Forum Dyskusyjne
Zaloguj Rejestracja Szukaj Forum dyskusyjne

Forum dyskusyjne -> Umysł i ciało -> Literatura -> Własne próby Idź do strony 1, 2, 3 ... 12, 13, 14 ... 29, 30, 31
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu
Re: <Feniks> Własne próby
PostWysłano: Wtorek, 28 Grudnia 2004, 20:54 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Ciekawe. Można prosić o więcej? Zastanawiam się, czy będą w podobnym klimacie...
  
Re: Własne próby
PostWysłano: Środa, 29 Grudnia 2004, 02:01 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Feniks
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #2291
Posty: 86


[ Osobista Galeria ]




Muzowie (Muzi?) spóźniają się na pociągi. Piją tanie wino i wylegują się w niekoszonej trawie. Łatwo jest dotknąć Muza głęboko, otworzyć go, robiąc przy tym wiele hałasu, można zmusić go do obrony, do odruchu dzikiego zwierzęcia, można, ale to jest zbrodnia.
Jestem kobietą artystką i nie mam muza.
***
Fotografuję go nago, nie ma w tym nic złego, nic prowokującego. Ciało ma chłonne, otwarte, dla wrażenia naturalności zawsze proszę, żeby nie patrzył w obiektyw.
Muz z pokorą podda się malowaniu, pozostanie niczym jedwab przewieszony przez ramię krzesła, delikatny, oddany farbie.
W nocy godzinami przyglądam się jak śpi, ma mokre rzęsy i równy oddech. Trzymam dłonie milimetr nad jego skórą i boję się go dotknąć, siadam więc w fotelu, odpalam papierosa od papierosa, podciągam nogi pod brodę i wiem, że mogłabym w tym fotelu zrobić sobie jakąś krzywdę. A on oddycha równo i ufnie jak dziecko.
Być może w kochaniu nie byłoby sensu, gdyby życie miało jakieś inne sensy. Wstaję, robię sobie kawę, ta noc jest stracona. Wiem, że już nie usnę. Czas krąży dookoła mnie, zataczając coraz węższe kręgi. Zbliża się w tempie niezmiennym, czuję, gdy miarowo chodzi po pokoju, dotykając niewidzialnymi palcami zegara w mojej głowie, pieści go zimnym, miarowym ruchem, jakie to drażniące, dręczy mnie, wciąż mi przypomina, że przecież nie mam już czasu...
Muz niewiele mówi, uśmiecha się. Rano nie czesze włosów, ani nie bierze prysznica. Zostaje jeszcze krótką chwilę, by na mnie popatrzeć, powyglądać przez okno. Wychodzi, idzie przez park, widzę go dobrze, kopie kamyk. Albo puszkę po piwie.
Płaczę czarnymi łzami. Otwieram szafę, skrzypią ciężkie, ulustrzone drzwi, wnętrze mruga do mnie czarnym okiem jadwabi. Sukienki, połyskujące srebrno, czarna angora swetrów, w których często śpię. Kłębowisko czarnych rajstop i rozparowane czarne buty.
Muz nie przychodzi. Już tyle razy zdążyłam zagotować wodę, umyć zęby. Kiedy ma przyjść chowam ślady choroby, wietrzę mieszkanie. W szufladzie trzymam wszystkie materiały, zaświadczenia... Próbuję się umalować, ale trzęsą mi się ręce i wygląda to okropnie. Siadam więc na łóżku i czekam.
Jest, dzwonek. Nareszcie. W drzwiach nie pozwalam mu się nawet rozebrać, całuję, przytulam, ogrzewam od ciepłych policzków, ogrzewam się przy nim jak kot na słońcu. Kochamy się, mówi, że mnie potrzebuje, umieram ze szczęścia.
Gdy tylko ochłonę, zaczyna się. Leżę zwinięta w kłębek, wykazuję jedynie wolę oddychania. Słucham. On czeka, pyta, co będziemy dzisiaj robić. Nie wiem. Może chodźmy do teatru, mówi. Nie chcę wychodzić, chcę być tu. Proponuję, że będę go malować, wiem, że bardzo to lubi. Wstaję rozrobić farby, uciszam czas, uciszam swoje myśli, nie teraz, mówię, nie teraz. Szybko wracam, siadam koło łóżka, zdmuchuję drobne włoski z papieru. Robi się trochę nerwowo, czekam aż upozuje się. Tak?- pyta siadając okrakiem na krześle. Nie, to nie to. Naraz wstaje i zaczyna czegoś szukać na łóżku, klęczy na nim rozgarniając pościel. Stop, teraz, teraz jest taki niewinny. Teraz jest pewnie sobą.
Do wieczora pijemy, oparci o ścianę, bezwładni jak pajacyki. Wypala skręta, może dwa. Podczas gdy zaczyna zbierać swoje ciuchy, mnie obraz przesuwa się klatkami i jest mi niedobrze. Wyciągam do niego dłoń, a on wciska w nią aviomarin. Przez chwilę zatrzymuje w swojej. Wychodzi.
Nie ruszam się. Nie podnoszę nawet głowy z poduszki. Przecież to nie ma sensu. Myślę - po co malować pejzaże i przedmioty, martwe natury śniadaniowe, puste kieliszki, zgniłe cytryny, każdy wie, że czas nie jest dla nas, przemijanie to kara. Zostaliśmy stworzeni po to, żeby umierać, nasze ciała to tylko akordy w czyjeś sonacie, przez chwilę na scenie i za chwilę schną w ciemnych popielniczkach trumien. Co innego mój Muz, który z obrazu nigdy nie odejdzie, nie ma prawa, na obrazie nigdy nie przestanie ze mną być. Portret jest jak stary list, przechowywany i chroniony przed oczami obcych i wścibskim słońcem. Wszystkie portrety chowam, nie chcę by na mnie patrzyły i oceniały mnie. Nie chcę by widział, jak codziennie otwieram oczy i leżę nieruchomo, dopóki przerażenie nie osiągnie apogeum i nie zacznę krzyczeć. Później uspokajam się, minimalnie uchylam firankę, żeby zobaczyć, czy w parku jest dużo ludzi. Jeśli nikogo nie ma, otwieram okno i śpiewam. Później kąpię się, ubieram, rozpuszczam i upinam włosy, przeglądam się w lustrze. Sprawdzam, czy oczy nie zmalały, nie straciły blasku. Siedzę i myślę, czy jest we mnie coś do kochania... Skreślam po kolei fragmenty ciała, krytycznie oceniam każdy centymetr skóry... przerywam z niesmakiem i idę umyć ręce.

Choć zdjęłam buty i tak słyszę swoje kroki gdy chodzę od wyspy do wyspy, którą jest moje łóżko, podciągam nogi, nie chcę ich zmoczyć, woda jest taka zimna. Zamykam oczy, coś mówi mi, że nie usnę i jutro witać będę dzień, który już się skończył. Dziwnie jest witać taki dzień. Co mam zrobić ze swoimi myślami, jeśli nie schowam ich w jego włosach?
Kiedy przychodzi, pachnie polem, czasem ogniskiem, czasem wiatrem. Chodzi lekko zgarbiony, długimi krokami, czasem powoli jakby był bardzo zmęczony. Widzę go przez okno, jak idzie od strony stawu, pochylony, ale pogodny. Trochę podobny do łabędzi, trochę podobny do drzew. Z reguły od razu się kochamy, to dla mnie znak, że wszystko po staremu i w porządku. Bywa, że przychodzi z plecakiem pełnym mandarynek, albo czegoś tam, robię wtedy herbatę a on patrzy i mówi, że lubi, kiedy coś robię, jestem wtedy taka kobieca. Sama nigdy nie gotuję, męczy mnie to i nudzi, po co jeść, szkoda czasu. Ostatnio jak leżę na boku upija mnie biodro i czuję kość ogonową kiedy siedzę, zauważył to, ale nic nie powiedział, sam jest bardzo szczupły, jak z obrazu manierycznego, pociągły, trochę święty. Ja wydaję się sobie święta, przecież z ascetyczną obojętnością oglądam świat, który odrzuciłam.
Coś jest nie tak, dziś nie chce się kochać. Mówi coś o herbacie. Jak to, herbata? Staję przed nim, podnoszę halkę. Nagle przywieram do niego -Proszę, dotknij mnie-szepcę - proszę! Patrzy na mnie z narastającym zdziwieniem, próbuje się wyswobodzić. Pieszczę go, drapię, kąsam w szyję. Próbuje mnie upieścić obiema dłońmi, jest przerażony, wyciskam na jego ustach bolesny pocałunek, robię malinkę za wszelką cenę próbuję zmusić do kapitulacji i już po chwili - kochamy się. W trakcie śmieję się histerycznie.
Nie chce usiąść, chodzi po pokoju, gestykuluje. Tłumaczy mi coś. Mówi, że przez kilka dni nie będzie mógł przyjść. Siedzę wpatrzona w niego, udaję, że słucham. To już koniec, myślę, jak on patrzy, czemu się nie uśmiecha, jego usta pozbawione są wyrazu, czemu jest ogolony, przecież wie, że tego nie lubię... Dlaczego się ogoliłeś?- pytam. Co?- pyta. Pokazuję na brodę. Macha ręką. On już mnie nie kocha... Patrzy na mnie i nic nie rozumie. Trzęsie mu się broda, co chwila chowa twarz w dłoniach. Odsuwa się ode mnie, nie daje przytulić. Siadam na łóżku, splatam ręce na kolanach i mrużę oczy, słońce świeci mi prosto w twarz. Czekam.
Cisza. Nie jest jeszcze całkiem ciemno, ale zmierzcha. Wciąga swój zielony sweter, chowa ręce w kieszenie. Z kim ja sypiam?- mówi. Potrząsa głową. Nie odzywam się. Przez kilka sekund się waha, jakby chciał coś powiedzieć, w końcu wychodzi do przedpokoju. Nie trzaska drzwiami.
Gaszę światło, widać tylko czerwoną kontrolkę włącznika. Po omacku dochodzę do rogu pokoju. Otwieram szufladę mojej choroby. Przed oczami przewijają mi się obrazy, liceum, kiedy śmialiśmy się z Hemingwaya, że się zabił, studia, jak ubolewaliśmy nad Novalisem, co się biedak zakochał w czternastolatce, która nie dożywszy lat piętnastu zmarła, a on nie rozumiał, że show must go on... Potrząsam brązową buteleczką, cichutko grzechocą tabletki, jest ich tam trzydzieści, odkręcam wieczko... Dobranoc, mój aniele, moja jedyna więzi z życiem. Sprawdzam tylko, czy wszystko wyłączyłam i otwieram drzwi z zasuwki. Po co mieliby je wyważać...
Muz spóźnił się na jeden ze swoich pociągów. Może wypił za dużo taniego wina, albo przejechał go traktor, gdy spał w zbożu. Osiemnastolatek i przecież zupełnie, zupełnie niewinny...
  
Re: <Feniks> Własne próby
PostWysłano: Środa, 29 Grudnia 2004, 19:13 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Coś w tym pewnie jest, bo po raz drugi już czytam opowiadanie Panny i po raz drugi muszę odczekać, przegryźć rzecz, nim coś wybąkam na forum. W każdym razie nie do końca czuję te opowiadania, ale mam wrażenie, że w tym przypadku obecność twórcy w dziele sztuki jest bliska 100 procent. Na pewno utwory są dobre i myślę, że Poziomka mnie nie zgani, gdy poproszę - pisz Panna więcej.
  
Re: <Berger> Własne próby
PostWysłano: Środa, 29 Grudnia 2004, 22:07 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Pozioma
Uczestnik
<tt>Uczestnik</tt>
 
Użytkownik #272
Posty: 262


[ Osobista Galeria ]




Berger - dobry człowieku - Ty nie strasz ludzi Poziomką lol.gif
Ja to się już nawet odezwać boję, coby kolejnej burzy nie wywołać wink.gif
  
Re: <Pozioma> Własne próby
PostWysłano: Środa, 29 Grudnia 2004, 23:29 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Ależ nie śmiałbym straszyć. Szacunek jeno wobec Władzy wyrażam. cool.gif
A poza tym odezwij się, proszę. Bo zdanie Twoje cenię sobie zawsze, a rad bym usłyszeć, co sądzisz o opowiadaniach panny Feniks.
  
Re: Własne próby
PostWysłano: Czwartek, 30 Grudnia 2004, 14:15 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Pozioma
Uczestnik
<tt>Uczestnik</tt>
 
Użytkownik #272
Posty: 262


[ Osobista Galeria ]




Berger :
Ależ nie śmiałbym straszyć. Szacunek jeno wobec Władzy wyrażam.

Berger!!! Uparty jesteś jak 8. Ja tu jeno sprzątam człowieku i nie poczuwam się do jakiejkolwiek władzy. confused.gif

Berger :
A poza tym odezwij się, proszę. Bo zdanie Twoje cenię sobie zawsze, a rad bym usłyszeć, co sądzisz o opowiadaniach panny Feniks

Aby zaspokoić Twoja ciekawość powiem Ci co sądzę o opowiadaniach Feniks i - jak mniemam - znowu na wilcze pazury i ognisty gniew się narażę, bo Feniks zapewne dużo mniej zależy na mojej opinii. Ale nic to – nie pod taki topór głowę w życiu już podkładałam i dzięki Bogu noszę ją do dziś.

Opowiadania Feniks są jak do tej pory najlepszym kawałkiem literatury jaki trafił na to forum. Domyślać się mogę jedynie, że sztuka obrazu jest autorce zdecydowanie najbliższa dlatego też jej opowiadania są niezwykle wizualne, plastyczne i niemalże czuć od nich zapach terpentyny. Gdzieś między wierszami swoich wypowiedzi na tym forum Feniks dała wyraz swej fascynacji literaturą iberoamerykańską (a przynajmniej samym mistrzem Marquezem). Realizm magiczny jest wyczuwalny w klimacie obu opowiadań: w niedopowiedzianych zdaniach („...W szufladzie trzymam wszystkie materiały, zaświadczenia...”), w „dusznej” („...W herbaciarni Dębskich okna są zasłonięte, światło miodowe, meble pachną...”, „...chodzę od wyspy do wyspy, którą jest moje łóżko...”), a jednocześnie fascynującej, bo – przez swoją plastykę - magicznej scenerii.
No cóż – w ten sposób można by ciągnąć ów wywód tak, by powstała z tego zgrabna rozprawka. Można by zapytać np. o pewne potknięcia. Bo ot chociażby czy to aby po polsku jest powiedziane: „...Rodzice odumarli go bardzo wcześnie...”, czy też może takie sformułowanie ma służyć czemuś i w sposób przemyślany zostało napisane.
Nie wiem i jak dla mnie nie ma to większego znaczenia.
Można by polemizować z banalnym zakończeniem drugiego opowiadania, gdzie w momencie, kiedy zamieszkałam już w pokoju pełnym obrazów, mandarynek, dymu papierosowego, starych mebli, w pokoju z wyjątkowo zimną podłoga, nagle najbanalniej w świecie otworzono mi drzwi i powiedziano wynocha i cały obraz rozleciał się na drobniutkie kawałki. A zaczęłam w niego wierzyć.sad.gif
Można by...

Swoją drogą zawsze kiedy czytam coś – co mi się podoba, wynotowują sobie takie perełki w stylu: „...A był poetyzującym poetą...”lub „...Muz z pokorą podda się malowaniu, pozostanie niczym jedwab przewieszony przez ramię krzesła...”. Zaręczam Ci Berger, że takich perełek jest w tych opowiadaniach więcej.
wink.gif
  
Re: Własne próby
PostWysłano: Czwartek, 30 Grudnia 2004, 14:44 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Feniks
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #2291
Posty: 86


[ Osobista Galeria ]




Dziękuję
  
Re: <Feniks> Własne próby
PostWysłano: Czwartek, 30 Grudnia 2004, 15:22 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
oozz
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #239
Posty: 219


[ Osobista Galeria ]




NAprawdę plastyczne. Naprawdę ciekawe. Mam nadzieję, że nie naruszę praw autorskich drukując to sobie na wieczór (potem spalę nad świecą by nikt nie ukradł). Ciekawe jak smakuje z lampką wina. ... Pozdrawiam.
  
Re: Własne próby
PostWysłano: Czwartek, 30 Grudnia 2004, 17:46 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Pozioma :
Ja tu jedynie sprzątam[oczko]


Sprzątasz, czy nie, Twoje zdanie w dziedzinie literatury zawsze sobie cenię. I tym razem, w przypadku opowiadań panny Feniks zwróciłaś moją uwagę na coś, co czułem, a wyartykułować jakoś nie mogłem. smile.gif
  
Re: Własne próby
PostWysłano: Poniedziałek, 03 Stycznia 2005, 02:34 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Zguba
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #2408
Posty: 25


[ Osobista Galeria ]




Miałem się nierejestrować itp. bo w tym roku maturka, ale skusiło mnie bo forum jest dobre :) A na wstępie, mój pierwszy i zarazem długi post z opowiadankiem. Zaznaczam, że jest dosyć spore (choć i tak krótkie) i jeszcze przed korektą. Poza tym jest dosyć... brutalne i mroczne. Dobra to zaczynamy? ;) Mam nadzieję, że nie zbanujecie mnie potem na ten dział :P

Łańcuch

        Wszędzie wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Pustka była jedyną rzeczą, która wypełniała całą przestrzeń tego wymiaru. Można by rzec, że nigdy nie brakowało to bezkresu niczego. Świat ten bowiem zawieszony w czarnej przestrzeni był nią jednocześnie. Żadna gwiazda nie oświetlała, żadna materia nie poruszała się przez doskonały porządek niczego. Szmer wiatru nie zaglądał w te strony, tak jak lamenty cierpiących, które bały się obłąkanych dusz. Cisza, ciemność i pustka przygniatały, miażdżyły, gruchotały w niemym wrzasku.
        Gdzieś tam, na czarnym tle zawisło światło. Pojawiło się znikąd, jakby z nie-materii, a jednak musiało być materią, bo wysyłało swe promienie wszędzie wokół, sycząc przy tym jak schwytany wąż.
        Z początku, gdy było jedynie punkcikiem, wielkości ziarenka piasku, migało bladymi odnogami skierowanymi gdzieś w pustkę. Z każdą chwilą jednak, zwiększało się przyjmując stopniowo kształt dysku. Migotało przy tym barwami ognia, krwi, słońca i jesiennej ziemi niczym brama piekielnych potępieńców. Po chwili światło zaczęło buchać płomieniami we wszystkie możliwe strony, z wolna, żółwim tempem sycząc i parując. Ostatecznie znieruchomiało całkiem i ugasiło swe ogniste jęzory. Krwawo-żółte ramy dysku utworzyły elipsę, przez którą spokojnie przecisnąłby się człowiek. W środku zaś mieszanka barw była płynną breją, gęstą i bulgoczącą złowieszczo.
        Kamienną ciszę przeszył grom, który uderzył w sam środek barwnej, świecącej powierzchni. Breja powoli zaczęła się poruszać i falować. Kolory złotego słońca zbliżały się leniwie do innych barw. Pustkę przeszył następny grom i wokół rozeszła się fala huku, rozprzestrzeniając się po wszystkich zakamarkach nieskończonej przestrzeni.
        Z płynu zaczął wynurzać się połyskujący, złoty kształt. Z początku był króciutki, lecz z czasem wydłużał się i formował. Wił się to w tą, to w tamtą stronę, zakręcał koła i wydłużał do granic obecnych możliwości. Ostatecznie przyjął postać łańcucha o solidnych spoiwach. Poruszał się on niczym żywy wąż, acz bezgłośnie tańcząc swym metalowym ciałem, gdzieś przed siebie, w pustkę. Jego ruchy z wolna ustawały. Cofnął się, zgiął jak kobra gotowa do ataku i w mgnieniu oka rzucił swym cielskiem do przodu, niknąc gdzieś daleko w ciemnościach. Z nikąd zaczęła pojawiać się gęsta, mleczna mgła, poprzez którą nie można było dostrzec gdzie leciał słonecznej barwy łańcuch. Po jakimś czasie zatrzymał się, zaczepił na czymś w nicości i czekał napięty do granic możliwości.
        Powietrze tego pustego anty-świata przeszył kolejny, trzeci i ostatni już grom. Elipsa zaczęła bulgotać i syczeć. Barwy wirowały jak szalone, przybierając kształt, który z wolna zaczął wyłaniać się z breji. Łańcuch stopniowo, stałym ciągiem przesuwał się w kierunku, gdzie zaczepił swoim końcem. Z płynnej powierzchni formowała się ludzka postać. Zaczęła przybierać pierwsze rysy. Kolejno nos, usta, oczy, palce, dłonie, członek i tak ciągle, bez przerwy ostatecznie formując ciało, które na wysokości serca było przebite na wylot metalicznym, złotym przyrządem.
        Człowiek stanął, choć jego stopy wisiały w powietrzu. Na ciele pojawiało mu się owłosienie, a z rany spowodowanej łańcuchem zaczęła cieknąć krew. Mężczyzna dopiero teraz, jakby nagle zyskał możliwość mówienia, wrzasnął przeraźliwie na całe gardło. Padł na kolana i złapał rękoma narzędzie, które przyprawiało go o agonię. Białe oczy zaczęły nabierać zielonego koloru, a twarz pokrył zarost liczący kilka dni.
        Gdy przestał napełniać przestrzeń barwną tonacją swojego niskiego głosu, stęknął i sapnął. Wydawało się, że nie miał siły by wstać, jednak moc z jaką łańcuch został pociągnięty zmusiła go do wyprostowania ciała i zrobienia kroku. Następnie zrobił jeszcze jeden, drugi i trzeci. Krew ociekała po jego ciele i barwiła szkarłatem narzędzie cierpienia. Po chwili usłyszał za sobą krzyk innej osoby. Kobiece gardło wyrzuciło z siebie odgłos olbrzymiego bólu.
        Zaaferowany odwrócił się na tyle na ile pozwolił łańcuch. Za sobą ujrzał śliczną kobietę. Była nieco niższa od niego. Miała włosy do ramion barwy ciemnej kory, które samoczynnie się kręciły, tworząc opadający w dół wodospad. Tęczówki zaczęły zabarwiać się intensywnym brązem. Jasna karnacja i długie nogi spowodowały u mężczyzny lekki napływ podniecenia. Twarz miała czystą, bez niedoskonałości, które musiałaby kryć pod makijażem, a ciepłe, pełne usta zachęcały do pocałunku. Małe, słodkie piersi były nabrzmiałe z powodu panującego chłodu, który przyprawiał o dreszcze. Przez jej serce również przebijał się złoty łańcuch, którego koniec nadal tkwił w elipsie. Delikatne, kobiece palce przysunęły się bliżej rany.
        Stęknęła z bólu i spojrzała na postać przed sobą. Jej oczy wyraziły przerażenie, gdy zobaczyła swego męża. Był on brunetem o okrągłej twarzy i smutnymi oczyma, w które niegdyś tak bardzo lubiła się wpatrywać. Usta były nieruchome, lekko wykrzywione, a silne ramiona zwisały bezwładnie w dół.
        Nie powiedzieli do siebie nawet jednego słowa, nie byli w stanie. Stali tak w milczeniu patrząc na siebie z mieszanką wewnętrznego bólu, smutku, niejakiej ulgi i nienawiści. Pewna siła jednak zaczęła ciągnąć łańcuch udręki, a oni musieli kroczyć wraz z nim do przodu, w nie odkrytą ciemność. Stawiali więc swe kroki na czym, czego nie było i trzymali to co ich łączyło, to co raniło ich serca.
        Wokół zaczął wiać wiaterek. Był słaby, lecz lodowaty. Mroził nie tylko ciało, ale także i dusze. Gdzieś pomiędzy mgielnymi oparami poruszały się kształty. Nie dało się ujrzeć konturów, ni barw, jedynie ruch kątem zmęczonego oka.
        Oddalali się od elipsy, jedynego źródła światła. Z czasem zostało ono daleko w tyle, tak bardzo, że stało się jedynie punkcikiem, którego promienie ledwo można było dostrzec.
        W pewnej chwili coś zamigotało nad ich głowami, więc spojrzeli tam przerażonymi oczyma, jakby zaraz coś strasznego miało spaść na ich głowy. Trzy migoczące punkciki zbliżały się w ich stronę. Rosły, a ich blade światło raziło przyzwyczajone już do ciemności oczy. Wyglądało to jakby duszyczki, które gdzieś tam ukrywały się przed zachłannym ludzkim wzrokiem, postanowiły poznać prowadzone ofiary.
        Gdy podleciały na odległość kroku, mężczyzna mógł się im przyjrzeć znacznie dokładniej. Wyglądały jak miniaturki ludzi, gdyż mierzyły nie więcej jak pięć centymetrów. Były na wpół przeźroczyste, a blade światło, teraz nieco stłumione dobywało się z ich wnętrza. Miały postaci kobiet, które nosiły długie, białawe suknie, spod których dało się zauważyć jedynie mikroskopijne stópki. Ich włosy były koloru srebra, a przenikliwe niebieskie oczka przewiercały parę na wskroś.
        Widać było, że światło małych kobietek miało prowadzić skazańców na wprost, do celu jaki ich czekał. Blade promienie były teraz słabsze, tak że nie raziły oczu, a ludzie czuli się nieco pewniej pomimo przejmującego bólu, jaki rozdzierał ich serca.
        Poruszali się stawiając krok po kroku na niewidzialnej powierzchni, zawieszonej w niczym. Perlisty pot udręki spływał z ich czół, pleców, ramion, piersi, a także dolnych partii ciał. Szkarłatna ciecz ulewała się z każdym uderzeniem serc, które o dziwo jeszcze pracowały. Ciepła i kusząco czerwona ciecz spływała wąskimi ścieżkami po pracującym ciele, kapiąc na niewidoczną ścieżkę i tworząc królewski dywan barwy ciemnej purpury. Tam gdzie kropelki jego i jej krwi łączyły się w niemym wrzasku albo zaiskrzyło, albo zmieniało się w biel i spadając w dół tworzyło białe tulipany, które zaraz potem usychały.
        W głowach zaś myśli wirowały jak drzewa podczas monsunów. Każde myślało osobno i każde o tym samym. Nie wiedzieli skąd się znaleźli w tym mrocznym, cuchnącym pustką miejscu. Zastanawiali się jak mogą żyć z łańcuchem w sercach, który cały czas, bez litości ciągnie ich ku nieznanemu kierunkowi i przeznaczeniu. Obawiali się najgorszego, ale nie dodawali sobie otuchy. Miłość, którą w ich sercach zakryła gorycz nienawiści, nie pozwalała odezwać się ani jednym słowem.
        W pewnej chwili, gdzieś za ścianą mgieł zabłysły płomienie, a w przestrzeni zaczął wibrować dźwięk młota uderzającego w kowadło. Z każdym krokiem odgłos był coraz silniejszy i bardziej przenikliwy. Można go było wyczuć najmniejszym skrawkiem skóry. Wokół białe opary wirowały z lekka, a skryty za nimi ruch dało się dostrzec jedynie kątem oka.
        Oczy oślepił nagły błysk złoto-czerwonego światła, jaki rozprzestrzenił się po rozstąpieniu mgieł. Weszli do dziwacznej kuźni z równie niezwykłymi pracownikami i ogniami palącymi się gdzieś w oddali. Gołe stopy robiły kolejne kroki po zimnych kamieniach, zasypanych nieprzyjemnie gryzącym popiołem. Wokół wszędzie, aż po granicę widoczności stały rzędy identycznych kowadeł, starych, długo używanych, ale ciągle solidnych i nie wzruszonych ciągłym wykorzystywaniem. Przy każdym z nich stała groteskowa postać.
Miały one najwyżej półtora metra. Garbiły się przy pracy uderzając swymi potężnymi młotami w coś, nad czym tak ciężko pracowały. Koloru ich skóry nie można było ocenić, gdyż od stóp do głów umorusane były popiołem zmieszanym z gęstym, kleistym potem. Czysto czarne oczka wielkości ludzkich sprawiały wrażenie nieobecnych. Nie miały źrenic, ni tęczówek, jakby ktoś wywrócił tym istotom oczy tyłem do przodu i zabarwił najciemniejszym hebanem. Usta były nieruchome, malutkie i sine, jakby nigdy nie używane. Silne ramiona wywijały młotami jak zabawkami, uderzając raz za razem w niekończącej się pracy.
        Gorąco sprawiło, że zwiększyła się ilość wypływającej z żył życiodajnej cieczy. Pomimo to uwięzieni, mężczyzna i kobieta, kroczyli poprzez zwały popiołu pomiędzy kowadłami, gdzie identyczne marionetki w jednostajnym tempie kształtowały kolejne serca, niekiedy je na nowo zbijając, niekiedy łącząc dwa z nich w jedną, wielką całość.
        Tak szli w milczeniu, wsłuchując się w monotonny rytm, który zdawał się poezją dla zmęczonego organizmu. Nikt nie zwracał na nich uwagi, a trzy małe kobietki wirowały nad ich głowami, to pikując w dół, to zataczając kręgi wokół nagich, ludzkich ciał.
        W pewnej chwili, przed samym końcem wielkiej, rytmicznie pracującej kuźni ujrzeli jedno jedyne, nieużywane kowadło, na którym znajdowało się wielkie serce, teraz rozbite na dwa osobne kawałki. Kiedy to zauważyli rany w piersiach przeszył kłujący ból, który niczym łóżkowa rozkosz przeszedł przez całe ich ciała, powalając na kolana. Zaraz jednak musieli wstać, gdyż złoty łańcuch bez litości ruszał dalej naprzód, poprzez mgły.
        Nie mogąc się wyzwolić ponownie ruszyli w mlecznobiałą piankę, która chłodem i wilgocią lizała udręczone ciała. Barwy ognia zza ich pleców były coraz słabiej widoczne, aż po jakimś czasie całkiem zniknęły. Lodowaty wiaterek wzmocnił się, a ciała skazańców zaczęły przechodzić pierwsze dreszcze. Przed nimi, gdzieś na granicy widoczności pojawił się kształt, który z każdym ich krokiem był coraz bliżej, jakby oczekiwał spotkania.
        Kiedy zbliżyli się do stojącej postaci, mgły niczym żywa istota przerzedziły się i wszystko stało się dobrze widoczne. Kiedy mężczyzna ujrzał osobę, która patrzyła na niego swymi słodkimi, hebanowymi oczyma przeraził się. Jego żona widząc reakcję męża wychyliła głowę w bok, by ujrzeć co go tak przestraszyło. To co zobaczyła wzbudziło w niej jeszcze większą nienawiść, a ból przeszył przebite łańcuchem serce.
        Dobrze znana obojgu osoba spoglądała na mężczyznę wodzącym na pokuszenie wzrokiem. Jej ciało było skryte za warstwą białego jedwabiu, który zdawał się okrywać ją tak, by podkreślić kobiece krągłości. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej widząc reakcję mężczyzny, a raczej tego co najbardziej podkreślało jego męskość.
        Zrobiła pierwszy krok tak lekki, jak nimfa krocząca po wodzie głębokiego jeziora. Potem drugi ruszając na boki swymi krągłymi biodrami, a ruchami rąk zapraszając do namiętnej zabawy. Podeszła do mężczyzny lekko muskając dłońmi jego twarz i szyję. Zbliżyła się ustami i pocałowała długo oraz namiętnie, wsuwając język do jego ust. Kochanek nie potrafił się oprzeć, nie miał mocy by odepchnąć ją od siebie, przeciwnie przycisnął ją bliżej. W tej chwili zauważył, że oboje toną we wszechbieli, a jego pierś nie przebija już łańcuch utrapienia.
        Kochanka zaczęła całować jego szyję. Jej język wirował w wolnym tańcu podniecenia schodząc każdą chwilą coraz niżej. Najpierw do ramion, potem klatkę piersiową, brzuch, aż do poziomu tego co niepowtarzalnie dowodziło, że mężczyzna rzeczywiście nim jest. Chcąc sprawić partnerowi rozkosz najpierw pieściła go ręką. Powoli i rytmicznie przesuwając dłonią to w dół, to w górę. Następnie poczęła lekko muskać go językiem od podstawy, aż po sam czubek zataczając figlarne kółeczka. W końcu chcąc rozwiać całą niecierpliwość kochanka zaczęła go w pełni pieścić swymi ustami.
        W głowie mężczyzny powracały wspomnienia. Te wszystkie wspólne noce, kiedy był daleko od żony bądź szukał ostoi, swoistego azylu przed wszystkim co wiązało się z ich kłótnią. Przypomniał sobie wszystkie pieszczoty, namiętne noce i dnie niekiedy sowicie zakrapiane winem lub innym, czasem nawet bardziej wyskokowymi trunkami. Pamiętał jak nieraz wychodził z domu bez słówka, by ponownie rzucić się w wir szaleńczej rozkoszy bez granic.
        Z rozmyślań wyrwało go uczucie kulminacyjnego punktu podniecenia. Już było, już czuł rozkosz, która rozlewała się po jego ciele gorącą falą, kiedy zęby kochanki ostro wbiły się w utwardzone krwią ciało. Miał ją odepchnąć, ale spostrzegł, że nie ma siły, a jego z jego piersi soczyście spływa szkarłatna ciecz plamiąc złoty przyrząd. Popatrzył w dół. Kobieta, która sprawiała mu przyjemność dalej robiła to samo. Swym słodkim językiem zlizywała białą ambrozję wymieszaną z krwią, która masowo wypływała z przegryzionych części ciała.
        Uśmiechnięta, z umorusaną krwią twarzą wstała i ponownie złączyła się z nim w namiętnym pocałunku. Poczuł metaliczny posmak, nieprzyjemnie ciepłej cieczy. A ból w męskości rósł i nie dawał spokoju.
        Nim się oglądnął kobietka, której ciało nieraz zdawało mu się doskonałością doskonałości, wspięła się na nim tak, że jego głowa znalazła się pomiędzy słodkimi niegdyś udami. Wbiła swoje palce w jego czuprynę i szyję, przebijając w kilku miejscach skórę i powodując kolejne krwawienia. On jednak nie zważając na wszystkie obrażenia złapał ją mocno i przybliżył, chcąc doprowadzić ją do ekstazy. Gdy się zbliżył jednak zobaczył, że sanktuarium niegdyś słodkie, wilgotne i pragnące wszelakich pieszczot było mokre ot śluzowatej galarety o zapachu starego jajka. Nie uciekł. Niczym kukiełka, której sznureczki trzymane są przez kogoś wyżej, dawał jej przyjemność sam tłumiąc w sobie mdłości.
        Czuł w tej chwili, że to jego własne sumienie bawi się nim i każe płacić cenę za to co czynił, za swoją intymność, którą obdarował inną kobietę. Czuł ból, wstręt, nawet mdłości już na samą myśl tego co zrobił, jednak sztuka jeszcze się nie skończyła i aktor musiał grać. Robił więc to z obrzydzeniem, ponownie odgrywając to co się działo niegdyś, kiedy wylewał pokłady duchowej agonii w pościeli kochanki.
        Temu wszystkiemu z nie mniejszym obrzydzeniem przyglądała się żona mężczyzny. Patrzyła na niego z wszelaką nienawiścią i bezsilną złością. Widziała jak pomimo uderzającego odoru daje on rozkosz innej kobiecie. Łzy serca płynęły z jej dręczonych tym obrazem oczu, spadały na policzki i niżej, mieszając się ze szkarłatną strużką. Dusza zaś dręczona nienawiścią ruszała się w udręczonym ciele, chciała się uwolnić, ulecieć, zapomnieć... ale nie mogła. Dalej kochała. Kochała i nienawidziła zarazem, kąpała się w niemożliwym paradoksie uczuć, z którego nie mogła uciec.
        W końcu kobieta doznała wyżyn rozkoszy. Opadła, przytuliła mężczyznę do siebie, pocałowała namiętnie mieszając odór z metalicznym posmakiem krwi. Po tym uwolniła się z jego ramion i ruszyła w mrok stawiając kroki z pełną kobiecości gracją, a jej biodra i ciało wołały, wzywały, działały jak narkotyk, któremu nie można się oprzeć.
        Odetchnął ciężko i spojrzał przez ramię w tył. W oczach żony ujrzał potęgującą się nienawiść i łzy, które niczym wodospad spływał z jej oczu.
        W tej samej chwili jak upiorna kochanka uciekła z pola widzenia, łańcuch ponownie wziął ich przed siebie. Szli długo, a dywan szkarłatu znaczył drogę ich pochodu.
        Po jakimś czasie zaczęli przechodzić pomiędzy linią szarych drzew. Były potwornie zniekształcone, niekiedy ich kory przypominały do złudzenia ludzkie twarze wykrzywione we wiecznej agonii. Szepty uderzały do uszu z coraz większą intensywnością, aż zmieniły się w dudnienie powodujące uporczywy ból bębenków. Suche gałęzie niczym bicze oprawców zaczęły ich smagać po plecach, pozostawiając po sobie czerwone, krwawiące bruzdy.
        Krzyczeli, ale nikt inny nie słyszał ich krzyku. Rwący ból rozprzestrzeniał się po plecach mężczyzny tak jak i kobiety, lecz szli nieugięci, utrapieni nie tyle agonią ciała co ducha.
- Żałuję - szepnął mężczyzna sam do siebie i właśnie w tym momencie upiorne drzewa przestały bić skórę, a szepty zmieniły się w ledwo słyszalny pomruk.
Załkał. Tak, zdradził ukochaną, poddał się swemu pociągowi, swemu dążeniu do odnalezienia idealnego ciała, które mogło zaspokoić wszystkie jego zachcianki, a które pragnęło również głębokiej, niekończącej się namiętności.
        Ponownie weszli we mgłę, stałą, chłodną i wilgotną, która w swym smutnym bezruchu nie pozwalała spojrzeć dalej jak na kilka kroków.
        Wtem ponownie się przerzedziło, a łańcuch stał się luźniejszy w miejscu, gdzie prowadził, tak że mężczyzna mógł spojrzeć za siebie. Nie zrobił tego jednak, nie miał odwagi spojrzeć w twarz kobiecie, którą tak naprawdę kochał.
        Zauważył jednak jakiś ruch kątem oka. Zbliżał się on do pary skazańców. Począł on przybierać kształty i barwy. Nie mógł jednak dostrzec szczegółów, gdyż osobnik zbliżał się do jego żony. Odważył się więc odwrócić. Gdy to zrobił, zobaczył coś czego w życiu się nie spodziewał.
        Kobieta bezsilnie tonęła w ramionach najlepszego przyjaciela swojego męża. Nie próbowała się uwolnić, a wręcz przeciwnie wygięła ciało w łuk i pozwoliła figlarnemu językowi na słodkie okręgi wokół jej sutków. Zaczął się zniżać coraz niżej rozdając pocałunki po całym ciele, tułając się od prawej do lewej, ale dążąc stale do wyznaczonego celu. Ostatecznie znalazł się pomiędzy jej udami i zaczął robić to, co niegdyś sprawiało jej niesamowite spełnienie.
        Przypomniała sobie te dni, kiedy nie mogła się dogadać z mężem. Kłótnia o byle co, on wychodził, przyjaciółki były niedostępne, więc pozostała tylko jedna alternatywa. Zaczęło się od kawy, skończyło w łóżku jednej, długiej nocy. Zalane łzami lice było uśmiechnięte, a ekstaza przepełniało całe ciało fala po fali. Na tym się nie skończyło. Powtarzało się dzień za dniem, noc za nocą, która w normalnych okolicznościach byłaby samotną, pełną łez wylewanych do poduszki. Kochała męża, ale poddawała się nowej rozkoszy, serwowanej inaczej, z nową pasją, przez inne ciało. Ten dreszczyk zdrady, te zupełnie inne zbliżenia działały na nią jak najsilniejszy narkotyk.
        Teraz jak najświetniejsza aktorka powtarzała namiętną scenę przed pojedynczym widzem, w którym kotłowała się nienawiść. Miała zamknięte oczy tak jak wtedy, tego pamiętnego pierwszego razu. Miękki, wilgotny język doprowadzał jej ciało do niesamowitej euforii, wijąc się to w tą to we wtą, muskając perełkę i nurkując głęboko w ciepłe wnętrze.
        Chwilę potem usta zbliżyły się i zaczęły lekko, podniecająco wsysać. Gdy już zaczynała wspinać się na wyżyny ekstazy, gdy już jej ciało zaczęły przechodzić pierwsze spazmy rozkoszy, twarde niczym stal zęby zacisnęły się na perełce rozrywając ją. Ból wraz z ekstazą rozeszły się tym samym szlakiem, ale kobieta i tak oddawała odgłosy przyjemności, tylko tak mogła. Krew spływała z jej sanktuarium, skażonego innymi ustami.
        Zaraz potem wstał i przysunął ją do siebie. Tak jak kiedyś lekko muskając jego wysportowane ciało, złapała ręką to co dawało jej tyle namiętnej rozkoszy. Poczuła, że jest inne, oślizgłe i niemiłe w dotyku, ale nie ona, a ktoś inny pociągał sznurki i pozwoliła wejść w siebie. Pomimo obrzydliwego uczucia, jej rozum przechodziły nawzajem euforia, obrzydzenie i rozkosz.
        Kobiece ciało było ciepłe i podniecone. Twarde sutki były nadgryzane przez partnera, nieraz aż do krwi. Jęki rozkoszy dobiegały z jej ust pomimo największych chęci by odrzuć od siebie niechcianego, obrzydliwego kochanka.
        Ostatecznie zimna ciesz dostała się do jej wnętrza. Wtedy przyjaciel pocałowawszy ją namiętnie na koniec odszedł w mrok. Kobieta czuła się okropnie, zaś po wewnętrznej stronie ud zaczął ściekać czarnej barwy, kleisty płyn o gęstej konsystencji.
        Popatrzyła w oczy męża i w myślach przepraszała go żarliwie, pomimo że nie mogła wypowiedzieć ni słowa, a nienawiść do jego czynu ponownie zaczęła dawać o sobie znać.
        Łańcuch nieubłaganie ruszył dalej w swoją brutalną, tajemnicza podróż, wiodąc za sobą parę skazańców. Dwie kochające się i nienawidzące wzajemnie osoby, nie mogące sobie wybaczyć wzajemnych czynów zdrady, plamiąc swoje ciała pożądaniem.
        Nic nie spotykało już ich na drodze. Z rozdartych ran płynęła nieskończona rzeka szkarłatnej cieczy. Zmęczone ciała poruszały się ciężko stawiając krok za krokiem. Umysły zaś pracowały intensywnie. Oboje w myślach winili siebie, przepraszali żarliwie, błagali o wybaczenie, wyznawali swą czystą, prawdziwą miłość ducha i ciała. Jednak również winili się wzajemnie, krzywdzili w myślach i wyzywali, jakby oboje byli połączeni telepatyczną więzią, dzięki której prowadzili ożywioną debatę zadośćuczynienia.
        W pewnym momencie mgły się rozstąpiły ukazując wielki tron skąpany w morzu ognia. Pod nim w czarnej przestrzeni znikał złoty łańcuch, który ciągle ciągnął dwa udręczone ciała. Z góry spojrzały na nich dwa ślepia. Zawierały w sobie wszystko co w człowieku drzemało od zarania dziejów w najgłębszych zakamarkach jestestwa: zdradę, nienawiść, pożądanie, złość, fałsz i wiele innych, także tak głęboko złych, że ludzki rozum pojąć tego nie był w stanie. Z góry spoglądały na nich ślepia największego z węży.

        Stare, drewniane odrzwia uderzyły o ściany z czarnego marmuru otwierając się na oścież. Do słabo oświetlonego, podłużnego korytarza podtrzymywanego przez podwójny rząd dziesięciu kolumn, weszła zakapturzona, przygarbiona nieco postać. Szła przed siebie i rozglądała wokół, oceniając i wyszydzając przerażone twarze zdradzające ból oraz udrękę. Ludzkie ciała były zniekształcone, powyginane pod niemożliwymi kątami, poruszające się niezgrabnymi, nieczłowieczymi ruchami.
        W pewnym miejscu przystanął na chwilę i spojrzał na nowy okaz. Były to dwa ciała: kobiece i męskie złączone w miejscach, gdzie sprawiały sobie najwięcej rozkoszy. Kochały się przy tym w pełni bezwstydnie w rytm niekończącej się pieśni pożądania i chęci spełnienia. Ręce i nogi mieli powykręcane tak, że ściśle do siebie przylegali i nie mogli rozłączyć. Języki niczym samowolne węże, stykały się pośrodku drogi pomiędzy ich ustami, które ani razu nie miały już mieć okazji na zetknięcie się w namiętnym, pełnym uczucia pocałunku.
        Byli na zawsze połączeni duszami, teraz ich ciała były nierozerwalne, a w pełnych miłości i nienawiści oczach czaiła się niewyobrażalna udręka.

No i? Ciekawe czy Wy mnie skrytykujecie, bo dla niektórych było to opowiadanie nie do przejścia, a inni nieomieszkali mnie nazwać chorym umysłowo (z tym to się zgodzę :P)
  
Re: <Zguba> Własne próby
PostWysłano: Poniedziałek, 03 Stycznia 2005, 12:08 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Przeczytałem o poranku, bardzo na szybko. Co do formy, to chyba jakiś wysyp talentów nam się zaczął. Co do treści, to szerzej na razie nie skomentuję, ale... opowiadanko podobało mi się. Takie heavy metaliczne. smile.gif
  
Re: <Zguba> Własne próby
PostWysłano: Poniedziałek, 03 Stycznia 2005, 14:48 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Tania
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #2287
Posty: 24


[ Osobista Galeria ]




Z maturą nie będzie kłopotu.Dobrze piszesz-bogaty zasób słów ,dobre opisy.
Treść bardzo sado-maso ale w mojej estetyce się mieści.
Takie to filmowe,plastyczne.
Brak mi opisu tego co myślą postacie.Ustawiasz czytelnika z boku.Może patrzeć a nie wie co się dzieje.
Przez to nie wczuwa się w sytuację.
Ja bym pogłębiła psychologicznie.
Bo taka nierównowaga się robi-straszny obraz -tylko dlaczego?
Pozdrawiam
  
Re: <Tania> Własne próby
PostWysłano: Poniedziałek, 03 Stycznia 2005, 17:39 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Przeczytałem raz jeszcze, uważnie. Moim zdaniem bardzo dobry, malowniczy opis Piekła. Ale nie odbieram opowiadania jako sado - maso. Raczej jako hymn na cześć wierności małżeńskiej. Nie zgodzę się też, że czytelnik nie wczuwa się w bohaterów. Ja się wczułem. I czułem wraz z nimi ich obrzydzenie. O stópce aktoreczki bez kabaretki w opowiadaniu Feniks czytałem z przyjemnością. O cipce o smaku zepsutyych jaj w opowiadaniu Zguby - ze wstrętem. I tak miało być.
Co do matury, za moich czasów można ją było oblać z powodów formalnych - trzech błędów ortograficznych. Można było więc zostać znakomitym prozaikiem bez matury. Ostrożnym trzeba być.
  
Re: <Berger> Własne próby
PostWysłano: Poniedziałek, 03 Stycznia 2005, 19:54 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Zguba
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #2408
Posty: 25


[ Osobista Galeria ]




Dziękuję za opinie ;) oczywiście po korekcie tekst zapewne się rozszerzy, ale ta nadejdzie.. ho ho kto wie? W każdym razie wszystkie dotychczasowe opowiadanka to swoista zabawa słowem, takie wyrabianie sobie warsztatu. A co do maturki.. teraz można mieć ponad 3 orty (swoją drogą mam papier, żem dysortografik), ale pisanie rozprawki pod klucz to mordęga... Dadzą trzy fragmenty lektury i np. pytanie "Przedstaw różne poglądy na temat miłości na podstawie przedstawionych fragmentów"... a w kluczu pisze: opis każdego z bohaterów, co robią w lekturze, co znaczą, co autor miał na myśli, jak skonstrułowany jest tekst itp :/ Swoją drogą polskim się nie przejmuję. Podstawowy (a tylko taki Polski zdaję) mam ciągle w granicach 75%, ang. to bułka z masłem, ale matma to piekło... I muszę wreźcie się wziąść bo chcę iść na informatyke :/ W każdym razie niedługo może strzelę coś nowego (może całkiem niedługo)
  
Re: <Zguba> Własne próby
PostWysłano: Poniedziałek, 03 Stycznia 2005, 20:03 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




No, jak na dysortografika, to masz tych ortów bardzo, bardzo mało. Ciut więcej błędów interpunkcyjnych, ale tu Cię rozumiem, bo sam takowe robię. cool.gif
Co do tematu na maturze, to ja pisałem wolny.
Co do straszenia wystrzałem, powiem - strzelaj Waść śmiało!
  
Re: Własne próby
PostWysłano: Środa, 05 Stycznia 2005, 00:22 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Feniks
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #2291
Posty: 86


[ Osobista Galeria ]




Byłam świadkiem zbrodni
Wracam do tego pokoju i
czuć, że tam ktoś umarł-
bynajmniej nie nagle
Uduszone dymem zasłony
fotel, ze wszystkich włókien usiłuje utrzymać ludzki kształt
Łóżko wśród obelg zachować twarz
Kontakty popalone prądem
umysłowym
Podcięte gardła telefonów
Udar pomarańczy
Kaszlem zasłania się lustro
zaatakowane nagle mleko
blednie, przeprasza polany dywan
zjeżony jeszcze strachem przed rykiem
polujących butów
W wypukłej z obrzydzenia wannie zabity własną bronią
(spowity w tryumfujące elektrony, szaleńczo naelektryzowaną wodę)
zabójca przedmiotów i związków martwych
  
Re: Własne próby
PostWysłano: Piątek, 07 Stycznia 2005, 22:26 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Feniks
Stały bywalec
<tt>Stały bywalec</tt>
 
Użytkownik #2291
Posty: 86


[ Osobista Galeria ]




Czasem się zastanawiam
jak daleko cofnę się
by zrobić
miejsce dla ciebie
kotku
gdy kochasz mnie
im bardziej
tym bardziej
cofam się
wołam - choć ty -nie cofaj się
Swiat moich marzeń
kochany
zamyka się w obłoku dymu...
z Twoich najlepszych papierosów
Twój dotyk pachnie
dla mnie
czekoladą i snem
o wyspach szczęśliwych
Nieogolonych i dzikich
Zamykasz mnie w zasięgu Twoich ust
Wyciskasz na mnie ból
Potem uwalniasz
  
Re: Własne próby
PostWysłano: Wtorek, 11 Stycznia 2005, 21:46 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Zguba
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #2408
Posty: 25


[ Osobista Galeria ]




Utwory wybrałęm spośród innych. Wstawiane są od najnowszego do coraz starszych. "Wyruszam" napisałem kilka dni temu, "Pomnik Słów" już chyba 3-4 miesiące, a "Taniec" już nawet nie pamietam.

"Wyruszam"

Jutro pośród jęków wiatru
Wstanę obudzony ze snu
Przesunę horyzont krwawicą
Patrząc przez mroku watę

Powstanę z robaczego łoża
Doznając dziwnego uczucia
Pieśni, która wzywa ślepca
W widzialną nicość nicości

Zostawię za sobą pustą czarę
Wiecznie pełną gorzkiego wina
Pomyłek, win, rozterek serca
I łez najczystszego szkarłatu

Powstanę świtem ze zmarłych
By powrócić ku nim snem
Odchodzę w mą podróż samotną
Jak bestia związana z agonią


"Pomnik Słów"

Dewastacja sumienia trąci zmysły
Pali gałęzie o pozłacanym puchu
Senne marzenia o wielkości prysły
Mocy, niszczącej człeka w duchu

Stawiam szkarłatu znak za znakiem
Budując kształt na piedestale
Niedoskonałego pióra wrakiem
Odkrywając i gardząc stale

Drewnianą podstawę bezpodstawności
Zbijam gwoździami krwawych ostrzy
Kamieniami, starego przyjaciela wrogości
Buduję drogę do diabelskich nozdrzy

Atramentową wstęgą obracam wyrazy
Wkładając pomiędzy inne nieme cegły
Łącząc przecinkami doznaję ekstazy
Jakby wokół mnie złote Anioły biegły

Stawiam pomnik z drewna, kamienia
I ulewanej każdego dnia gorzkiej krwi
Złotem nie pokryję białego wapienia
Posrebrzę nadzieją, którą dusza grzmi

"Taniec"

Tańczmy wiecznie, patrząc w stronę słońca
Tańczmy razem, do Naszego świata końca

Może tracę zmysły i ponownie wariuję
Słowa same się układają, znowu rymuję
Z pomiędzy szarych oparów ponurej chmury
Wylatują myśli wędrujące pod niebiańskie mury

Z otchłani czarnych mar i koszmarów
Z głębokich jam, trujących oparów
Poprzez czerwone bariery smagające płomieniami
Ucieka niegdyś rozerwany kształt obdarowany skrzydłami

Tańczmy nierozłącznie, cały czas obok siebie
Tańczmy nieprzerwanie, stawiając kroki w Niebie

Piękna melodia wokół rozsyła swe nuty
Zabija przeciwieństwa i wszelkie smuty
Chwyć mnie za rękę, w tańcu zawirujmy
Słabości i pomyłki na wieki sobie darujmy

Gwiazdy i Księżyc z góry spoglądają
Widoku poruszających się ciał żądają
Ich nakazom musi stać się zadość
Niech nasze wnętrza przepełni radość

Tańczmy patrząc sobie w oczy
Tańczmy czując zapach ochoczy

Stare blizny już się wygajają
Płomienie palące wewnątrz wygasają
Miejsce nieużywane nigdy stanęło otworem
Stanęliśmy przed największym wyborem

Ściśnięte dwa ciała wśród mroku nieznanego
Wirujące w jasnym świetle Księżyca bladego
Przeciwieństwa i smutki odesłane w otchłanie
Tańczymy razem, co ma się stać niech się stanie

Tańczmy wspólnie, krok za krokiem, Ty i ja
Niech Nasz taniec miłości wiecznie trwa
  
Re: <Zguba> Własne próby
PostWysłano: Wtorek, 11 Stycznia 2005, 22:59 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Bardziej mi się podoba Twoja proza.
  
Re: Własne próby
PostWysłano: Wtorek, 11 Stycznia 2005, 23:04 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Zguba
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #2408
Posty: 25


[ Osobista Galeria ]




Berger :
Bardziej mi się podoba Twoja proza.


Bo wiersze to tylko twory uboczne, swoiste odpady chwilowego rozchwiania emocjonalnego. Ani się przy nich nie staram, ani nie przemyślam tego co piszę. Po prostu wyrzucam z siebie emocje.
  
Własne próby
Forum dyskusyjne -> Umysł i ciało -> Literatura

Strona 13 z 31  
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  
ciechocinek nocleg
Kopiowanie i rozpowszechnianie materiałów w całości lub części jest niedozwolone. Wszelkie informacje zawarte w tym miejscu są chronione prawem autorskim.



Forum dyskusyjne Heh.pl © 2002-2010