicowej partyzantki Zapatystów. W końcu macham ręką i T-shirt wkładam. Najwyżej nie przepuszczą mnie przez granicę.

Łodzią do ruin

Idziemy na ulicę 5 Maja, gdzie według dość niepewnych wskazówek tubylców być może znajduje się przystanek autobusów, odjeżdżających w stronę gwatemalskiej granicy. Bingo! Stoi busik. Płacimy po 100 pesos (około 30 zł). Odjazd był przewidziany o 6.00, ale wyruszamy wcześniej - w pojeździe jest już komplet pasażerów. Drogę na granicę przesypiam. W wiosce Frontera Corozol nad graniczną rzeką Usumacinta wysiadamy przed drewnianą wiatą.


Pod zadaszeniem znajduje się informacja turystyczna i kasy biletowe. Kilka metrów dalej jest przystań. Łodzie (lanchas) wolno obsługiwać jedynie miejscowym Indianom lakondańskim, spokrewnionym z Majami.


Jest nas pięcioro, czyli... o jedną osobę za dużo. Niestety, musimy wynająć większą łódź, która kosztuje aż 900 pesos (około 300 zł). Płyniemy w dół rzeki. Lądujemy u wrót ruin Yaxchilan, dawnego miasta Majów. Ruiny rozsiane są w Puszczy Lakondańskiej, co bynajmniej nie oznacza, że za wstęp nie trzeba ,,tradycyjnie” zapłacić po 38 pesos (około 12 zł). Jest też księga pamiątkowa, do której się wpisujemy. I tu zaskoczenie.


Jest jeszcze bardzo wcześnie, ale przed nami już weszła jakaś grupa turystów. Polacy z Łodzi! To zawsze cieszy, bo w Meksyku nieczęsto spotyka się polskich podróżników. Wchodzimy do dżungli, która gada i śpiewa do nas. Przechodzimy przez ciemny labirynt - inaczej nie da się dostać do miasta. Na szczęście labirynt jest dość krótki. Przed wyjściem ,,atakują" nas nietoperze. Część dziewczyn piszczy.

Na Gran Plaza (Rynku) rozdzielamy się. My z Anią spotykamy część wspomnianej wyżej polskiej grupy – akurat same dziewczyny. Rozmawiamy przez chwilę. Łodzianie podróżują po Meksyku wynajętym samochodem. Chwalą sobie ten sposób poruszania się; paliwo jest w Meksyku tanie.

W tym czasie reszta naszej grupy zatrzymuje się koło pozostałej części ekipy z Łodzi – samych facetów. Nasze dziewczyny rozmawiają pomiędzy sobą po polsku. Tamci reagują porozumiewawczymi spojrzeniami i palcami przykładanymi do ust. Reakcja, jak na Meksyk, co najmniej dziwna. Może jacyś uprzednio spotkani rodacy ich skrzywdzili?

Małpy biegną na rękach

Po pożegnaniu łodzianek, wchodzimy na wysoką górę, na której Majowie wznieśli tzw. ,,Akropol". Wspinamy się budowlę i nagle wysoko ponad nami, w koronach drzew widzimy ,,biegnące” za pomocą rąk wielkie, czarne małpy. Niestety, zwierzęta zlewają się z tłem i są za szybkie jak na nasze fotograficzne umiejętności. Pocieszamy się zabawą w Tarzana, huśtając się na zdrewniałych lianach.

A potem wracamy do naszej łódki, a następnie na naszą przystań. W tej samej kasie płacimy 550 pesos i tą samą łodzią, z tym samym sternikiem płyniemy w górę rzeki do miejscowości Bethel – już w Gwatemali. Indianin odprowadza nas aż do centrum wioski, gdzie w prowizorycznej budzie mieści się jednocześnie odprawa paszportowa, informacja turystyczna i dworzec autobusowy.


Pogranicznik wbija mi stempel do paszportu i wcale nie czepia się mojego ,,wolnościowego” T-shirta. Może dlatego, że boi się, iż ja mu z kolei zwrócę uwagę, że jego koszula jest wymięta i niezbyt czysta?


Podchodzą do nas ruchome kantory wymiany walut. Cinkciarze płacą za amerykańskiego dolara po siedem gwatemalskich quetzales, a za sto meksykańskich pesos - 70 quetzales. Euro nie chcą. Informują nas za to uprzejmie, że trzeba przesunąć zegarki o godzinę do przodu.

Dobrze, że Gwatemala, podobnie jak większość Ameryki Łacińskiej, jest hiszpańskojęzyczna. Nie trzeba się uczyć nowego języka! Ale i tak na początku dość trudno nam zrozumieć wymowę tubylców.



Przez długi czas nie mogę też zapamiętać śmiesznej dla mnie nazwy miejscowej waluty, więc dla uproszczenia nazywam je... śmiesznymi właśnie. Nazwa ta przyjmuje się w naszej ekipie. Po odprawie, wymianie pieniędzy i zakupie biletu do miasta Flores (60 śmiesznych, czyli około 30 zł), pozostaje nam trochę czasu do odjazdu autobusu. Rozglądamy się po wiosce. Tak sobie właśnie wyobrażałem Trzeci Świat. Trzymające się na słowo honoru chatynki. Biegające ptactwo. Zwalający z nóg upał. Widzimy kilka bud, opatrzonych napisami ,,restaurante".


Wchodzimy do jednej z nich. Nie mają ani piwa, ani kawy, ani nawet coli. Idziemy do drugiej. Zamawiamy kawę rozpuszczalną. Podają nam wrzątek w filiżankach, a do tego kawę w słoiku.


W autobusie jak kurczaki

Ledwie zaczynamy pić gorący napój, kiedy wbiega tubylec. To kierowca naszego autobusu. Informuje, że zaraz odjazd. Pomagam mu pakować nasze plecaki na dach. Nasz wóz to typowy "chicken bus", mały pojazd, do którego pasażerowie upychani są jak kurczaki do klatek na farmie koncentracyjnej.

I wszyscy, zarówno Biali, jak i ciemnoskórzy pozwalają się poupychać. Tylko dwóch Izraelitów w ostatnim rzędzie protestuje przeciwko dokwaterowaniu dodatkowych pasażerów. Protestują na tyle stanowczo, że kierowca odpuszcza. Cóż, w końcu to asertywni wojownicy z frontowego kraju.

Pędzimy przez półtorej godziny po wyboistej, gruntowej drodze. Mijamy jakąś wioskę z blachy falistej. Zatrzymujemy się w kolejnej. ,,Cinco minutos” – mówi kierowca. Jest zatem czas na rozprostowanie nóg i sprawunki. Kupuję w sklepiku miejscowe piwo ,,Gallo" po 10 śmiesznych (około pięć złotych). Drogo.

Za to busik robi się luźniejszy, bo część pasażerów wysiada. Bileter zaprasza mnie na przednie siedzenie. Luksus, zwłaszcza, że wreszcie zaczyna się asfalt! Obowiązuje sześćdziesiątka, ale kierowca pomyka setką. Po drodze, podobnie zresztą jak i w Meksyku, widzę dużo kościołów protestanckich - ewangelickich, adwentystycznych, a nawet mormońskich. Dużo też Indianek na motocyklach.

Flores, stolica północnej prowincji Peten, to urocze, turystyczne miasteczko, usytuowane na wyspie na wielkim jeziorze. Do miasta wjeżdża się mostem z bliźniaczej miejscowości Santa Elena. Wysiadamy zaraz za mostem i w tej samej chwili dobiega do nas pośrednik z lokalnego biura podróży. My już jednak widzimy drogowskaz do hostelu ,,Los Amigos".


Schronisko okazuje się klimatyczne. Prowadzi je dwóch Białych. Jeden wygląda jak Jim Morrison, a drugi, Holender Hieronim, robi wrażenie non stop napalonego gandzią. Na ścianie wisi plakat z Che Guevarą. Najwyraźniej reżim w Gwatemali już nie taki prawicowy jak w latach 80. I już nie taki reżim.

Martwe skorpiony

Hieronim inkasuje od nas po 25 śmiesznych za nocleg (doprawdy, śmieszna suma) i wskazuje nam miejsca do spania. Moje łóżko okazuje się już jednak zajęte przez Niemkę, która – rzecz jasna – protestuje. Hieronim wskazuje zatem inne legowisko. Za chwilę napada na mnie z krzykiem jakaś grubaska, Amerykanka, jak myślę w pierwszej chwili. Hieronim wskazuje mi więc trzecie łóżko, tym razem na szczęście wolne.


Holender prowadzi też kantor wymiany walut, niestety, nie przyjmuje euro. Informuje jednak, że europejską walutę przyjmują w pobliskiej (jak wszystko we Flores) kawiarence internetowej. Euro kosztuje tam osiem śmiesznych.


Trafiamy na restaurację ,,Princess de Maya". Za makaron z czosnkiem, wyciskany sok pomarańczowy i kawę płacę 50 śmiesznych. Kelner myli się na naszą niekorzyść. W ruch więc idą długopisy; a my znów przypominamy sobie pisemne mnożenie i dodawanie.


Gdy wracamy z restauracji, po raz pierwszy w Ameryce Łacińskiej zaskakuje nas wreszcie prawdziwie tropikalna ulewa. Do tej pory mieliśmy szczęście; deszcz padał zawsze w nocy, albo kiedy siedzieliśmy w autobusie. Chowamy się do jakiegoś sklepu z ciuchami i pamiątkami. Ulewa przechodzi po pół godzinie.

W schronisku pijemy lokalne piwo ,,Brahva". Pierwszą butelkę kupuję u Indianki i płacę 15 śmiesznych. Drugą flaszkę sprzedaje mi już ,,Jim Morrison". I wtedy cena w cudowny sposób spada do 10 śmiesznych. Tymczasem gruba Amerykanka okazuje się Izraelitką. W dodatku okazuje się, że rozumie kilka polskich słów. Jej babcia była z Polski.


Następnego dnia rano biegniemy na przystanek autobusów, odjeżdżających do ruin indiańskiego miasta Tikal. Autobus się spóźnia, ale nie martwi nas to. Przystanek znajduje się przy kawiarnianym ogródku, a my nie zdążyliśmy zjeść śniadania. Pijemy więc przynajmniej kawę (pięć śmiesznych).


Przyjeżdża wreszcie autobus. Bilet w obie strony kosztuje 50 śmiesznych. Tyle samo wstęp do parku narodowego. Kiedy na skraju dżungli stoimy w ogonku do kasy biletowej, widzę na ziemi wyjątkowo wielkiego, martwego pająka. Obok leżą dwa chude skorpiony. Równie martwe. Na zwłokach liczne mrówki. Żywe.

Piramidy w zielonym oceanie

Przed ruinami miasta kilka ulokowało się stoisk z jedzeniem i piciem. Indianka z małą córeczką sprzedają ręcznie wyciskany sok z pomarańczy. Kawałek dalej na ziemi usiadł spory ptak z rodziny sępów. Pozwala nam podejść dość blisko, zanim decyduje się odlecieć.


Droga przez dżunglę pełna jest pełzających, ogromnych gąsienic. Nieustannie patrzymy więc pod nogi, zamiast obserwować korony drzew, po których skaczą duże, czarne małpy.


W zaroślach biegają wyrośnięte ptaki, przypominające indory. Przemykają też dziwne, bezogoniaste ssaki wielkości psów. Jaguarów nie zauważamy.


Pojedyncze ruiny napotykamy co kilkadziesiąt, a nawet kilkaset metrów. Dżungla jest wykarczowana tylko na Gran Plaza, gdzie stoją dwie wielkie piramidy. Miasto jest wielkie, więc ani się obejrzeliśmy, kiedy wybiła godzina obiadu. Wychodzimy z dżungli i idziemy do jadłodajni ,,Tikal". Potrawa z warzyw o nazwie ,,Vegetariano" kosztuje tu 35 śmiesznych, a kawa z mlekiem - sześć.

Wracamy do lasu i już pod koniec zwiedzania znajdujemy jeszcze jedną, niesamowicie wysoką piramidę. Wspinamy się na samą górę po czymś pośrednim pomiędzy schodami a drabiną. Podziwiamy bezkresną, przypominającą zielony ocean dżunglę. Ponad wierzchołki drzew wystają czubki pojedynczych zaledwie piramid.



Wychodzimy z dżungli. Jak zwykle jestem wykończony upałem i wilgotnym powietrzem. Za cztery śmieszne kupuję od indiańskiej dziewczynki szklankę kruszonego lodu, nasączonego sokiem z limonki. Przynosi ulgę.
Wracamy do Flores. Znajdujemy kolejny sklep z ciuchami i pamiątkami. Ania kupuje śliczną spódniczkę Majów, a ja T-shirt z wizerunkiem ssaka, tym razem z bardzo długim ogonem. Płacę 50 śmiesznych.



Na kolację idziemy do naszej ,,Księżniczki Majów". Kiedy chcemy płacić, kelner bez pytania przynosi nam nie tylko rachunek, ale jednocześnie kartę dań i kalkulator. Ma szczęście, bo tym razem myli się na swoją niekorzyść.



Zatrzymuje nas wojsko

Z Anią i Iloną idziemy do Santa Eleny, sprawdzić o której godzinie rano odjeżdżają autobusy do Bethel. Zaraz za mostem wkraczamy w inny świat. Biegnąca przez Santa Elenę ulica jest ciemna i zaśmiecona. Nie ma też chodnika. Nie wygląda zbyt bezpiecznie.

Ania jest doświadczoną podróżniczką; zjeździła m.in. Peru, Zambię i Malawi. Pytam jej, czy jej zdaniem jesteśmy już w Trzecim Świecie. Po namyśle zaprzecza. ,,W Drugim i Pół?" - dociekam. ,,To już prędzej".
Po pół godzinie docieramy do dworca. Uzyskujemy tam sprzeczne informacje. Według mężczyzny, który sam nas zaczepia, mamy busik o godzinie 8.00. Ale lekko zawiany facet nie budzi naszego zaufania. Z kolei panienka z okienka twierdzi, że autobus odjeżdża o 6.00. Trzeba więc znów wstać przed 5.00...

Rano docieramy na dworzec przed 6.00 i kupujemy bilety do Bethel po 35 śmiesznych. Autobus odjeżdża o czasie. Po drodze dwa razy zatrzymuje nas wojsko. Żołdacy coś mówią szybko i niewyraźnie, a na skutek tej przemowy wszyscy gwatemalscy mężczyźni wysiadają. My zostajemy w wozie, bo przecież nic nie rozumiemy.


,,Co ci żołnierze im robią?” – pyta Dorota, która ma gorszy widok z okna niż my. ,,Biją kolbami” – pozwalam sobie na ryzykowny, jak na Gwatemalę, żart. ,,Kolbami kukurydzy, oczywiście” – dodaje Ania. Dowcip nie do końca surrealistyczny – kukurydza to podstawowe zboże w Ameryce Łacińskiej.


W końcu szczęśliwie dojeżdżamy do granicy. Idziemy do ,,naszej" restauracji na piwo ,,Gallo” i kawę. Po lokalu biega zwierzątko z bardzo długim ogonem - kropka w kropkę, jak to na mojej nowej koszulce.

Wioska abstynentów

Przechodzimy odprawę i idziemy na przystań. Na brzegu rzeki stoi autobus z uczniami… z Polski. Młodzi ludzie są na wymianie szkolnej w USA. Teraz jadą na wycieczkę do Belize. Do brzegu dopływa lancha, pilotowana przez nastoletniego Indianina. Przeprawa kosztuje nas 350 śmiesznych.


Na meksykańskim brzegu od razu ,,napada" na nas horda taksówkarzy. Z tego, co mówią, początkowo rozumiemy, że chcą nas za 60 pesos zawieźć do Palenque. Potem, po dłuższej dyskusji okazuje się, że za 60 zawiozą nas na pobliski dworzec, a do Palenque to nas mogą zabrać za... tysiąc. Dziękujemy im grzecznie i decydujemy się poczekać półtorej godziny na colectivo – rodzaj wieloosobowej taksówki.

Póki co, idziemy z Anią na poszukiwanie piwa. Ku naszemu zdziwieniu bursztynowego napoju nie ma w żadnym ze sklepików. Mamy pecha; wioska okazuje się abstynencka i sprzedaż piwa jest zakazana. Na szczęście zakaz nie obejmuje restauracji, na którą po długich poszukiwaniach w końcu trafiamy.

Kiedy pijemy, przyjeżdża colectivo. Płacimy po 60 pesos od osoby i w drogę! Po drodze łapie nas ulewa. Przytomny kierowca każe ściągnąć plecaki z dachu i upchnąć je w środku. W Palenque spotykamy Czechów - znajomych ze schroniska w Oaxace. Mówią, że jadą do Gwatemali.


Spotykamy też polską rodzinę, która wraca akurat z Jukatanu, dokąd my się właśnie wybieramy. Polacy narzekają na jukatańskie ceny - spali w hotelu po 250 pesos. Faktycznie, niepokojąco drogo. Na razie kupujemy bilety do Meridy, kolonialnego miasta na Jukatanie. Płacimy po 287 pesos. A potem autobusem przez noc.



P.S. Więcej na www.poznan.aglomeracja.info
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Czwartek, 17 Listopada 2005, 19:25 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Ze skorpionem spędzić noc
Półwysep Jukatan to zamożna, turystyczna i bardzo amerykańska część Meksyku. Bardzo różna od biednego, indiańskiego stanu Chiapas. Nie oznacza to bynajmniej, że złakniony przygód obieżyświat nie ma czego na Jukatanie szukać.


W Meridzie, dokąd przyjechaliśmy z Palenque w Chiapas, jesteśmy o 6.00 rano. Pieszo idziemy do zarezerwowanego wcześniej schroniska ,,Nomadas”. Około dwóch kilometrów spacerku przez śródmieście.


W stolicy hamaków

Miasto jest kolonialne, wygląda na kolonialne i tą kolonialnością się szczyci, co widać chociażby po szyldach. Miasto znajduje się na zamożnym, turystycznym Jukatanie. Co widać chociażby po cenach.

Na szczęście nasz hotel kosztuje tylko 80 pesos, a w cenie jest śniadanie. Schronisko jest ładne, z uroczymi podwórcami i z wiszącymi wszędzie hamakami. Bo Merida to stolica hamaków. W schronisku jest zresztą informacja, żeby za hamaki nigdzie nie płacić więcej niż 250 pesos (około 80 zł).

Na jednym z podwórców jest też tara – wyborny pomysł. Od razu robimy pranie. Potem, na innym patio, spożywamy śniadanie – kawę i grzanki. Przy okazji ustalamy, że pozwalamy sobie na luźniejszy dzień. Na Jukatanie nie brakuje ruin indiańskich miast, my jednak zwiedziliśmy ich do tej pory tak wiele, że jesteśmy już po prostu tym zwiedzaniem zmęczeni…

Zamiast tego fundujemy sobie spacer po żywym mieście Oglądamy niebrzydkie Zocalo (Rynek). Wielu naganiaczy i handlarzy zaczepia nas tam, krzycząc, że jesteśmy ich przyjaciółmi. Kiedy ja się właściwie zdążyłem z nimi wszystkimi pozaprzyjaźniać?

Wstępujemy do informacji turystycznej. Kiedy z niej wychodzimy, zaczepia nas jakiś grubas: ,,Czy jesteście zadowoleni z obsługi? - pyta. - Bo ci pracownicy to moi studenci i ja ich oceniam. Chodźcie, to coś wam pokażę" - i nie czekając na odpowiedź prowadzi nas do pobliskiego sklepu z pierdołami dla turystów. Drogiego sklepu. Grubas jest naganiaczem. I kłamczuchem.

Zaglądamy do sklepu z hamakami. Oglądamy i wybrzydzamy. Potem odnajdujemy knajpkę nieopodal Zocalo, w której siedzą miejscowi. To dobry znak. I faktycznie, knajpka jest tańsza niż inne. Rozdzielamy się. Piję z Anią dobre espresso w Italian Coffee Company. Dołącza Dorota. Busem jedziemy do położonej pod Meridą wioski, słynącej z wyrobu hamaków.

Jeszcze w pojeździe zaczepia nas współpasażer. Domyśla się, w jakim celu jedziemy. I zaprasza do manufaktury, prowadzonej przez swoją rodzinę. Na miejscu tłumaczy, że hamaki dla turystów są plecione rzadko, a jego krewni oferują prawdziwe hamaki Majów, plecione gęsto. I oferuje taki po 350 pesos (około 115 zł). Po targach udaje się kupić dwa hamaki po 250 pesos.

Jak w Europie

Wracamy do miasta. Idziemy do kościółka Santa Ana (pod wezwaniem świętej Anny). W świątyni nic ciekawego nie ma, za to kawałek dalej rozpoczyna się Paseo Montejo - reprezentacyjny bulwar, pełen kolonialnych, europejskich w stylu rezydencji. Kamienice wyglądają bogato, czasami przypominają wręcz pałacyki. Przed nimi, na szerokim trotuarze stoją dziesiątki nowoczesnych rzeźb.

Całkiem przyjemne miejsce. Niestety, trudno tu coś zjeść. Knajpek wprawdzie nie brakuje, ale swoje podwoje otwierają one dopiero w godzinach wieczornych. Trzeba więc poprzestać na syceniu wzroku. Co z kolei jest bardzo łatwe.

Odnajdujemy ruiny kamienicy, w którą długimi korzeniami wrasta drzewo. Zawsze podziwiałem u roślin wolę życia w najbardziej nieprzyjaznych warunkach. Kawałek dalej, na podwórcu, trafiamy na szereg uroczych, choć zdewastowanych domków.

Docieramy do monumentalnego pomnika Ojczyzny i miejskim autobusem wracamy do schroniska, gdzie - jak co wieczór - rozpoczyna się właśnie szkoła salsy. Ania tańczy, ale reszcie z nas jakoś brakuje odwagi. Poprzestajemy na obserwacji.

Następnego dnia wstajemy o 5.30 rano. Chcemy dotrzeć do Chichen Itza, indiańskiego miasta o wyjątkowej sławie. Budzimy pracownika recepcji, który zamawia dla nas dwie taksówki na dworzec. Pieszo już nie zdążymy.

Taksówkarze nas całkowicie zaskakują, bo wysadzają nas... na dwóch różnych dworcach. Z obu odjeżdżają autobusy do Chichen Itza. Nie możemy więc dogadać się SMS-owo. Oba autobusy odjeżdżają bez nas…

Na szczęście pojawiają się Czesi, których poznaliśmy w hotelu w Oaxace. Chłopaki tłumaczą, że drugi dworzec jest dokładnie... po drugiej stronie ulicy. Przy okazji Czesi, którzy w Palenque chwalili się, że jadą do Gwatemali, przyznają, że jeszcze tam nie byli. Zamierzają dopiero jechać przez Belize.

Pierzasty Bóg - Wąż nie pełznie

Nie udaje nam się oddać biletów na autobus, ale pracownicy dworca sprzedają nam kolejne za 50 procent ceny. Teraz już bez przeszkód docieramy do Chichen Itza. Wstęp kosztuje dość dużo, bo 88 pesos. Piwo w miejscowej kawiarence - 26 pesos. Drogo. Ale napić się trzeba, bo upał, jak zwykle zresztą, zwala z nóg.

Samo miasto robi duże wrażenie; podoba mi się zwłaszcza głębokie cenote (naturalna jaskinia w kształcie studni z oczkiem wodnym na dnie), las tysiąca kolumn i gigantyczna piramida El Castillo, czyli po hiszpańsku ,,Zamek”.

Mamy drugą połowę września, więc z piramidy powinien spełzać Pierzasty Bóg - Wąż. To taka zainscenizowana przez starożytnych Indian i odbywająca się dwa razy w roku gra świateł i cieni, podobno robiąca niesamowite wrażenie. Podobno, gdyż żadnego opierzonego węża, niestety, nie widać. Być może dlatego, że jesteśmy jakiś tydzień za późno. A może dlatego, że jesteśmy przed południem, a boski wąż lepiej widoczny jest pod koniec dnia.

Tak, czy inaczej na El Castillo warto się wspiąć. Schody są bardzo strome, więc większość turystów trzyma się liny. Wysiłek im się jednak zdecydowanie opłaca. Z górnego tarasu rozciąga się piękny widok na całe, starożytne miasto.

Na górnym tarasie piramidy mieszka też wielka jaszczurka z odciętym (lub odgryzionym) ogonem. Jaszczurka przyzwyczajona jest do widoku ludzi. Z własnej woli podchodzi do turystów, zaczepia, pozuje do zdjęć. Po prostu odjazd! Kiedy jednak ktoś się zbliży za bardzo, zwierzę szybko schodzi po pionowej ścianie i chowa się w bezpiecznej szczelinie.

Kąpiel w miejscu kaźni

Po wyjściu z Chichen Itza łapiemy colectivo (wieloosobową taksówkę) do pobliskiej cenote Ik Kil. Wstęp do parku, na terenie którego znajduje się cenote, kosztuje 60 pesos. Obowiązkowy prysznic jest za darmo. Majowie składali kiedyś w cenote ofiary z ludzi. W czasach współczesnych z oczka wodnego wydobyto ludzkie kości, srebro i szlachetne kamienie. Teraz w jeziorku kąpią się turyści.

Krętymi schodami schodzimy głęboko w dół. Do wody wchodzimy po drabince, wokół której kłębią się ciekawskie sumiki. Niesamowita kąpiel! Przepływamy pod małymi wodospadami. Ostrożnie mijamy wiszące nad wodą, wyjątkowo długie korzenie roślin. A potem idziemy do jedynej tu restauracji na piwo. Po 27 pesos. Najdroższe, jakie piliśmy w Meksyku.

O umówionej porze wraca po nas nasze colectivo. Jedziemy na dworzec autobusowy w Valladolid, gdzie po 45 pesos kupujemy bilety do nadmorskiego Tulum. Autobus dość długo wlecze się dziurawą drogą wzdłuż wybrzeża.

Po drodze mijamy liczne kramy z barwnymi tkaninami. Napisy po angielsku. Jukatan jest bardzo komercyjny. I bardzo zamerykanizowany. Powoli zapada już zmierzch, kiedy wjeżdżamy wreszcie pomiędzy pierwsze zabudowania Tulum.

Pomaga nam Jesus

Ledwie wysiadamy na dworcu, kiedy jak spod ziemi wyrasta Jesus. A właściwie don Jesus, bo to mężczyzna w wieku już mocno średnim. Mężczyzna jest pośrednikiem turystycznym. Mieszka i pracuje na Jukatanie, więc dobrze zna angielski. Na tyle dobrze, że nawet nie chce rozmawiać po hiszpańsku. ,,Ja właściwie, to po hiszpańsku kiepsko mówię” – wyjaśnia. Ot, żartowniś.

Jesus zabiera nas na camping ,,Papaya Playa” (po hiszpańsku ,,Papajowa Plaża”) pod Tulum. Za sto pesos od osoby wynajmujemy chatę, zwaną tu ,,cabana”. Chatka jest raczej prymitywna, za to cena – jak na wybrzeże Morza Karaibskiego – dość przystępna.

Ale coś za coś. Jesteśmy kilka kilometrów od Tulum i jego licznych lokali gastronomicznych. Innymi słowy jesteśmy zdani na campingową restaurację, która już do tanich nie należy. Spaghetti kosztuje około 60 pesos, a piwo - 20. Nie płacimy od razu, tylko podajemy numer chatki. Kolację doliczą nam do rachunku.

Po kolacji wracamy do chatki. I wtedy Aneta znajduje na swojej moskitierze skorpiona. Zwierzak szybko ucieka, ale i tak ogarnia nas lekka groza. I wtedy jak spod ziemi wyrasta Jesus i uspokaja nas: ,,Ukłucie skorpiona nie jest śmiertelne, nie traficie nawet do szpitala".

Już całkowicie wyluzowani, idziemy na spacer na odległy o kilkanaście zaledwie metrów brzeg morza. Z plaży podziwiamy pięknie widoczną Drogę Mleczną. Ale przed snem sprawdzam jednak jeszcze dokładnie pościel pod moskitierą. Czysta!

Ruiny zbojkotowane

Rano w campingowej restauracji pijemy tylko kawę (10 pesos). Kąpiemy się w Morzu Karaibskim. Jest bardzo ciepłe. I bardzo słone. I bardzo ładny widok mamy z wody na palmowe gaje na wybrzeżu.

Po kąpieli rozliczamy się z pracownikiem campingu. Okazuje się, że policzono nam za jedzenie i picie o 15 pesos za dużo. Po długiej dyskusji płacimy tyle, ile trzeba.
Taksówkami wracamy do Tulum. Znajdujemy niedrogą knajpkę. Zamawiam spaghetti, które kosztuje tu zaledwie 30 pesos.

Jeszcze spożywamy posiłek, kiedy jak spod ziemi wyrasta Jesus, który daje nam namiary na nocleg w Playa del Carmen. To miejscowość, do której się właśnie wybieramy, i w której okolicach chcemy nurkować. Don Jesus chce też nam zresztą załatwić i nurkowanie. Poza tym nie bardzo wie, jak nam powiedzieć, że należy mu się napiwek. W końcu mówi, że napiłby się – nomen omen - piwa. Dostaje 20 pesos.

Tyle samo każdy z nas płaci za bilet na autobus do Playa del Carmen. Przed odjazdem spotykamy jeszcze młodego Polaka, który akurat do Tulum przyjechał. Chłopak dziwi się, że nie zwiedziliśmy pobliskich ruin. ,,To co wy tu właściwie robiliście?" – pyta, lekko zbulwersowany. Bierze nas chyba za typowych turystów ,,hotelowo-wycieczkowych”, bo odpowiadam mu, że kąpaliśmy się w morzu.

Więcej na www.poznan.aglomeracja.info
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Środa, 30 Listopada 2005, 19:47 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Na koniec świata i na samo dno

Playa del Carmen na Jukatanie to typowy kurort dla zamożnych Amerykanów. Ładny, ale drogi. Ma jednak jedną podstawową zaletę – można stąd wypłynąć na nurkowanie w Morzu Karaibskim. A nurkowanie w tym miejscu oznacza możliwość podziwiania koralowców, wielkich żółwi i bajecznie kolorowych ryb.

Do Playa del Carmen docieramy autobusem z Tulum. Pierwsze kroki kierujemy do hotelu, który polecił nam Jesus, pośrednik turystyczny z Tulum. Niby wszystko się zgadza, bo pokój kosztuje 500 pesos (ok. 160 zł), jednak w środku są tylko trzy pojedyncze łóżka do spania, a my potrzebujemy ich pięć. Na szczęście po drodze zauważamy "Urban Hostel". Schronisko okazuje się bardzo sympatyczne, a nocleg kosztuje tam akurat po 100 pesos (ok. 30 zł).

Gorszy widok

Zamerykanizowany Jukatan okazuje się więc dla nas nie aż tak bardzo drogi, jak się tego obawialiśmy, tym bardziej, że znajdujemy też miłą knajpkę na rogu ulicy Szóstej i Dziesiątej. Piwo ,,Corona" kosztuje tam 18 pesos (6 zł), sok z arbuzów, pomarańczy i ananasów o nazwie ,,Playa” (plaża) – również 18, a ensalada (sałatka) Vegetariana – 35 (11 zł).


Posileni, dość szybko znajdujemy prowadzoną bazę nurkową, gdzie nurkowanie kosztuje 66 dolarów - taniej niż myśleliśmy. Bazę prowadzi Teksańczyk, ale jeżeli ktoś woli ma większe zaufanie do Europejczyków – nie ma problemu; kilka przecznic dalej podwodne wojaże oferuje Włoch. Ceny podobne. My ostatecznie zdecydowaliśmy się na Amerykanina.


Nurkowanie dopiero następnego dnia, więc do wieczora mamy czas wolny na powałęsanie się po miejscowości i zakupy. Turystyczna część Playa del Carmen, gdzie mieszkamy, jest ładna, pełna Białych i dwujęzyczna. I droga.


W sklepiku prowadzonym przez wyjątkowo wygadanego sprzedawcę Luisa kupuję bluzę indiańską za 150 pesos (50 zł). Luis pierwotnie chciał za nią 200, ,,specjalnie dla mnie” jednakże obniżył cenę. Warto dodać, że podobna bluza w małej wiosce w stanie Chiapas kosztowała 100 pesos.


Wieczorem pływamy w Morzu Karaibskim. Woda jest tu równie ciepła i słona, jak na campingu ,,Papaya Playa”, gdzie byliśmy zaledwie dzień wcześniej. Jednak widok z morza gorszy; zamiast palmowych gajów jakieś średnio urodziwe budynki. No, trudno.

Koziołek z sąsiadami

Rano, kiedy reszta naszej grupy jeszcze śpi, idziemy z Anią do bazy. Płacimy kartą. Zakładamy pianki. Wypływamy na morze motorową łodzią z meksykańską załogą. Po angielsku mówi nasz dive master, Luis z Mexico City. Wraz z nami płynie dwoje młodych Niemców z Magdeburga, z byłej NRD. Jest w tym jakiś dowcip losu - lecieć na koniec świata, żeby zanurkować z najbliższymi sąsiadami!

Zatrzymujemy się na pełnym morzu, ale nie aż tak daleko - brzeg jest dobrze widoczny. Jesteśmy w miejscu, zwanym Tourtugas. Zakładamy sprzęt. Dive master robi krótki briefing. Szybko przypomina nam znaki podwodne. Potem każe zrobić przewrót do tyłu. Waham się ułamek sekundy - nie wchodziłem jeszcze do wody z łodzi. Ale nie ma wyjścia. Robię koziołka i ląduję w wodzie. Dive master daje znak do zanurzenia.

Schodzimy powoli na 18 metrów. Pierwszy raz w życiu jestem tak głęboko. Ale woda jest przejrzysta, więc nie mam klaustrofobii. Widzę pojedyncze koralowce i bajecznie kolorowe ryby. I wielkiego żółwia. Reszta grupy widzi więcej gadów. Jan z Magdeburga będzie twierdzi potem, że naliczył ich aż pięć. Mnie widok w dużej mierze przesłaniają… bąbelki – mam problem z uspokojeniem oddechu.


Tymczasem płyniemy za naszym przewodnikiem tuż ponad dnem. Stosunkowo szybko kończy mi się powietrze - schodzę poniżej bezpiecznej rezerwy 50 barów. Dive master wypuszcza bojkę i każe nam się wynurzyć. Mnie, bo mam za mało powietrza, a Ani, bo jest moją nurkową buddy (partnerką). Podajemy członkom załogi na łodzi nasze pasy balastowe, jackety z butlami i płetwy. Chwilę pływamy jeszcze na powierzchni, a potem wchodzimy na pokład. Meksykanie częstują nas wodą mineralną. A za kilka minut wynurzają się Niemcy z przewodnikiem.

Woda mnie nie chce

Płyniemy na plażę. Pół godziny odpoczynku. Decyduję się popływać normalnie - w kąpielówkach. Prąd niesie mnie wzdłuż skalistego wybrzeża. Wreszcie piasek. Wychodzę i wracam plażą. Łódź akurat powoli odpływa. Doganiam ją i płyniemy na kolejne miejsce - Barracudę. Tym razem schodzimy tylko na 12 metrów, wiec biorę mój nowy aparat do zdjęć podwodnych. Przy poprzednim nurkowaniu wolałem nie ryzykować – aparat wytrzymuje ciśnienie wody tylko do 15 metrów. Lądujemy na piaseczku u podnóża kamienistej skarpy. Rafa? Jeżeli nawet, to uboga. Koralowców tu dużo mniej niż w Morzu Czerwonym. Wpływamy do niewielkiej jaskinki. Potem posuwamy się wzdłuż skarpy. Przewodnik pokazuje nam rybę, udającą skałę. Gdzieś tak w połowie nurkowania czuję, że mnie wyrzuca na powierzchnię. To mój stary problem, jeszcze z czasów kursu nurkowego, kiedy mieliśmy praktyki w jeziorze. Dive master powie mi potem, że płynąłem za bardzo na skos do góry, ale mnie się wydaje, że dostałem też trochę za mało balastu – zaledwie 8 kg.


W każdym razie na razie rzucam przez aparat grubymi przekleństwami i usilnie próbuję zejść na samo dno, a tymczasem moja grupa znika gdzieś w odmętach. Na szczęście po krótkim czasie wracają po mnie. Znów jako pierwszy schodzę do 50 barów, więc wychodzimy z Anią na powierzchnię. I znów długo nie musimy czekać na pozostałych. Niemcy chwalą się, że widzieli langustę.

Dar od Indianki

Wracamy do Playa del Carmen. Zanosimy sprzęt do bazy i znów otacza nas klimat turystycznego kurortu. Na deptaku widzimy stragan, prowadzony przez starszą Indiankę. Może jest okazja kupić coś taniej? ,,Po ile koszulki?" - pytamy. ,,Po dwieście". Bez problemów udaje się jednak zbić cenę do 150. Ręcznej roboty odzież jest ze stanu Chiapas. Znamy tamtejsze ceny, więc wiemy, że kobieta i tak ma zysk. Widzę barwne opaski na rękę. W Chiapas kosztowały po 2,5 peso za sztukę, ale w Playa del Carmen najczęściej sprzedają je po dychę. ,,Ile?" - pytam więc ostrożnie. ,,Jak dla was, za darmo" - uśmiecha się Indianka. Dziękujemy pięknie i bierzemy dla Ani jedną opaskę.

Nasza grupa bawi tymczasem na wyspie Cozumel – bardzo turystycznej i amerykańskiej. Można jednak u jej wybrzeży popływać w łodzi z przezroczystym dnem i chociaż w ten sposób, nie mając uprawnień nurkowych, podziwiać podwodną faunę. Dziewczyny chciały na wyspie zostać dłużej, ale organizatorka rejsów ostrzegła ich, że nadchodzi burza. Cóż, w końcu w tym rejonie świata mamy właśnie okres huraganów, które z reguły nie oszczędzają i Jukatanu…

Polowanie na tequilę

Tymczasem my z Anią próbujemy kupić dobrą i najlepiej nie za drogą tequilę. Tubylec kieruje nas do supermercado (supermarketu) sieci ,,Chedraui" - dość daleko poza ,,centro turistico". Powracamy zatem do prawdziwego Meksyku. Bladych twarzy robi się o wiele mniej; znów wokół dominują ciemnoskórzy. Po jakichś 20 minutach marszu docieramy do ,,Chedraui". Niesamowite, mają tu identyczne supermarkety jak w Europie! No, może klienci bardziej opaleni, a owoce na stoiskach większe i bardziej egzotyczne. Kupuję dwie tequile, polecane przez większość zapytanych Meksykanów. Kosztują po 90 i 120 pesos. Problem pojawia się przy płaceniu. Kasowy czytnik nie uznaje naszych kart. Na szczęście okazuje się, że na zapleczu można płacić Visą. Ale jak ktoś miałby wyłącznie Maestro – miałby problem.

Fala rzuca na skały

Następnego dnia rano większość grupy jedzie do Cancun, skąd mamy odlot. My z Anią idziemy jeszcze na plażę. Zbliżają się deszczowe chmury. Trudno wejść do wody; duże fale rzucają mnie na przybrzeżne skały. W końcu udaje mi się zanurkować z maską, ale woda jest zmącona i nic nie widać. Już w deszczu wracamy do schroniska.

Autobusów do Cancun odjeżdża wiele. Kupujemy najtańsze bilety - po 32 pesos. Cancun to turystyczne, komercyjne miasto, które stosunkowo niedawno w błyskawicznym tempie wyrosło na gołej ziemi. Może dlatego nie jest zbyt ciekawe. Znajdujemy jednak fajną kawiarenkę przy jakimś hotelu, gdzie przy filiżance dobrego espresso spędzamy jedne z ostatnich chwil na gościnnej ziemi meksykańskiej.

Autobus do portu lotniczego kosztuje 15 pesos. Na lotnisku po szybkiej odprawie zwiedzamy sklepy bezcłowe. Są dobrze zaopatrzone. Niestety, nie możemy zrobić zakupów, bo formalnie mamy przed sobą ,,lot krajowy” - do Mexico City, gdzie czeka nas przesiadka, lecimy lokalną linią. W samolocie stewardesa częstuje mnie tequilą z sokiem pomarańczowym. Połączenie wydaje się śmiałe, ale drink wcale dobry. Na lotnisku w Mexico City robimy wreszcie duże zakupy w sklepach bezcłowych. Również i tu lepiej mieć kartę Visa niż Maestro.


Do Europy wracamy niestety samolotem Air France. Niestety, bo znów jesteśmy narażeni na towarzystwo nieuprzejmych stewardes. Z jedną z nich wchodzę w konflikt. Kobieta rozwozi obiadokolację. ,,Kurczak, czy wołowina?" - pyta. ,,Jestem wegetarianinem, więc może coś bez mięsa..." ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Coś bez mięsa. Może bagietki, może ciastko" – pokazuję na wózek z jadłem. ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Nic!" - puszczają mi nerwy.

Morze świateł

Nadciąga noc. Idziemy z Anią do pokładowej ,,kuchni" po sok i wtedy właśnie widzimy przez iluminator Nowy Orlean. Z wysokości 10 km miasto wygląda jak morze świateł. Jakby w ogóle nie było tam powodzi...
Budzę się o 5.30 czasu meksykańskiego. Ale że zbliżamy się już do brzegów Europy, więc jest godzina 12.30. Nadszedł najkrótszy dzień w moim życiu! Pod nami francuska Bretania. Na co dzień w sumie region dość mi obojętny, ale w tym momencie czuję, że wróciłem do domu. Lądujemy w Paryżu. Na lotnisku Charles de Gaulles wśród obsługi przeważają ciemnoskórzy, dzięki czemu czuję się swojsko. Wysoki Murzyn zatrzymuje Dorotę. Powstaje wątpliwość, czy hamak może stanowić bagaż podręczny. Po kilku stresujących dla Doroty minutach okazuje się, że może.

Lot do Warszawy to już spacerek, a i francuskie stewardesy o wiele milsze. Lądujemy późnym wieczorem i przeżywamy kolejną przygodę, bo jeden z pasażerów myli swoją torbę z torbą Ani. Dziwne, gdyż mężczyzna nie leci z Mexico City, a na torbie wyraźnie jest napisane: ,,Sklep bezcłowy, Mexico City". Na szczęście zarówno zguba, jak i sprawca zamieszania odnajdują się w kolejce po bagaż.

Sny o Meksyku

Wychodzimy przed budynek lotniska. Jak zimno! Miejską komunikacją próbuję dotrzeć na Tarchomin, gdzie jestem umówiony ze znajomymi. Kilkoro współpasażerów doradza gdzie i jak się przesiąść. Przy okazji starsza kobieta pyta, na kogo będę głosował. ,,Przeciwko Kaczyńskiemu" - odpowiadam. ,,A ja na niego! – dobitnie deklaruje niewiasta. - Dość już rządów Żydów i liberałów!" Witamy w Polsce.

Wysiadam na Tarchominie. W trawie przemyka jakiś dziwny ssak. Podobny do lisa, ale z innym ogonem. Jenot? Tej nocy śni mi się, że chodzę po kolorowych, pięknych miastach. Te niesamowite sny będą wracać jeszcze długo.

!Muchos gracias!

Więcej na www.poznan.aglomeracja.pl

Wiadomość wysłana po 1 minucie 7 sekundach:

Na koniec świata i na samo dno

Playa del Carmen na Jukatanie to typowy kurort dla zamożnych Amerykanów. Ładny, ale drogi. Ma jednak jedną podstawową zaletę – można stąd wypłynąć na nurkowanie w Morzu Karaibskim. A nurkowanie w tym miejscu oznacza możliwość podziwiania koralowców, wielkich żółwi i bajecznie kolorowych ryb.

Do Playa del Carmen docieramy autobusem z Tulum. Pierwsze kroki kierujemy do hotelu, który polecił nam Jesus, pośrednik turystyczny z Tulum. Niby wszystko się zgadza, bo pokój kosztuje 500 pesos (ok. 160 zł), jednak w środku są tylko trzy pojedyncze łóżka do spania, a my potrzebujemy ich pięć. Na szczęście po drodze zauważamy "Urban Hostel". Schronisko okazuje się bardzo sympatyczne, a nocleg kosztuje tam akurat po 100 pesos (ok. 30 zł).

Gorszy widok

Zamerykanizowany Jukatan okazuje się więc dla nas nie aż tak bardzo drogi, jak się tego obawialiśmy, tym bardziej, że znajdujemy też miłą knajpkę na rogu ulicy Szóstej i Dziesiątej. Piwo ,,Corona" kosztuje tam 18 pesos (6 zł), sok z arbuzów, pomarańczy i ananasów o nazwie ,,Playa” (plaża) – również 18, a ensalada (sałatka) Vegetariana – 35 (11 zł).


Posileni, dość szybko znajdujemy prowadzoną bazę nurkową, gdzie nurkowanie kosztuje 66 dolarów - taniej niż myśleliśmy. Bazę prowadzi Teksańczyk, ale jeżeli ktoś woli ma większe zaufanie do Europejczyków – nie ma problemu; kilka przecznic dalej podwodne wojaże oferuje Włoch. Ceny podobne. My ostatecznie zdecydowaliśmy się na Amerykanina.


Nurkowanie dopiero następnego dnia, więc do wieczora mamy czas wolny na powałęsanie się po miejscowości i zakupy. Turystyczna część Playa del Carmen, gdzie mieszkamy, jest ładna, pełna Białych i dwujęzyczna. I droga.


W sklepiku prowadzonym przez wyjątkowo wygadanego sprzedawcę Luisa kupuję bluzę indiańską za 150 pesos (50 zł). Luis pierwotnie chciał za nią 200, ,,specjalnie dla mnie” jednakże obniżył cenę. Warto dodać, że podobna bluza w małej wiosce w stanie Chiapas kosztowała 100 pesos.


Wieczorem pływamy w Morzu Karaibskim. Woda jest tu równie ciepła i słona, jak na campingu ,,Papaya Playa”, gdzie byliśmy zaledwie dzień wcześniej. Jednak widok z morza gorszy; zamiast palmowych gajów jakieś średnio urodziwe budynki. No, trudno.

Koziołek z sąsiadami

Rano, kiedy reszta naszej grupy jeszcze śpi, idziemy z Anią do bazy. Płacimy kartą. Zakładamy pianki. Wypływamy na morze motorową łodzią z meksykańską załogą. Po angielsku mówi nasz dive master, Luis z Mexico City. Wraz z nami płynie dwoje młodych Niemców z Magdeburga, z byłej NRD. Jest w tym jakiś dowcip losu - lecieć na koniec świata, żeby zanurkować z najbliższymi sąsiadami!

Zatrzymujemy się na pełnym morzu, ale nie aż tak daleko - brzeg jest dobrze widoczny. Jesteśmy w miejscu, zwanym Tourtugas. Zakładamy sprzęt. Dive master robi krótki briefing. Szybko przypomina nam znaki podwodne. Potem każe zrobić przewrót do tyłu. Waham się ułamek sekundy - nie wchodziłem jeszcze do wody z łodzi. Ale nie ma wyjścia. Robię koziołka i ląduję w wodzie. Dive master daje znak do zanurzenia.

Schodzimy powoli na 18 metrów. Pierwszy raz w życiu jestem tak głęboko. Ale woda jest przejrzysta, więc nie mam klaustrofobii. Widzę pojedyncze koralowce i bajecznie kolorowe ryby. I wielkiego żółwia. Reszta grupy widzi więcej gadów. Jan z Magdeburga będzie twierdzi potem, że naliczył ich aż pięć. Mnie widok w dużej mierze przesłaniają… bąbelki – mam problem z uspokojeniem oddechu.


Tymczasem płyniemy za naszym przewodnikiem tuż ponad dnem. Stosunkowo szybko kończy mi się powietrze - schodzę poniżej bezpiecznej rezerwy 50 barów. Dive master wypuszcza bojkę i każe nam się wynurzyć. Mnie, bo mam za mało powietrza, a Ani, bo jest moją nurkową buddy (partnerką). Podajemy członkom załogi na łodzi nasze pasy balastowe, jackety z butlami i płetwy. Chwilę pływamy jeszcze na powierzchni, a potem wchodzimy na pokład. Meksykanie częstują nas wodą mineralną. A za kilka minut wynurzają się Niemcy z przewodnikiem.

Woda mnie nie chce

Płyniemy na plażę. Pół godziny odpoczynku. Decyduję się popływać normalnie - w kąpielówkach. Prąd niesie mnie wzdłuż skalistego wybrzeża. Wreszcie piasek. Wychodzę i wracam plażą. Łódź akurat powoli odpływa. Doganiam ją i płyniemy na kolejne miejsce - Barracudę. Tym razem schodzimy tylko na 12 metrów, wiec biorę mój nowy aparat do zdjęć podwodnych. Przy poprzednim nurkowaniu wolałem nie ryzykować – aparat wytrzymuje ciśnienie wody tylko do 15 metrów. Lądujemy na piaseczku u podnóża kamienistej skarpy. Rafa? Jeżeli nawet, to uboga. Koralowców tu dużo mniej niż w Morzu Czerwonym. Wpływamy do niewielkiej jaskinki. Potem posuwamy się wzdłuż skarpy. Przewodnik pokazuje nam rybę, udającą skałę. Gdzieś tak w połowie nurkowania czuję, że mnie wyrzuca na powierzchnię. To mój stary problem, jeszcze z czasów kursu nurkowego, kiedy mieliśmy praktyki w jeziorze. Dive master powie mi potem, że płynąłem za bardzo na skos do góry, ale mnie się wydaje, że dostałem też trochę za mało balastu – zaledwie 8 kg.


W każdym razie na razie rzucam przez aparat grubymi przekleństwami i usilnie próbuję zejść na samo dno, a tymczasem moja grupa znika gdzieś w odmętach. Na szczęście po krótkim czasie wracają po mnie. Znów jako pierwszy schodzę do 50 barów, więc wychodzimy z Anią na powierzchnię. I znów długo nie musimy czekać na pozostałych. Niemcy chwalą się, że widzieli langustę.

Dar od Indianki

Wracamy do Playa del Carmen. Zanosimy sprzęt do bazy i znów otacza nas klimat turystycznego kurortu. Na deptaku widzimy stragan, prowadzony przez starszą Indiankę. Może jest okazja kupić coś taniej? ,,Po ile koszulki?" - pytamy. ,,Po dwieście". Bez problemów udaje się jednak zbić cenę do 150. Ręcznej roboty odzież jest ze stanu Chiapas. Znamy tamtejsze ceny, więc wiemy, że kobieta i tak ma zysk. Widzę barwne opaski na rękę. W Chiapas kosztowały po 2,5 peso za sztukę, ale w Playa del Carmen najczęściej sprzedają je po dychę. ,,Ile?" - pytam więc ostrożnie. ,,Jak dla was, za darmo" - uśmiecha się Indianka. Dziękujemy pięknie i bierzemy dla Ani jedną opaskę.

Nasza grupa bawi tymczasem na wyspie Cozumel – bardzo turystycznej i amerykańskiej. Można jednak u jej wybrzeży popływać w łodzi z przezroczystym dnem i chociaż w ten sposób, nie mając uprawnień nurkowych, podziwiać podwodną faunę. Dziewczyny chciały na wyspie zostać dłużej, ale organizatorka rejsów ostrzegła ich, że nadchodzi burza. Cóż, w końcu w tym rejonie świata mamy właśnie okres huraganów, które z reguły nie oszczędzają i Jukatanu…

Polowanie na tequilę

Tymczasem my z Anią próbujemy kupić dobrą i najlepiej nie za drogą tequilę. Tubylec kieruje nas do supermercado (supermarketu) sieci ,,Chedraui" - dość daleko poza ,,centro turistico". Powracamy zatem do prawdziwego Meksyku. Bladych twarzy robi się o wiele mniej; znów wokół dominują ciemnoskórzy. Po jakichś 20 minutach marszu docieramy do ,,Chedraui". Niesamowite, mają tu identyczne supermarkety jak w Europie! No, może klienci bardziej opaleni, a owoce na stoiskach większe i bardziej egzotyczne. Kupuję dwie tequile, polecane przez większość zapytanych Meksykanów. Kosztują po 90 i 120 pesos. Problem pojawia się przy płaceniu. Kasowy czytnik nie uznaje naszych kart. Na szczęście okazuje się, że na zapleczu można płacić Visą. Ale jak ktoś miałby wyłącznie Maestro – miałby problem.

Fala rzuca na skały

Następnego dnia rano większość grupy jedzie do Cancun, skąd mamy odlot. My z Anią idziemy jeszcze na plażę. Zbliżają się deszczowe chmury. Trudno wejść do wody; duże fale rzucają mnie na przybrzeżne skały. W końcu udaje mi się zanurkować z maską, ale woda jest zmącona i nic nie widać. Już w deszczu wracamy do schroniska.

Autobusów do Cancun odjeżdża wiele. Kupujemy najtańsze bilety - po 32 pesos. Cancun to turystyczne, komercyjne miasto, które stosunkowo niedawno w błyskawicznym tempie wyrosło na gołej ziemi. Może dlatego nie jest zbyt ciekawe. Znajdujemy jednak fajną kawiarenkę przy jakimś hotelu, gdzie przy filiżance dobrego espresso spędzamy jedne z ostatnich chwil na gościnnej ziemi meksykańskiej.

Autobus do portu lotniczego kosztuje 15 pesos. Na lotnisku po szybkiej odprawie zwiedzamy sklepy bezcłowe. Są dobrze zaopatrzone. Niestety, nie możemy zrobić zakupów, bo formalnie mamy przed sobą ,,lot krajowy” - do Mexico City, gdzie czeka nas przesiadka, lecimy lokalną linią. W samolocie stewardesa częstuje mnie tequilą z sokiem pomarańczowym. Połączenie wydaje się śmiałe, ale drink wcale dobry. Na lotnisku w Mexico City robimy wreszcie duże zakupy w sklepach bezcłowych. Również i tu lepiej mieć kartę Visa niż Maestro.


Do Europy wracamy niestety samolotem Air France. Niestety, bo znów jesteśmy narażeni na towarzystwo nieuprzejmych stewardes. Z jedną z nich wchodzę w konflikt. Kobieta rozwozi obiadokolację. ,,Kurczak, czy wołowina?" - pyta. ,,Jestem wegetarianinem, więc może coś bez mięsa..." ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Coś bez mięsa. Może bagietki, może ciastko" – pokazuję na wózek z jadłem. ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Nic!" - puszczają mi nerwy.

Morze świateł

Nadciąga noc. Idziemy z Anią do pokładowej ,,kuchni" po sok i wtedy właśnie widzimy przez iluminator Nowy Orlean. Z wysokości 10 km miasto wygląda jak morze świateł. Jakby w ogóle nie było tam powodzi...
Budzę się o 5.30 czasu meksykańskiego. Ale że zbliżamy się już do brzegów Europy, więc jest godzina 12.30. Nadszedł najkrótszy dzień w moim życiu! Pod nami francuska Bretania. Na co dzień w sumie region dość mi obojętny, ale w tym momencie czuję, że wróciłem do domu. Lądujemy w Paryżu. Na lotnisku Charles de Gaulles wśród obsługi przeważają ciemnoskórzy, dzięki czemu czuję się swojsko. Wysoki Murzyn zatrzymuje Dorotę. Powstaje wątpliwość, czy hamak może stanowić bagaż podręczny. Po kilku stresujących dla Doroty minutach okazuje się, że może.

Lot do Warszawy to już spacerek, a i francuskie stewardesy o wiele milsze. Lądujemy późnym wieczorem i przeżywamy kolejną przygodę, bo jeden z pasażerów myli swoją torbę z torbą Ani. Dziwne, gdyż mężczyzna nie leci z Mexico City, a na torbie wyraźnie jest napisane: ,,Sklep bezcłowy, Mexico City". Na szczęście zarówno zguba, jak i sprawca zamieszania odnajdują się w kolejce po bagaż.

Sny o Meksyku

Wychodzimy przed budynek lotniska. Jak zimno! Miejską komunikacją próbuję dotrzeć na Tarchomin, gdzie jestem umówiony ze znajomymi. Kilkoro współpasażerów doradza gdzie i jak się przesiąść. Przy okazji starsza kobieta pyta, na kogo będę głosował. ,,Przeciwko Kaczyńskiemu" - odpowiadam. ,,A ja na niego! – dobitnie deklaruje niewiasta. - Dość już rządów Żydów i liberałów!" Witamy w Polsce.

Wysiadam na Tarchominie. W trawie przemyka jakiś dziwny ssak. Podobny do lisa, ale z innym ogonem. Jenot? Tej nocy śni mi się, że chodzę po kolorowych, pięknych miastach. Te niesamowite sny będą wracać jeszcze długo.

!Muchos gracias!

Więcej na www.poznan.aglomeracja.pl
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Środa, 30 Listopada 2005, 19:52 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Na koniec świata i na samo dno

Playa del Carmen na Jukatanie to typowy kurort dla zamożnych Amerykanów. Ładny, ale drogi. Ma jednak jedną podstawową zaletę – można stąd wypłynąć na nurkowanie w Morzu Karaibskim. A nurkowanie w tym miejscu oznacza możliwość podziwiania koralowców, wielkich żółwi i bajecznie kolorowych ryb.

Do Playa del Carmen docieramy autobusem z Tulum. Pierwsze kroki kierujemy do hotelu, który polecił nam Jesus, pośrednik turystyczny z Tulum. Niby wszystko się zgadza, bo pokój kosztuje 500 pesos (ok. 160 zł), jednak w środku są tylko trzy pojedyncze łóżka do spania, a my potrzebujemy ich pięć. Na szczęście po drodze zauważamy "Urban Hostel". Schronisko okazuje się bardzo sympatyczne, a nocleg kosztuje tam akurat po 100 pesos (ok. 30 zł).

Gorszy widok

Zamerykanizowany Jukatan okazuje się więc dla nas nie aż tak bardzo drogi, jak się tego obawialiśmy, tym bardziej, że znajdujemy też miłą knajpkę na rogu ulicy Szóstej i Dziesiątej. Piwo ,,Corona" kosztuje tam 18 pesos (6 zł), sok z arbuzów, pomarańczy i ananasów o nazwie ,,Playa” (plaża) – również 18, a ensalada (sałatka) Vegetariana – 35 (11 zł).


Posileni, dość szybko znajdujemy prowadzoną bazę nurkową, gdzie nurkowanie kosztuje 66 dolarów - taniej niż myśleliśmy. Bazę prowadzi Teksańczyk, ale jeżeli ktoś woli ma większe zaufanie do Europejczyków – nie ma problemu; kilka przecznic dalej podwodne wojaże oferuje Włoch. Ceny podobne. My ostatecznie zdecydowaliśmy się na Amerykanina.


Nurkowanie dopiero następnego dnia, więc do wieczora mamy czas wolny na powałęsanie się po miejscowości i zakupy. Turystyczna część Playa del Carmen, gdzie mieszkamy, jest ładna, pełna Białych i dwujęzyczna. I droga.


W sklepiku prowadzonym przez wyjątkowo wygadanego sprzedawcę Luisa kupuję bluzę indiańską za 150 pesos (50 zł). Luis pierwotnie chciał za nią 200, ,,specjalnie dla mnie” jednakże obniżył cenę. Warto dodać, że podobna bluza w małej wiosce w stanie Chiapas kosztowała 100 pesos.


Wieczorem pływamy w Morzu Karaibskim. Woda jest tu równie ciepła i słona, jak na campingu ,,Papaya Playa”, gdzie byliśmy zaledwie dzień wcześniej. Jednak widok z morza gorszy; zamiast palmowych gajów jakieś średnio urodziwe budynki. No, trudno.

Koziołek z sąsiadami

Rano, kiedy reszta naszej grupy jeszcze śpi, idziemy z Anią do bazy. Płacimy kartą. Zakładamy pianki. Wypływamy na morze motorową łodzią z meksykańską załogą. Po angielsku mówi nasz dive master, Luis z Mexico City. Wraz z nami płynie dwoje młodych Niemców z Magdeburga, z byłej NRD. Jest w tym jakiś dowcip losu - lecieć na koniec świata, żeby zanurkować z najbliższymi sąsiadami!

Zatrzymujemy się na pełnym morzu, ale nie aż tak daleko - brzeg jest dobrze widoczny. Jesteśmy w miejscu, zwanym Tourtugas. Zakładamy sprzęt. Dive master robi krótki briefing. Szybko przypomina nam znaki podwodne. Potem każe zrobić przewrót do tyłu. Waham się ułamek sekundy - nie wchodziłem jeszcze do wody z łodzi. Ale nie ma wyjścia. Robię koziołka i ląduję w wodzie. Dive master daje znak do zanurzenia.

Schodzimy powoli na 18 metrów. Pierwszy raz w życiu jestem tak głęboko. Ale woda jest przejrzysta, więc nie mam klaustrofobii. Widzę pojedyncze koralowce i bajecznie kolorowe ryby. I wielkiego żółwia. Reszta grupy widzi więcej gadów. Jan z Magdeburga będzie twierdzi potem, że naliczył ich aż pięć. Mnie widok w dużej mierze przesłaniają… bąbelki – mam problem z uspokojeniem oddechu.


Tymczasem płyniemy za naszym przewodnikiem tuż ponad dnem. Stosunkowo szybko kończy mi się powietrze - schodzę poniżej bezpiecznej rezerwy 50 barów. Dive master wypuszcza bojkę i każe nam się wynurzyć. Mnie, bo mam za mało powietrza, a Ani, bo jest moją nurkową buddy (partnerką). Podajemy członkom załogi na łodzi nasze pasy balastowe, jackety z butlami i płetwy. Chwilę pływamy jeszcze na powierzchni, a potem wchodzimy na pokład. Meksykanie częstują nas wodą mineralną. A za kilka minut wynurzają się Niemcy z przewodnikiem.

Woda mnie nie chce

Płyniemy na plażę. Pół godziny odpoczynku. Decyduję się popływać normalnie - w kąpielówkach. Prąd niesie mnie wzdłuż skalistego wybrzeża. Wreszcie piasek. Wychodzę i wracam plażą. Łódź akurat powoli odpływa. Doganiam ją i płyniemy na kolejne miejsce - Barracudę. Tym razem schodzimy tylko na 12 metrów, wiec biorę mój nowy aparat do zdjęć podwodnych. Przy poprzednim nurkowaniu wolałem nie ryzykować – aparat wytrzymuje ciśnienie wody tylko do 15 metrów. Lądujemy na piaseczku u podnóża kamienistej skarpy. Rafa? Jeżeli nawet, to uboga. Koralowców tu dużo mniej niż w Morzu Czerwonym. Wpływamy do niewielkiej jaskinki. Potem posuwamy się wzdłuż skarpy. Przewodnik pokazuje nam rybę, udającą skałę. Gdzieś tak w połowie nurkowania czuję, że mnie wyrzuca na powierzchnię. To mój stary problem, jeszcze z czasów kursu nurkowego, kiedy mieliśmy praktyki w jeziorze. Dive master powie mi potem, że płynąłem za bardzo na skos do góry, ale mnie się wydaje, że dostałem też trochę za mało balastu – zaledwie 8 kg.


W każdym razie na razie rzucam przez aparat grubymi przekleństwami i usilnie próbuję zejść na samo dno, a tymczasem moja grupa znika gdzieś w odmętach. Na szczęście po krótkim czasie wracają po mnie. Znów jako pierwszy schodzę do 50 barów, więc wychodzimy z Anią na powierzchnię. I znów długo nie musimy czekać na pozostałych. Niemcy chwalą się, że widzieli langustę.

Dar od Indianki

Wracamy do Playa del Carmen. Zanosimy sprzęt do bazy i znów otacza nas klimat turystycznego kurortu. Na deptaku widzimy stragan, prowadzony przez starszą Indiankę. Może jest okazja kupić coś taniej? ,,Po ile koszulki?" - pytamy. ,,Po dwieście". Bez problemów udaje się jednak zbić cenę do 150. Ręcznej roboty odzież jest ze stanu Chiapas. Znamy tamtejsze ceny, więc wiemy, że kobieta i tak ma zysk. Widzę barwne opaski na rękę. W Chiapas kosztowały po 2,5 peso za sztukę, ale w Playa del Carmen najczęściej sprzedają je po dychę. ,,Ile?" - pytam więc ostrożnie. ,,Jak dla was, za darmo" - uśmiecha się Indianka. Dziękujemy pięknie i bierzemy dla Ani jedną opaskę.

Nasza grupa bawi tymczasem na wyspie Cozumel – bardzo turystycznej i amerykańskiej. Można jednak u jej wybrzeży popływać w łodzi z przezroczystym dnem i chociaż w ten sposób, nie mając uprawnień nurkowych, podziwiać podwodną faunę. Dziewczyny chciały na wyspie zostać dłużej, ale organizatorka rejsów ostrzegła ich, że nadchodzi burza. Cóż, w końcu w tym rejonie świata mamy właśnie okres huraganów, które z reguły nie oszczędzają i Jukatanu…

Polowanie na tequilę

Tymczasem my z Anią próbujemy kupić dobrą i najlepiej nie za drogą tequilę. Tubylec kieruje nas do supermercado (supermarketu) sieci ,,Chedraui" - dość daleko poza ,,centro turistico". Powracamy zatem do prawdziwego Meksyku. Bladych twarzy robi się o wiele mniej; znów wokół dominują ciemnoskórzy. Po jakichś 20 minutach marszu docieramy do ,,Chedraui". Niesamowite, mają tu identyczne supermarkety jak w Europie! No, może klienci bardziej opaleni, a owoce na stoiskach większe i bardziej egzotyczne. Kupuję dwie tequile, polecane przez większość zapytanych Meksykanów. Kosztują po 90 i 120 pesos. Problem pojawia się przy płaceniu. Kasowy czytnik nie uznaje naszych kart. Na szczęście okazuje się, że na zapleczu można płacić Visą. Ale jak ktoś miałby wyłącznie Maestro – miałby problem.

Fala rzuca na skały

Następnego dnia rano większość grupy jedzie do Cancun, skąd mamy odlot. My z Anią idziemy jeszcze na plażę. Zbliżają się deszczowe chmury. Trudno wejść do wody; duże fale rzucają mnie na przybrzeżne skały. W końcu udaje mi się zanurkować z maską, ale woda jest zmącona i nic nie widać. Już w deszczu wracamy do schroniska.

Autobusów do Cancun odjeżdża wiele. Kupujemy najtańsze bilety - po 32 pesos. Cancun to turystyczne, komercyjne miasto, które stosunkowo niedawno w błyskawicznym tempie wyrosło na gołej ziemi. Może dlatego nie jest zbyt ciekawe. Znajdujemy jednak fajną kawiarenkę przy jakimś hotelu, gdzie przy filiżance dobrego espresso spędzamy jedne z ostatnich chwil na gościnnej ziemi meksykańskiej.

Autobus do portu lotniczego kosztuje 15 pesos. Na lotnisku po szybkiej odprawie zwiedzamy sklepy bezcłowe. Są dobrze zaopatrzone. Niestety, nie możemy zrobić zakupów, bo formalnie mamy przed sobą ,,lot krajowy” - do Mexico City, gdzie czeka nas przesiadka, lecimy lokalną linią. W samolocie stewardesa częstuje mnie tequilą z sokiem pomarańczowym. Połączenie wydaje się śmiałe, ale drink wcale dobry. Na lotnisku w Mexico City robimy wreszcie duże zakupy w sklepach bezcłowych. Również i tu lepiej mieć kartę Visa niż Maestro.


Do Europy wracamy niestety samolotem Air France. Niestety, bo znów jesteśmy narażeni na towarzystwo nieuprzejmych stewardes. Z jedną z nich wchodzę w konflikt. Kobieta rozwozi obiadokolację. ,,Kurczak, czy wołowina?" - pyta. ,,Jestem wegetarianinem, więc może coś bez mięsa..." ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Coś bez mięsa. Może bagietki, może ciastko" – pokazuję na wózek z jadłem. ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Nic!" - puszczają mi nerwy.

Morze świateł

Nadciąga noc. Idziemy z Anią do pokładowej ,,kuchni" po sok i wtedy właśnie widzimy przez iluminator Nowy Orlean. Z wysokości 10 km miasto wygląda jak morze świateł. Jakby w ogóle nie było tam powodzi...
Budzę się o 5.30 czasu meksykańskiego. Ale że zbliżamy się już do brzegów Europy, więc jest godzina 12.30. Nadszedł najkrótszy dzień w moim życiu! Pod nami francuska Bretania. Na co dzień w sumie region dość mi obojętny, ale w tym momencie czuję, że wróciłem do domu. Lądujemy w Paryżu. Na lotnisku Charles de Gaulles wśród obsługi przeważają ciemnoskórzy, dzięki czemu czuję się swojsko. Wysoki Murzyn zatrzymuje Dorotę. Powstaje wątpliwość, czy hamak może stanowić bagaż podręczny. Po kilku stresujących dla Doroty minutach okazuje się, że może.

Lot do Warszawy to już spacerek, a i francuskie stewardesy o wiele milsze. Lądujemy późnym wieczorem i przeżywamy kolejną przygodę, bo jeden z pasażerów myli swoją torbę z torbą Ani. Dziwne, gdyż mężczyzna nie leci z Mexico City, a na torbie wyraźnie jest napisane: ,,Sklep bezcłowy, Mexico City". Na szczęście zarówno zguba, jak i sprawca zamieszania odnajdują się w kolejce po bagaż.

Sny o Meksyku

Wychodzimy przed budynek lotniska. Jak zimno! Miejską komunikacją próbuję dotrzeć na Tarchomin, gdzie jestem umówiony ze znajomymi. Kilkoro współpasażerów doradza gdzie i jak się przesiąść. Przy okazji starsza kobieta pyta, na kogo będę głosował. ,,Przeciwko Kaczyńskiemu" - odpowiadam. ,,A ja na niego! – dobitnie deklaruje niewiasta. - Dość już rządów Żydów i liberałów!" Witamy w Polsce.

Wysiadam na Tarchominie. W trawie przemyka jakiś dziwny ssak. Podobny do lisa, ale z innym ogonem. Jenot? Tej nocy śni mi się, że chodzę po kolorowych, pięknych miastach. Te niesamowite sny będą wracać jeszcze długo.

!Muchos gracias!

Więcej na www.poznan.aglomeracja.pl
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Środa, 30 Listopada 2005, 19:55 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Na koniec świata i na samo dno

Playa del Carmen na Jukatanie to typowy kurort dla zamożnych Amerykanów. Ładny, ale drogi. Ma jednak jedną podstawową zaletę – można stąd wypłynąć na nurkowanie w Morzu Karaibskim. A nurkowanie w tym miejscu oznacza możliwość podziwiania koralowców, wielkich żółwi i bajecznie kolorowych ryb.

Do Playa del Carmen docieramy autobusem z Tulum. Pierwsze kroki kierujemy do hotelu, który polecił nam Jesus, pośrednik turystyczny z Tulum. Niby wszystko się zgadza, bo pokój kosztuje 500 pesos (ok. 160 zł), jednak w środku są tylko trzy pojedyncze łóżka do spania, a my potrzebujemy ich pięć. Na szczęście po drodze zauważamy "Urban Hostel". Schronisko okazuje się bardzo sympatyczne, a nocleg kosztuje tam akurat po 100 pesos (ok. 30 zł).

Gorszy widok

Zamerykanizowany Jukatan okazuje się więc dla nas nie aż tak bardzo drogi, jak się tego obawialiśmy, tym bardziej, że znajdujemy też miłą knajpkę na rogu ulicy Szóstej i Dziesiątej. Piwo ,,Corona" kosztuje tam 18 pesos (6 zł), sok z arbuzów, pomarańczy i ananasów o nazwie ,,Playa” (plaża) – również 18, a ensalada (sałatka) Vegetariana – 35 (11 zł).


Posileni, dość szybko znajdujemy prowadzoną bazę nurkową, gdzie nurkowanie kosztuje 66 dolarów - taniej niż myśleliśmy. Bazę prowadzi Teksańczyk, ale jeżeli ktoś woli ma większe zaufanie do Europejczyków – nie ma problemu; kilka przecznic dalej podwodne wojaże oferuje Włoch. Ceny podobne. My ostatecznie zdecydowaliśmy się na Amerykanina.


Nurkowanie dopiero następnego dnia, więc do wieczora mamy czas wolny na powałęsanie się po miejscowości i zakupy. Turystyczna część Playa del Carmen, gdzie mieszkamy, jest ładna, pełna Białych i dwujęzyczna. I droga.


W sklepiku prowadzonym przez wyjątkowo wygadanego sprzedawcę Luisa kupuję bluzę indiańską za 150 pesos (50 zł). Luis pierwotnie chciał za nią 200, ,,specjalnie dla mnie” jednakże obniżył cenę. Warto dodać, że podobna bluza w małej wiosce w stanie Chiapas kosztowała 100 pesos.


Wieczorem pływamy w Morzu Karaibskim. Woda jest tu równie ciepła i słona, jak na campingu ,,Papaya Playa”, gdzie byliśmy zaledwie dzień wcześniej. Jednak widok z morza gorszy; zamiast palmowych gajów jakieś średnio urodziwe budynki. No, trudno.

Koziołek z sąsiadami

Rano, kiedy reszta naszej grupy jeszcze śpi, idziemy z Anią do bazy. Płacimy kartą. Zakładamy pianki. Wypływamy na morze motorową łodzią z meksykańską załogą. Po angielsku mówi nasz dive master, Luis z Mexico City. Wraz z nami płynie dwoje młodych Niemców z Magdeburga, z byłej NRD. Jest w tym jakiś dowcip losu - lecieć na koniec świata, żeby zanurkować z najbliższymi sąsiadami!

Zatrzymujemy się na pełnym morzu, ale nie aż tak daleko - brzeg jest dobrze widoczny. Jesteśmy w miejscu, zwanym Tourtugas. Zakładamy sprzęt. Dive master robi krótki briefing. Szybko przypomina nam znaki podwodne. Potem każe zrobić przewrót do tyłu. Waham się ułamek sekundy - nie wchodziłem jeszcze do wody z łodzi. Ale nie ma wyjścia. Robię koziołka i ląduję w wodzie. Dive master daje znak do zanurzenia.

Schodzimy powoli na 18 metrów. Pierwszy raz w życiu jestem tak głęboko. Ale woda jest przejrzysta, więc nie mam klaustrofobii. Widzę pojedyncze koralowce i bajecznie kolorowe ryby. I wielkiego żółwia. Reszta grupy widzi więcej gadów. Jan z Magdeburga będzie twierdzi potem, że naliczył ich aż pięć. Mnie widok w dużej mierze przesłaniają… bąbelki – mam problem z uspokojeniem oddechu.


Tymczasem płyniemy za naszym przewodnikiem tuż ponad dnem. Stosunkowo szybko kończy mi się powietrze - schodzę poniżej bezpiecznej rezerwy 50 barów. Dive master wypuszcza bojkę i każe nam się wynurzyć. Mnie, bo mam za mało powietrza, a Ani, bo jest moją nurkową buddy (partnerką). Podajemy członkom załogi na łodzi nasze pasy balastowe, jackety z butlami i płetwy. Chwilę pływamy jeszcze na powierzchni, a potem wchodzimy na pokład. Meksykanie częstują nas wodą mineralną. A za kilka minut wynurzają się Niemcy z przewodnikiem.

Woda mnie nie chce

Płyniemy na plażę. Pół godziny odpoczynku. Decyduję się popływać normalnie - w kąpielówkach. Prąd niesie mnie wzdłuż skalistego wybrzeża. Wreszcie piasek. Wychodzę i wracam plażą. Łódź akurat powoli odpływa. Doganiam ją i płyniemy na kolejne miejsce - Barracudę. Tym razem schodzimy tylko na 12 metrów, wiec biorę mój nowy aparat do zdjęć podwodnych. Przy poprzednim nurkowaniu wolałem nie ryzykować – aparat wytrzymuje ciśnienie wody tylko do 15 metrów. Lądujemy na piaseczku u podnóża kamienistej skarpy. Rafa? Jeżeli nawet, to uboga. Koralowców tu dużo mniej niż w Morzu Czerwonym. Wpływamy do niewielkiej jaskinki. Potem posuwamy się wzdłuż skarpy. Przewodnik pokazuje nam rybę, udającą skałę. Gdzieś tak w połowie nurkowania czuję, że mnie wyrzuca na powierzchnię. To mój stary problem, jeszcze z czasów kursu nurkowego, kiedy mieliśmy praktyki w jeziorze. Dive master powie mi potem, że płynąłem za bardzo na skos do góry, ale mnie się wydaje, że dostałem też trochę za mało balastu – zaledwie 8 kg.


W każdym razie na razie rzucam przez aparat grubymi przekleństwami i usilnie próbuję zejść na samo dno, a tymczasem moja grupa znika gdzieś w odmętach. Na szczęście po krótkim czasie wracają po mnie. Znów jako pierwszy schodzę do 50 barów, więc wychodzimy z Anią na powierzchnię. I znów długo nie musimy czekać na pozostałych. Niemcy chwalą się, że widzieli langustę.

Dar od Indianki

Wracamy do Playa del Carmen. Zanosimy sprzęt do bazy i znów otacza nas klimat turystycznego kurortu. Na deptaku widzimy stragan, prowadzony przez starszą Indiankę. Może jest okazja kupić coś taniej? ,,Po ile koszulki?" - pytamy. ,,Po dwieście". Bez problemów udaje się jednak zbić cenę do 150. Ręcznej roboty odzież jest ze stanu Chiapas. Znamy tamtejsze ceny, więc wiemy, że kobieta i tak ma zysk. Widzę barwne opaski na rękę. W Chiapas kosztowały po 2,5 peso za sztukę, ale w Playa del Carmen najczęściej sprzedają je po dychę. ,,Ile?" - pytam więc ostrożnie. ,,Jak dla was, za darmo" - uśmiecha się Indianka. Dziękujemy pięknie i bierzemy dla Ani jedną opaskę.

Nasza grupa bawi tymczasem na wyspie Cozumel – bardzo turystycznej i amerykańskiej. Można jednak u jej wybrzeży popływać w łodzi z przezroczystym dnem i chociaż w ten sposób, nie mając uprawnień nurkowych, podziwiać podwodną faunę. Dziewczyny chciały na wyspie zostać dłużej, ale organizatorka rejsów ostrzegła ich, że nadchodzi burza. Cóż, w końcu w tym rejonie świata mamy właśnie okres huraganów, które z reguły nie oszczędzają i Jukatanu…

Polowanie na tequilę

Tymczasem my z Anią próbujemy kupić dobrą i najlepiej nie za drogą tequilę. Tubylec kieruje nas do supermercado (supermarketu) sieci ,,Chedraui" - dość daleko poza ,,centro turistico". Powracamy zatem do prawdziwego Meksyku. Bladych twarzy robi się o wiele mniej; znów wokół dominują ciemnoskórzy. Po jakichś 20 minutach marszu docieramy do ,,Chedraui". Niesamowite, mają tu identyczne supermarkety jak w Europie! No, może klienci bardziej opaleni, a owoce na stoiskach większe i bardziej egzotyczne. Kupuję dwie tequile, polecane przez większość zapytanych Meksykanów. Kosztują po 90 i 120 pesos. Problem pojawia się przy płaceniu. Kasowy czytnik nie uznaje naszych kart. Na szczęście okazuje się, że na zapleczu można płacić Visą. Ale jak ktoś miałby wyłącznie Maestro – miałby problem.

Fala rzuca na skały

Następnego dnia rano większość grupy jedzie do Cancun, skąd mamy odlot. My z Anią idziemy jeszcze na plażę. Zbliżają się deszczowe chmury. Trudno wejść do wody; duże fale rzucają mnie na przybrzeżne skały. W końcu udaje mi się zanurkować z maską, ale woda jest zmącona i nic nie widać. Już w deszczu wracamy do schroniska.

Autobusów do Cancun odjeżdża wiele. Kupujemy najtańsze bilety - po 32 pesos. Cancun to turystyczne, komercyjne miasto, które stosunkowo niedawno w błyskawicznym tempie wyrosło na gołej ziemi. Może dlatego nie jest zbyt ciekawe. Znajdujemy jednak fajną kawiarenkę przy jakimś hotelu, gdzie przy filiżance dobrego espresso spędzamy jedne z ostatnich chwil na gościnnej ziemi meksykańskiej.

Autobus do portu lotniczego kosztuje 15 pesos. Na lotnisku po szybkiej odprawie zwiedzamy sklepy bezcłowe. Są dobrze zaopatrzone. Niestety, nie możemy zrobić zakupów, bo formalnie mamy przed sobą ,,lot krajowy” - do Mexico City, gdzie czeka nas przesiadka, lecimy lokalną linią. W samolocie stewardesa częstuje mnie tequilą z sokiem pomarańczowym. Połączenie wydaje się śmiałe, ale drink wcale dobry. Na lotnisku w Mexico City robimy wreszcie duże zakupy w sklepach bezcłowych. Również i tu lepiej mieć kartę Visa niż Maestro.


Do Europy wracamy niestety samolotem Air France. Niestety, bo znów jesteśmy narażeni na towarzystwo nieuprzejmych stewardes. Z jedną z nich wchodzę w konflikt. Kobieta rozwozi obiadokolację. ,,Kurczak, czy wołowina?" - pyta. ,,Jestem wegetarianinem, więc może coś bez mięsa..." ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Coś bez mięsa. Może bagietki, może ciastko" – pokazuję na wózek z jadłem. ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Nic!" - puszczają mi nerwy.

Morze świateł

Nadciąga noc. Idziemy z Anią do pokładowej ,,kuchni" po sok i wtedy właśnie widzimy przez iluminator Nowy Orlean. Z wysokości 10 km miasto wygląda jak morze świateł. Jakby w ogóle nie było tam powodzi...
Budzę się o 5.30 czasu meksykańskiego. Ale że zbliżamy się już do brzegów Europy, więc jest godzina 12.30. Nadszedł najkrótszy dzień w moim życiu! Pod nami francuska Bretania. Na co dzień w sumie region dość mi obojętny, ale w tym momencie czuję, że wróciłem do domu. Lądujemy w Paryżu. Na lotnisku Charles de Gaulles wśród obsługi przeważają ciemnoskórzy, dzięki czemu czuję się swojsko. Wysoki Murzyn zatrzymuje Dorotę. Powstaje wątpliwość, czy hamak może stanowić bagaż podręczny. Po kilku stresujących dla Doroty minutach okazuje się, że może.

Lot do Warszawy to już spacerek, a i francuskie stewardesy o wiele milsze. Lądujemy późnym wieczorem i przeżywamy kolejną przygodę, bo jeden z pasażerów myli swoją torbę z torbą Ani. Dziwne, gdyż mężczyzna nie leci z Mexico City, a na torbie wyraźnie jest napisane: ,,Sklep bezcłowy, Mexico City". Na szczęście zarówno zguba, jak i sprawca zamieszania odnajdują się w kolejce po bagaż.

Sny o Meksyku

Wychodzimy przed budynek lotniska. Jak zimno! Miejską komunikacją próbuję dotrzeć na Tarchomin, gdzie jestem umówiony ze znajomymi. Kilkoro współpasażerów doradza gdzie i jak się przesiąść. Przy okazji starsza kobieta pyta, na kogo będę głosował. ,,Przeciwko Kaczyńskiemu" - odpowiadam. ,,A ja na niego! – dobitnie deklaruje niewiasta. - Dość już rządów Żydów i liberałów!" Witamy w Polsce.

Wysiadam na Tarchominie. W trawie przemyka jakiś dziwny ssak. Podobny do lisa, ale z innym ogonem. Jenot? Tej nocy śni mi się, że chodzę po kolorowych, pięknych miastach. Te niesamowite sny będą wracać jeszcze długo.

!Muchos gracias!

Więcej na www.poznan.aglomeracja.pl
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Środa, 30 Listopada 2005, 19:58 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Na koniec świata i na samo dno

Playa del Carmen na Jukatanie to typowy kurort dla zamożnych Amerykanów. Ładny, ale drogi. Ma jednak jedną podstawową zaletę – można stąd wypłynąć na nurkowanie w Morzu Karaibskim. A nurkowanie w tym miejscu oznacza możliwość podziwiania koralowców, wielkich żółwi i bajecznie kolorowych ryb.

Do Playa del Carmen docieramy autobusem z Tulum. Pierwsze kroki kierujemy do hotelu, który polecił nam Jesus, pośrednik turystyczny z Tulum. Niby wszystko się zgadza, bo pokój kosztuje 500 pesos (ok. 160 zł), jednak w środku są tylko trzy pojedyncze łóżka do spania, a my potrzebujemy ich pięć. Na szczęście po drodze zauważamy "Urban Hostel". Schronisko okazuje się bardzo sympatyczne, a nocleg kosztuje tam akurat po 100 pesos (ok. 30 zł).

Gorszy widok

Zamerykanizowany Jukatan okazuje się więc dla nas nie aż tak bardzo drogi, jak się tego obawialiśmy, tym bardziej, że znajdujemy też miłą knajpkę na rogu ulicy Szóstej i Dziesiątej. Piwo ,,Corona" kosztuje tam 18 pesos (6 zł), sok z arbuzów, pomarańczy i ananasów o nazwie ,,Playa” (plaża) – również 18, a ensalada (sałatka) Vegetariana – 35 (11 zł).


Posileni, dość szybko znajdujemy prowadzoną bazę nurkową, gdzie nurkowanie kosztuje 66 dolarów - taniej niż myśleliśmy. Bazę prowadzi Teksańczyk, ale jeżeli ktoś woli ma większe zaufanie do Europejczyków – nie ma problemu; kilka przecznic dalej podwodne wojaże oferuje Włoch. Ceny podobne. My ostatecznie zdecydowaliśmy się na Amerykanina.


Nurkowanie dopiero następnego dnia, więc do wieczora mamy czas wolny na powałęsanie się po miejscowości i zakupy. Turystyczna część Playa del Carmen, gdzie mieszkamy, jest ładna, pełna Białych i dwujęzyczna. I droga.


W sklepiku prowadzonym przez wyjątkowo wygadanego sprzedawcę Luisa kupuję bluzę indiańską za 150 pesos (50 zł). Luis pierwotnie chciał za nią 200, ,,specjalnie dla mnie” jednakże obniżył cenę. Warto dodać, że podobna bluza w małej wiosce w stanie Chiapas kosztowała 100 pesos.


Wieczorem pływamy w Morzu Karaibskim. Woda jest tu równie ciepła i słona, jak na campingu ,,Papaya Playa”, gdzie byliśmy zaledwie dzień wcześniej. Jednak widok z morza gorszy; zamiast palmowych gajów jakieś średnio urodziwe budynki. No, trudno.

Koziołek z sąsiadami

Rano, kiedy reszta naszej grupy jeszcze śpi, idziemy z Anią do bazy. Płacimy kartą. Zakładamy pianki. Wypływamy na morze motorową łodzią z meksykańską załogą. Po angielsku mówi nasz dive master, Luis z Mexico City. Wraz z nami płynie dwoje młodych Niemców z Magdeburga, z byłej NRD. Jest w tym jakiś dowcip losu - lecieć na koniec świata, żeby zanurkować z najbliższymi sąsiadami!

Zatrzymujemy się na pełnym morzu, ale nie aż tak daleko - brzeg jest dobrze widoczny. Jesteśmy w miejscu, zwanym Tourtugas. Zakładamy sprzęt. Dive master robi krótki briefing. Szybko przypomina nam znaki podwodne. Potem każe zrobić przewrót do tyłu. Waham się ułamek sekundy - nie wchodziłem jeszcze do wody z łodzi. Ale nie ma wyjścia. Robię koziołka i ląduję w wodzie. Dive master daje znak do zanurzenia.

Schodzimy powoli na 18 metrów. Pierwszy raz w życiu jestem tak głęboko. Ale woda jest przejrzysta, więc nie mam klaustrofobii. Widzę pojedyncze koralowce i bajecznie kolorowe ryby. I wielkiego żółwia. Reszta grupy widzi więcej gadów. Jan z Magdeburga będzie twierdzi potem, że naliczył ich aż pięć. Mnie widok w dużej mierze przesłaniają… bąbelki – mam problem z uspokojeniem oddechu.


Tymczasem płyniemy za naszym przewodnikiem tuż ponad dnem. Stosunkowo szybko kończy mi się powietrze - schodzę poniżej bezpiecznej rezerwy 50 barów. Dive master wypuszcza bojkę i każe nam się wynurzyć. Mnie, bo mam za mało powietrza, a Ani, bo jest moją nurkową buddy (partnerką). Podajemy członkom załogi na łodzi nasze pasy balastowe, jackety z butlami i płetwy. Chwilę pływamy jeszcze na powierzchni, a potem wchodzimy na pokład. Meksykanie częstują nas wodą mineralną. A za kilka minut wynurzają się Niemcy z przewodnikiem.

Woda mnie nie chce

Płyniemy na plażę. Pół godziny odpoczynku. Decyduję się popływać normalnie - w kąpielówkach. Prąd niesie mnie wzdłuż skalistego wybrzeża. Wreszcie piasek. Wychodzę i wracam plażą. Łódź akurat powoli odpływa. Doganiam ją i płyniemy na kolejne miejsce - Barracudę. Tym razem schodzimy tylko na 12 metrów, wiec biorę mój nowy aparat do zdjęć podwodnych. Przy poprzednim nurkowaniu wolałem nie ryzykować – aparat wytrzymuje ciśnienie wody tylko do 15 metrów. Lądujemy na piaseczku u podnóża kamienistej skarpy. Rafa? Jeżeli nawet, to uboga. Koralowców tu dużo mniej niż w Morzu Czerwonym. Wpływamy do niewielkiej jaskinki. Potem posuwamy się wzdłuż skarpy. Przewodnik pokazuje nam rybę, udającą skałę. Gdzieś tak w połowie nurkowania czuję, że mnie wyrzuca na powierzchnię. To mój stary problem, jeszcze z czasów kursu nurkowego, kiedy mieliśmy praktyki w jeziorze. Dive master powie mi potem, że płynąłem za bardzo na skos do góry, ale mnie się wydaje, że dostałem też trochę za mało balastu – zaledwie 8 kg.


W każdym razie na razie rzucam przez aparat grubymi przekleństwami i usilnie próbuję zejść na samo dno, a tymczasem moja grupa znika gdzieś w odmętach. Na szczęście po krótkim czasie wracają po mnie. Znów jako pierwszy schodzę do 50 barów, więc wychodzimy z Anią na powierzchnię. I znów długo nie musimy czekać na pozostałych. Niemcy chwalą się, że widzieli langustę.

Dar od Indianki

Wracamy do Playa del Carmen. Zanosimy sprzęt do bazy i znów otacza nas klimat turystycznego kurortu. Na deptaku widzimy stragan, prowadzony przez starszą Indiankę. Może jest okazja kupić coś taniej? ,,Po ile koszulki?" - pytamy. ,,Po dwieście". Bez problemów udaje się jednak zbić cenę do 150. Ręcznej roboty odzież jest ze stanu Chiapas. Znamy tamtejsze ceny, więc wiemy, że kobieta i tak ma zysk. Widzę barwne opaski na rękę. W Chiapas kosztowały po 2,5 peso za sztukę, ale w Playa del Carmen najczęściej sprzedają je po dychę. ,,Ile?" - pytam więc ostrożnie. ,,Jak dla was, za darmo" - uśmiecha się Indianka. Dziękujemy pięknie i bierzemy dla Ani jedną opaskę.

Nasza grupa bawi tymczasem na wyspie Cozumel – bardzo turystycznej i amerykańskiej. Można jednak u jej wybrzeży popływać w łodzi z przezroczystym dnem i chociaż w ten sposób, nie mając uprawnień nurkowych, podziwiać podwodną faunę. Dziewczyny chciały na wyspie zostać dłużej, ale organizatorka rejsów ostrzegła ich, że nadchodzi burza. Cóż, w końcu w tym rejonie świata mamy właśnie okres huraganów, które z reguły nie oszczędzają i Jukatanu…

Polowanie na tequilę

Tymczasem my z Anią próbujemy kupić dobrą i najlepiej nie za drogą tequilę. Tubylec kieruje nas do supermercado (supermarketu) sieci ,,Chedraui" - dość daleko poza ,,centro turistico". Powracamy zatem do prawdziwego Meksyku. Bladych twarzy robi się o wiele mniej; znów wokół dominują ciemnoskórzy. Po jakichś 20 minutach marszu docieramy do ,,Chedraui". Niesamowite, mają tu identyczne supermarkety jak w Europie! No, może klienci bardziej opaleni, a owoce na stoiskach większe i bardziej egzotyczne. Kupuję dwie tequile, polecane przez większość zapytanych Meksykanów. Kosztują po 90 i 120 pesos. Problem pojawia się przy płaceniu. Kasowy czytnik nie uznaje naszych kart. Na szczęście okazuje się, że na zapleczu można płacić Visą. Ale jak ktoś miałby wyłącznie Maestro – miałby problem.

Fala rzuca na skały

Następnego dnia rano większość grupy jedzie do Cancun, skąd mamy odlot. My z Anią idziemy jeszcze na plażę. Zbliżają się deszczowe chmury. Trudno wejść do wody; duże fale rzucają mnie na przybrzeżne skały. W końcu udaje mi się zanurkować z maską, ale woda jest zmącona i nic nie widać. Już w deszczu wracamy do schroniska.

Autobusów do Cancun odjeżdża wiele. Kupujemy najtańsze bilety - po 32 pesos. Cancun to turystyczne, komercyjne miasto, które stosunkowo niedawno w błyskawicznym tempie wyrosło na gołej ziemi. Może dlatego nie jest zbyt ciekawe. Znajdujemy jednak fajną kawiarenkę przy jakimś hotelu, gdzie przy filiżance dobrego espresso spędzamy jedne z ostatnich chwil na gościnnej ziemi meksykańskiej.

Autobus do portu lotniczego kosztuje 15 pesos. Na lotnisku po szybkiej odprawie zwiedzamy sklepy bezcłowe. Są dobrze zaopatrzone. Niestety, nie możemy zrobić zakupów, bo formalnie mamy przed sobą ,,lot krajowy” - do Mexico City, gdzie czeka nas przesiadka, lecimy lokalną linią. W samolocie stewardesa częstuje mnie tequilą z sokiem pomarańczowym. Połączenie wydaje się śmiałe, ale drink wcale dobry. Na lotnisku w Mexico City robimy wreszcie duże zakupy w sklepach bezcłowych. Również i tu lepiej mieć kartę Visa niż Maestro.


Do Europy wracamy niestety samolotem Air France. Niestety, bo znów jesteśmy narażeni na towarzystwo nieuprzejmych stewardes. Z jedną z nich wchodzę w konflikt. Kobieta rozwozi obiadokolację. ,,Kurczak, czy wołowina?" - pyta. ,,Jestem wegetarianinem, więc może coś bez mięsa..." ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Coś bez mięsa. Może bagietki, może ciastko" – pokazuję na wózek z jadłem. ,,Kurczak, czy wołowina?" ,,Nic!" - puszczają mi nerwy.

Morze świateł

Nadciąga noc. Idziemy z Anią do pokładowej ,,kuchni" po sok i wtedy właśnie widzimy przez iluminator Nowy Orlean. Z wysokości 10 km miasto wygląda jak morze świateł. Jakby w ogóle nie było tam powodzi...
Budzę się o 5.30 czasu meksykańskiego. Ale że zbliżamy się już do brzegów Europy, więc jest godzina 12.30. Nadszedł najkrótszy dzień w moim życiu! Pod nami francuska Bretania. Na co dzień w sumie region dość mi obojętny, ale w tym momencie czuję, że wróciłem do domu. Lądujemy w Paryżu. Na lotnisku Charles de Gaulles wśród obsługi przeważają ciemnoskórzy, dzięki czemu czuję się swojsko. Wysoki Murzyn zatrzymuje Dorotę. Powstaje wątpliwość, czy hamak może stanowić bagaż podręczny. Po kilku stresujących dla Doroty minutach okazuje się, że może.

Lot do Warszawy to już spacerek, a i francuskie stewardesy o wiele milsze. Lądujemy późnym wieczorem i przeżywamy kolejną przygodę, bo jeden z pasażerów myli swoją torbę z torbą Ani. Dziwne, gdyż mężczyzna nie leci z Mexico City, a na torbie wyraźnie jest napisane: ,,Sklep bezcłowy, Mexico City". Na szczęście zarówno zguba, jak i sprawca zamieszania odnajdują się w kolejce po bagaż.

Sny o Meksyku

Wychodzimy przed budynek lotniska. Jak zimno! Miejską komunikacją próbuję dotrzeć na Tarchomin, gdzie jestem umówiony ze znajomymi. Kilkoro współpasażerów doradza gdzie i jak się przesiąść. Przy okazji starsza kobieta pyta, na kogo będę głosował. ,,Przeciwko Kaczyńskiemu" - odpowiadam. ,,A ja na niego! – dobitnie deklaruje niewiasta. - Dość już rządów Żydów i liberałów!" Witamy w Polsce.

Wysiadam na Tarchominie. W trawie przemyka jakiś dziwny ssak. Podobny do lisa, ale z innym ogonem. Jenot? Tej nocy śni mi się, że chodzę po kolorowych, pięknych miastach. Te niesamowite sny będą wracać jeszcze długo.

!Muchos gracias!

Więcej na www.poznan.aglomeracja.pl
  
Re: Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Piątek, 02 Grudnia 2005, 12:13 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
aglo
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #4048
Posty: 113


[ Osobista Galeria ]




!Muchos gracias!

lol.gif
  
Re: <Berger> Meksyk - był ktoś?
PostWysłano: Piątek, 17 Lutego 2006, 23:14 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Jankesi budują mur

Lada dzień Senat USA zajmie się projektem budowy muru wzdłuż granicy amerykańsko-meksykańskiej. W miejsca często forsowanych przez nielegalnych imigrantów ogrodzenie stanowiłaby betonową zaporę, a na pozostałych odcinkach byłyby to ,,tylko" zasieki z drutu kolczastego.

Meksykanie protestują. Na argument Waszyngtonu, że południową granicę USA co
tydzień nielegalnie przekraczają tysiące imigrantów (nie tylko Latynosów),
południowi sąsiedzi Stanów Zjednoczonych (i sojusznicy z NAFTY!) ostrzegają,
że postawienie ogrodzenia doprowadzi do eskalacji konfliktów:
- Budowa to akt separacji - podkreśla meksykański minister spraw
zagranicznych Luis Ernesto Derbez.
Oburzone są także inne państwa Ameryki Łacińskiej. Kolumbijska minister
Carolina Barco ostrzega, że mur, odgradzający bogatą Amerykę od biednej, nie
rozwiąże problemów, których zakres jest znacznie szerszy niż tylko
nielegalna imigracja.
A jak na to wszystko zapatrują się zwykli Amerykanie?
- Moim zdaniem w ogóle nie powinno być żadnych granic - mówi dobitnie
trzydziestokilkuletni Jack Blackfelt z liberalnego Nowego Jorku.
Ale już jego nastoletnia współobywatelka Jasmine Zar (również Nowy Jork)
uważa, że budowa to ,,świetny pomysł".

(Na podstawie Metropolu)
  
Meksyk - był ktoś?
Forum dyskusyjne -> Inne -> Obieżyświat

Strona 2 z 3  
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  
Kopiowanie i rozpowszechnianie materiałów w całości lub części jest niedozwolone. Wszelkie informacje zawarte w tym miejscu są chronione prawem autorskim.



Forum dyskusyjne Heh.pl © 2002-2010