Forum Dyskusyjne
Zaloguj Rejestracja Szukaj Forum dyskusyjne

Forum dyskusyjne -> Inne -> Obieżyświat -> Sudety...
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu
Sudety...
PostWysłano: Poniedziałek, 08 Marca 2004, 06:34 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Fastair
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #740
Posty: 45


[ Osobista Galeria ]




Może wyrywam się przed szerg ale stwierdziłem, że może warto stworzyć nowy wątek poświęcony tej części gór miast dorzucać kolejne posty pod ogólne "swoje znamy"
Jeśli się wyrwałem to EDDY proszę przerzuć to cóś na właściwą kupkę smile.gif a ty jaqb tysz sie nie gniewaj wink.gif
Albo dorzućmy kolejne nowe wątki poświęcone inszym zakątkom...


Ostatnio zmieniony przez Fastair dnia Poniedziałek, 08 Marca 2004, 06:59, w całości zmieniany 1 raz
  
to tak na początek o górnikach
PostWysłano: Poniedziałek, 08 Marca 2004, 06:57 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Fastair
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #740
Posty: 45


[ Osobista Galeria ]




Jakiś czas temu (no z parę lat) zaczęto mówić o karnych kopalniach za czasów Wujka Bieruta w Sudetach, w których wydobywano uran dla naszego najlepszego brata.
Jeden z takich kompleksów powstał w Kletnie (wschodnia część Kotliny Kłodzkiej) słynącym z Jaskini Niedźwiedziej. Zbudowano tu cały kompleks mieszkalno-wartowniczy, który obecnie w części jest nomen-omen szpitalem chorób psychicznych a sąsiednie budynki koszarowe są zwykłym osiedlem mieszakniowym.
Kopalnia pracowała do jakoś 1953 lub 54 roku i do pracy w niej byli kierowani z wyroku PRL polityczni oraz kryminalni (mieszanka była zgodna z ówczesną doktryną resocjalizacyjną). Personel kierowniczo naukowy stanowili ludzie radzieccy a strażnikami byli zarówno żołnierze polscy i radzieccy. Oczywiście gdyby nie małe rozmiary naszego kraju byłoby to kolejne niestniejące miasto. Choć jak kiedyś mi opowiadał jeden z tubylców-niegórników tez nie tak łatwo było tu przyjechać i wyjechać.
Eksploracja złóż przyniosła jakieś 20 ton co stanowiło ok. 5% wydobytego materiału. Kopalnia znajdowała się na głębokości do 150 m, a długość chodników wyniosła niecałe 40 km.
W 2002 roku udostępniono jedną ze sztolni (w sumie było ich 20 i 3 szyby) położoną przy drodze z Kletna do Siennej, jakieś 900 metrów od parkingu w centrum miasta. Podziemna trasa liczy około 200 m długości i znajdują się w niej podświetlone ekspozycje oraz występujące minerały.
  
Karkonosze
PostWysłano: Niedziela, 14 Marca 2004, 22:37 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Sudety w sumie i sercu mieszkańca Wielkopolski najbliższe. smile.gif
Wprawdzie swój pierwszy, dorosły, górski wypad odbyłem w 1991 r. w Beskid Niski, ale najlepiej wspominam spacer przez Karkonosze na początku listopada 1994 r. Wykorzystaliśmy wówczas przedłużony przez święto zmarłych weekend. Dojechaliśmy koleją do Szklarskiej Poręby, skąd już na piechotę wyruszyliśmy w kierunku Szrenicy. Ze schroniska ,,Pod Szrenicą" podreptaliśmy Szlakiem Przyjaźni Polsko-Czeskiej (wówczas jeszcze Czechosłowackiej), podziwiając po drodze Czechów, pokonujących grań na rowerach i to wcale nie górskich. Nieopodal Śnieżnych Kotłów zaczęła nas ścigać chmura, ale szczęśliwie umknęliśmy jej. smile.gif Na nocleg dotarliśmy do schroniska ,,Odrodzenie", gdzie przekimaliśmy za jedyne 40 tys. zł (starych, oczywiście biggrin.gif ). Następnego dnia rano wychodziliśmy ze schroniska w strugach obrzydliwego deszczu. ,,też sobie pogodę wybraliście" - komentowali bez sensu inni schroniskowi goście, chociaż przeca niczego nie wybieraliśmy! lol.gif
Ścieżką nad reglami ruszyliśmy w kierunku Karpacza, gdzie dotarliśmy po - bodaj - trzech i pół godzinach. W Karpaczu znaleźliśmy pokój w schronisku ,,Pegaz", dość drogi, bo po 60 tys., ale za to luksusowy! Był nawet tarasik, gdzie można było wspólnie zjeść kolację i napić się wina. biggrin.gif
W czasie, gdy nasze, doszczętnie przemoczone ciuchy suszyły się w pokoju, my zwiedzaliśmy miasto, wypoczęliśmy w sympatycznej kawiarence, a nawet próbowaliśmy zaglądać do jakichś dancingów i dyskotek. eusa_sick.gif
Kolejnego dnia przez Karpacz Górny, czyli dawniejsze Bierutowice, ruszyliśmy w kierunku Śnieżki. Po drodze zahaczyliśmy oczywiście o kościółek Wang. Na drodze na Śnieżkę minęliśmy się z moją kuzynką i jej mężem. Polska malutka, Polska ciasnutka... smile.gif
Wejście na szczyt łatwe nie było, bo wiatr dął jak cholera. Zejście okazało się chyba nawet trudniejsze.
W końcu się udało i ruszyliśmy w kierunku Przełęczy Okraj. Tamtejsze schronisko okazało się najdroższe (bodaj 80 tys.) i najmniej przyjemne. Właściciel (mam nadzieję, że już się dawno zmienił crazy.gif ), gdy go zapytaliśmy, czy studenci mają zniżki, nieprzyjemnym tonem odparł, że jego zdaniem jeszcze powinni dopłacać. Humor poprawił nam wypad do położonej za miedzą czeskiej wioseczki Horni Mala Upa, gdzie w miejscowej hospodzie za garść koron najedliśmy się i napiliśmy do syta. Pamiętam, że przy zamawianiu lodów, kelnerka ostrzegła nas, że ,,jahody" to po polsku truskawki, a polskie jagody to ,,borovki". Od czasów tamtej uczty lubię Czechów. smile.gif
W nocy zrobiliśmy sobie jeszcze jeden mały spacer po przełęczy. Pamiętam, że gwiazdy na niebie były wielkie i wyraźne, jak nigdy na nizinach.
Rano zaś zeszliśmy z Karkonoszy i ruszyliśmy w dużo niższe górki, gdzie usytuowany był klasztor krisznowców. Tam, po obowiązkowych naukach i zakupach, zostaliśmy poczęstowani smacznym obiadem i - syci - dotarliśmy do miejscowości Kowary, skąd w niziny zabrał nas autobus PKS. Jeszcze przed wyjazdem wiedziałem, ze po powrocie z wycieczki będę musiał zacząć szukać nowej pracy, ale w górach nagle przestało to być takie ważne...
  
Góry Sowie
PostWysłano: Czwartek, 18 Marca 2004, 16:25 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Innym razem, w drugiej połowie lat 90., postanowiłem wykorzystać wczesnowiosenny urlop na wypad w najbliższe dla mieszkańca Poznania Góry Sowie. Ponieważ nie udało mi się zebrać ekipy, pojechałem sam. Góry w końcu obszarowo niewielkie, więc co tam. wink.gif Jednak po całym dniu łażenia z plecakiem w śniegu po kolana, zdecydowałem się na powrót do domu. Gdy bowiem dotarłem na Wielką Sowę i okazało się, że stojące na jej szczycie wieża zamknięta jest na cztery spusty, nabrałem przekonania, że zamknięte będzie również pobliskie schronisko. Wolałem zaś nie ryzykować, że przekonam się o tym za późno. Tymczasem, jak słyszałem, w Górach Sowich jest całkiem sporo atrakcji, w tym jakieś podziemne korytarze...
  
Re: <Berger> Góry Sowie
PostWysłano: Czwartek, 22 Kwietnia 2004, 18:19 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Cztery dni temu wróciłem. Wklejam artykulik. smile.gif


Między trzema morzami
Strzecha Europy
Przedłużony weekend znakomicie wykorzystać można eksplorując szlaki Masywu Śnieżnika i Gór Bialskich. Otwarta granica pozwala na wędrowanie raz to po polskiej części tych gór, raz to po czeskiej.

Pociągiem pospiesznym dojeżdżamy do Wrocławia, a następnie osobowym do Międzylesia. Z tego zadbanego miasteczka szlak czerwony, a potem zielony polnymi duktami prowadzi przez łagodne wzgórza. Po drodze mijamy wieś o wdzięcznej nazwie Pisary. Uwaga na ujadające kundelki; bywają zgryźliwe! cool.gif Przez jakiś czas idziemy granią w kierunku na Trójmorski Wierch, miejsce, skąd górskie potoczki niosą wody do trzech mórz: Bałtyckiego, Czarnego i Północnego. Z tego powodu Masyw Śnieżnika nazywany jest Strzechą Europy.
Po kolana w śniegu
Po opowiedzeniu się pogranicznikom na przejściu turystycznym, leśnym duktem, a potem krętą asfaltówką (szlak niebieski) schodzimy do wioski Horni Morava, a następnie do położonej niżej Dolni Moravy. Sporo tu restauracji, hoteli, pensjonatów i pokoi gościnnych. Zimą przyjeżdżają narciarze, również z Polski. Nieco mniej turystów jest latem. Wczesna wiosna to sezon martwy. Hotele, restauracje i pensjonaty pozamykane. Noclegu można szukać w pokojach gościnnych. Głodni i spragnieni posilą się w małej hospodzie, gdzie jednak wybór jest skromny.
Z Dolni Moravy żółty szlak wiedzie w kierunku Śnieżnika. Szlak to jednocześnie ścieżka dydaktyczna; na ustawionych tablicach poczytać możemy o florze, faunie i geomorfologii Masywu Śnieżnika. W wyższych partiach gór wiosną zalega jeszcze sporo śniegu. Może się zdarzyć, że brodzić będziemy po kolana. Po drodze mijamy kilka małych schronisk, poza sezonem nieczynnych. Uważać trzeba, by nie zboczyć ze szlaku; czekać nas potem może przeprawa po śliskich kamieniach przez rwący potok Morava i wspinaczka po zboczu.
Prehistoryczne kości
Sam Śnieżnik znajduje się już powyżej poziomu lasu. Przy gorszej pogodzie, problemem dla zmęczonego turysty może stać się zimny, porywisty wiatr. Na szczycie znajduje się turystyczne przejście graniczne, czynne jednak tylko w weekendy. Niedaleko od szczytu, po polskiej stronie znajdziemy całoroczne Schronisko Na Śnieżniku im. Zbigniewa Fastnachta (dojście szlakiem zielonym). Warto tu odpocząć i posilić się. Ze schroniska czeka nas ponadgodzinny marsz szlakiem czerwonym do Jaskini Niedźwiedzia. Grotę zwiedzić warto; przewodniczka ciekawie opowiada o historii tego miejsca, gdzie przez tysiąclecia rzeka nanosiła namuł z kośćmi prehistorycznych niedźwiedzi i lwów jaskiniowych. Piękne jest bogactwo skalnych form.
Z jaskini w ciągu pół godziny zejdziemy do Kletna (można zjechać, przed jaskinią wypożyczają rowery). Nawet poza sezonem we wsi przenocujemy zarówno w agroturystyce, jak w i w hotelu. Są też dwie restauracje. Z Kletna mamy długą trasę przez lasy do Starego Gierałtowa. Idziemy początkowo Duktem nad Cisowym Rozdołem, a na wysokości Nowej Morawy wkraczamy na szlak niebieski. Po wejściu na grań, możemy drogę skrócić i już do końca iść wąską asfaltówką (omijając szczyt czernica i szlak czerwony). Po około sześciu godzinach docieramy do pięknego, kolorowego schroniska Bialska Jarmilka. Stamtąd czerwony szlak doprowadza nas na grań, skąd zielonym szlakiem docieramy na Cerny Vrch. Przy ładnej pogodzie mamy zapewnione widoki zarówno na polską, jak i na czeską stronę. Niebieskim szlakiem schodzimy do Lądku Zdroju, mijając po drodze ruiny zameczku i skałki. W Lądku odpoczywamy w parku zdrojowym. Stamtąd autobusem dojedziemy do Kłodzka, a dalej pociągiem do Poznania. Przy okazji warto Kłodzko zwiedzić; przypomina piękne, czeskie miasteczka.

Noclegi
Pokoje gościnne w Dolni Moravie - 100 koron
Pokoje gościnne w Kletnie - 10 zł
Schronisko Bialska Jarmilka - 15 zł

Wyżywienie
Jajecznica w Schronisku Nad Śnieżnikiem - 2,5 zł
Naleśniki w Schronisku Nad Śnieżnikiem - 6 zł
Obiad w restauracji w Kletnie (z piwem) - ok. 15 zł
Pizza w pizzerii w Lądku Zdroju - 10 - 15 zł

Komunikacja
Meleks z Kletna do Jaskini Niedźwiedzia - 4 zł
Wypożyczenie roweru przed Jaskinią Niedźwiedzia - 15 zł za dobę


Ostatnio zmieniony przez Berger dnia Środa, 05 Maj 2004, 18:54, w całości zmieniany 2 razy
  
Re: Góry Sowie
PostWysłano: Czwartek, 22 Kwietnia 2004, 21:40 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
J@ger
n00b vip
 
Użytkownik #15
Posty: 3818


[ Osobista Galeria ]




Fastair @ Poniedziałek, 08 Marca 2004 06:57 @ :
Jakiś czas temu (no z parę lat) zaczęto mówić o karnych kopalniach za czasów Wujka Bieruta w Sudetach, w których wydobywano uran dla naszego najlepszego brata.

bylem widziałem mniam
a ze jakos to chyba dzien nauczyciela był czy cos i do tego jakis prosiak nad ogniskiem to duzo nie poopowiadam
ale sztolnie fajne gornik nas oprowadzał fachowo nawet zmierzylismy sobie licznikiem promieniowanie
Berger @ Czwartek, 22 Kwietnia 2004 18:19 @ :
Cztery dni temu wróciłem. Wklejam artykulik. smile.gif

daj spokój z jaskiniami
prace magisterska pisałem z jaskiń w szczególnosci z niedzwiadziej i raju
mam tego to tej pory dość
  
Re: <J@ger> Góry Sowie
PostWysłano: Piątek, 23 Kwietnia 2004, 12:48 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Ja też się nałaziłem po jaskiniach słowackich i chorwackich rok temu. Aleśmy nie jedyni na hehu...
  
Re: <Berger> Góry Sowie
PostWysłano: Piątek, 23 Kwietnia 2004, 18:24 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




No [acronym="All Correct - Wszystko w porządku"]OK[/acronym], powyżej zamieściłem dość oficjalną wersję wędrówki, dla milionów czytelników mojej gazety. Poniżej wersja dla bardziej kameralnego grona znajomych. cool.gif
Wyprawa obfitowała w tak liczne wypadki, że żałowaliśmy, iż nie zabraliśmy ze sobą ekipy medycznej. cool.gif
W Wrocławiu na dworcu odwiedziliśmy ok. 6.00 - 7.00 rano bar Plus. Zamówiłem duże piwo, po czym dostałem je w... litrowym kuflu. Ale dałem radę. biggrin.gif
Na stacji w Międzylesiu spisali nas pogranicznicy. Zapewne zdradziły nas arabskie rysy twarzy. wink.gif
Pomiędzy Międzylesiem a granicą znajduje się wieś o wdzięcznej nazwie Pisuary, czy też Pisary. Gonił nas tam z ujadaniem mały kundelek. Zlekceważyliśmy go totalnie, a kundelek nam się za tę zlewkę odgryzł. Niestety, odgryzł się na mojej łydce. Ślad mam do teraz. crazy.gif
Na granicy koledze pomerdały się drogi i zamiast poprowadzić nas szlakiem po polskiej stronie granicy, poprowadził nas duktem po stronie czeskiej. Do posterunku na przejściu podeszliśmy więc z dość dziwnej strony. Pogranicznicy nie okazali poczucia humoru i przez ładnych parę minut namolnie nas pouczali, że ,,dobrze, że nie ma Czechów, bo by nas zamknęli".
W Dolni Moravie nastawiliśmy się na pensjonat z knajpą, pivo i smażeny syr. Niesttey, wszystko było pozamykane. sad.gif
Jakimś cudem trafiliśmy na otwartą informację turystyczną, której pracownik skierował nas do Milana Novaka (zimmer frei bez żadnego oznaczenia). Pan Milan był strasznie sympatyczny i nawet rano poczęstował nas domową śliwowicą. Natomiast knajpa była około kilometra dalej i byłą beznadziejna. Piwo Holba cienkie jak siki, a do jedzenia jedynie kiełbasa i czipsy. Jako wegetarianin skazany byłem na te ostatnie...
Z Moravy szliśmy po głębokim śniegu, który był dość zbity i twardy, więc tylko co jakiś czas się zapadaliśmy. I znów zeszliśmy ze szlaku, bo koledzy zauważyli z prawej coś jakby schronisko (zamknięte). Szliśmy więc duktem bez szlaku, a po jakimś czasie wracaliśmy na szlak przedzierając się przez potok i włażąc na strome, ośnieżone zbocze. Namęczyliśmy się jak dzikie psy. Na Śnieżnik dowlokłem się ostatkiem sił. Kolegę zas rozbolało potwornie śródstopie. Zdiagnozowałem wstępnie raka kości, ale kolega chyba nie uwierzył.
Na Śnieżniku rozbawiła nas tablica, informująca, że przejście czynne jest w weekendy. W sumie mogliśmy nawet poczekać; był to bowiem piątek, ok. 14.00...
Podczas zejścia drugi kolega błogosławił śnieg, który amortyzował jego kroki. Zaczęła mu bowiem wypadać rzepka...
Schronisko Na Śnieżniku im. Zbigniewa Fastnachta okazało się naszym wybawieniem. Piliśmy, jedliśmy i odpoczywaliśmy przez ponad półtorej godziny. Barman namawiał nas do pozostania na noc, ale dostaliśmy cynka od zmotoryzowanych znajomych, z którymi umówiliśmy się w tym schronisku, że zostali w Kletnie, gdzie wypoczywają i piją piwo. Okazało się, że jednego z nich zaczął mocno boleć palec, a niedługo potem cała ręka. Przestraszył się, bo wyczytał w necie, że mógl ty być atak rzadkich bakterii, bytujących w akwariach. A osobnik ten ma w chacie chyba kilkanaście akwariów...
Doszliśmy więc do Kletna. Zamieszkaliśmy w zimmer freiu z prawej strony, u bardzo sympatycznych ludzi. Ich pomoc przydała się, gdy kolega z bolącym palcem zgubił... tłumik samochodowy.
Samochód jednak się przydał - znajomi odjeżdżając na leczenie, zabrali nasze bagaże do Starego Gierałtowa. Dzięki temu wytrzymaliśmy jakoś dość morderczą tarsę po głębokim śniegu.
Schronisko ,,Bialska Jarmilka" w Gierałtowie nas bardzo pozytywnie zaskoczyło. Było wprawdzie zimno, ale malunki ptaków, kwiatów na ścianach zewnętrznych, pastelowe kolory w pokojach - wszystko to było piękne. Tak piękne, że mojemu paszportowi... spodobało się tam zostać. cool.gif Hippisoidalny pracownik schroniska obiecał na szczęście przez telefon dokument odesłać. Na razie czekam.
Trasa do Lądka Zdroju to już była kaszka z mleczkiem. Niewielka odległość, piękne słoneczko... Na grani mogliśmy się nawet poopalać. smile.gif
Lądek nas zaskoczył. Po kilku dniach w dzikich ostępach to było prawdziwe centrum cywilizacji! poczuć znów smak pizzy w ustach, mniam. biggrin.gif
Z Lądku złapaliśmy PKS do Kłodzka. Z Kłodzka mieliśmy mieć pociąg do Wrocławia, ale pociąg nam uciekł. Była więc okazja poznać to piękne miasto. Robią wrażenie pruskie umocnienia obronne. Zaś most łączacy barokowy kościół ze Starym Rynkiem kojarzy mi się z Pragą czeską.
Do Wrocka wróciliśmy PKS-em. W barze Plus zamówiłem już małe piwo. Dali 0,4 litra. smile.gif


Ostatnio zmieniony przez Berger dnia Poniedziałek, 17 Maj 2010, 06:13, w całości zmieniany 1 raz
  
Re: Karkonosze
PostWysłano: Wtorek, 10 Maj 2005, 19:01 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Berger :
najlepiej wspominam spacer przez Karkonosze na początku listopada 1994 r. ...


Myślałem, że w ten weekend powtórzę ów historyczny spacer, jednakże boski Karkonosz spłatał mi wstrętnego figla i nieoczekiwanie sypnął śniegiem. W efekcie możliwe były tylko takie raczej emeryckie spacerki: wink.gif

http://www.poznan.aglomeracja.info/index.php?id=856
  
Re: <Berger> Karkonosze
PostWysłano: Poniedziałek, 21 Sierpnia 2006, 15:17 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Tym razem było lepiej: smile.gif

W krainie Władcy Pierścieni

Dla mnie to podróż sentymentalna. Dokładnie dwanaście lat temu przeszliśmy z plecakami całe Karkonosze - od Szrenicy aż na Okraj. Tym razem wprawdzie poszliśmy w drugą stronę, ale znów od schroniska do schroniska.


Samochód zostawiamy w Jeleniej Górze, w pobliżu przeuroczej starówki. Do Kowar docieramy PKS-em. Stamtąd zaś na szlak busikiem. Kierowca wygląda na szczęśliwego - za te parę kilometrów wziął od naszej piątki 20 zł.
Na szlaku zmieniamy sandały na ciężkie, górskie buty. Dla pewności swoje dodatkowo pokrywam impregnatem - zapowiadają całonocne ulewy. Deszcz zaczyna padać jeszcze wieczorem, akurat kiedy wkraczamy na Okraj.

Na Okraju bez zmian

W schronisku na Okraju personel tak samo nieuprzejmy, jak przed laty. I znów plujemy sobie w brody, że nie zdecydowaliśmy się na nocleg po czeskiej stronie. Na pocieszenie wybieramy się do hospody w wiosce Horni Mala Upa na kolację i piwo. Przez zieloną granicę, bo kolega ma zbyt zniszczony dowód, żeby ryzykować przejście legalne. W hospodzie miła niespodzianka - przyjmują złotówki. To dobrze, bo w Jeleniej nie zdążyliśmy kupić koron. Zadowoleni, czekamy grzecznie przy stoliku aż podadzą nam karty. Samemu ich brać absolutnie nie wolno - co kraj, to obyczaj. Do jedzenia bierzemy smażeny syr i bramborove krokety - absolutne arcydzieła kuchni naszych południowych przyjaciół. Do tego wyśmienite piwo ze sztywną pianką. Kurka, dlaczego w polskich schroniskach nie mają czeskiego browaru? Dlaczego w Polsce nie potrafimy tak warzyć złocistego napoju?
Wracamy znów przez zieloną granicę. A właściwie przez czarną, bo to już noc i w lesie nie widać nic. W dodatku deszcz zamienił szlaki w strumyki. Przemoczeni docieramy do schroniska. A następnego dnia rano... ekhm... przed południem znów wyruszamy w deszczu. Czerwonym szlakiem przyjaźni polsko - czeskiej. Po drodze lunch w czeskim schronisku "Ilonka"... nie, przepraszam, "Jelenka". Znów płacimy złotówkami, a jak wychodzimy, już właściwie nie pada. Na Śnieżkę wchodzimy w słońcu. I w tłumie niedzielnych turystów. Czas na obiad! Niestety, w polskiej knajpce zbyt fastfoodowo, a w czeskiej tym razem przyjmują tylko korony.

KPN przesłuchuje

Wkurzeni idziemy się posilić do "Domu Śląskiego", w stronę Przełęczy pod Śnieżką. Drożej niż u Czechów. W dodatku sprzedają piwo, a każą płacić za toaletę. Nieładnie. Humor poprawia mi ankieterka KPN-u, czyli Karkonoskiego Parku Narodowego, która umila nam obiad, egzaminując nas z wiedzy o tych górach.
Na noc schodzimy do "Samotni", na sam dół Kotła Małego Stawu. Urocze schronisko w przepięknym miejscu. Początek nocy spędzamy na zewnątrz, podziwiając rozgwieżdżone niebo i wypatrując spadających Perseid. Romantyczny nastrój psuje tylko piekielne zimno, leżymy więc okutani w polarki, goreteksy i śpiwory "komfort minus piętnaście". Ale nie żałujemy, bo widok niebotycznych, skalnych ścian dookoła jeziorka kojarzy nam się ze scenami z "Władcy Pierścieni".
Rankiem powracamy na karkonoską grań i jednocześnie na czerwony szlak przyjaźni z Czechami. Mamy słońce i idealną widoczność - bez trudu dostrzegamy odległy zbiornik "Sosnówka". Przez dłuższy czas podziwiamy z góry Kocioł Małego, a następnie Wielkiego Stawu.
Na obiad docieramy na Przełęcz Karkonoską. Dwanaście lat temu zatrzymaliśmy się w polskim schronisku "Odrodzenie". Teraz jesteśmy już jednak w Unii Europejskiej i o granicy przypominają nam głównie bardziej śmieszne niż straszne tablice ostrzegawcze. Kierujemy się więc do czeskiego hotelu górskiego "Splinderova Bouda". Hotel wypasiony na maksa - w widoczny sposób nastawiony na zimowych turystów z deskami. Ale ceny w luksusowej restauracji przystępne, a kelnerzy mili. Przyjemna chwila oddechu po trudach górskiej wędrówki.

Źródło Łaby

Po obiedzie głosowanie, czy zostajemy na deser. Demokracja zdecydowała, że słodkie jemy w położonym nieopodal schronisku "Petrova Bouda". Niech żyją grog i boruvkovy pohar! Wracamy na szlak. Mijamy kilka malowniczych skałek i docieramy nad Śnieżne Kotły - malowniczą przepaść, na dnie której widnieje kilka malutkich jeziorek. Przez dłuższą chwilę sycimy wzrok. A potem mijamy wieżę TV, rozdroże z drogowskazem do źródeł Łaby (pramen Labe), po czym dochodzimy do turystycznego przejścia granicznego. Przegłosowujemy, że nocujemy w czeskim schronisku "Vosecka Bouda". Niestety, drzwi hostelu pozamykane są na cztery spusty, choć przez okna widać, że w środku życie wre. A tablica na ścianie informuje, że schronisko jest czynne do 17.00. Rzeczy dziwne, ciekawe... Kończy się tym, że uciekamy przed ulewą na szczyt Szrenicy i nocujemy w tamtejszym, polskim schronisku.
W świetlicy jest telewizor, a w telewizji Kaczyński. Fuj. Na szczęście za chwilę stary film Kolskiego - "Kogel mogel". Boski.

GOPR bierze na stopa

Noc zimna, a rano okna z okiennicy wyrywa wyjątkowo silny wiatr. A o szyby łomocze ulewa. Czekamy aż pogoda nieco się poprawi i już przy znacznie slabszym deszczu schodzimy do Szklarskiej Poręby. Po drodze kolega zatrzymuje na stopa dżipa goprowców. Trochę kręcą nosami, ale w końcu zabierają na pokład dwie nasze koleżanki i wszystkie plecaki. Bez obciążenia schodzi się znacznie łatwiej.
Na dole pada nadal, ale w mieście nam już deszcz niestraszny. Czekając na PKS, raczymy się słodkim w miejscowej cukierni. A niedługo potem odnajdujemy w Jeleniej nasze auto, całe i zdrowe. Wyjeżdżając nim z gór, jednocześnie witamy słońce.


Ostatnio zmieniony przez Berger dnia Poniedziałek, 17 Maj 2010, 06:01, w całości zmieniany 1 raz
  
Re: <Berger> Karkonosze
PostWysłano: Czwartek, 04 Czerwca 2009, 14:56 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Sudety tuż przed sezonem

Poznaniacy jeżdżą przede wszystkim w Karkonosze. Tymczasem Sudety to również wiele innych pasm górskich, o których wielu z nas często w ogóle nie słyszało. A szkoda, tym bardziej, że te łatwe z pozoru „pagóry” potrafią naprawdę dać w kość.


Wyprawę rozpoczynamy od Gór Stołowych, akurat stosunkowo najbardziej znanych. Bo to i Błędne Skały, i Szczeliniec, i – po stronie czeskiej – oba skalne miasta. Na dworcu w Kudowie lądujemy przed południem, pozbywamy się natrętnych busiarzy i ruszamy w kierunku Błędnych Skał. Dla odmiany nie najkrótszą drogą, lecz szlakiem zielonym dookoła południowej części pasma. Te partie Gór Stołowych są zalesione, skałek i urwisk po drodze nie mijamy, nic więc dziwnego, że nie spotykamy innych ludzi.Tym bardziej, że to przecież jeszcze przed sezonem. Przechodzimy za to przez coś, co widzę po raz pierwszy w życiu – śródleśny sad, w którym odtwarzane są dawne odmiany drzew owocowych.

Błądząc w skałach
Zaś inni turyści pojawiają się w momencie, kiedy nasz szlak przecina słynną Drogę Stu Zakrętów. Podchodząc pod Błędne Skały co rusz mijamy ludzi z małymi plecaczkami, starym, górskim zwyczajem pozdrawiających nas słowami „Cześć” lub „Ahoj”. A na górze zaskakuje nas widok najprawdziwszego barowego ogródka, w którym siedzi spory tłumek, popijając kawę – zalewajkę i zajadając gofry. Posilamy się więc i my, po czym, już nie zwlekając, wbijamy się w labirynt Błędnych Skał. Cóż, okazuje się, że tamtejsze, wąziutkie szlaki pomiędzy skałami nie zostały raczej wytyczone dla turystów z dużymi plecakami. Przejść się wprawdzie udaje, ale po tej próbie mój plecak nabiera zdecydowanie bardziej „rasowego” wyglądu.

Po takiej przygodzie dalsza trasa do Pasterki wydaje nam się zrazu już łatwa. Kiedy jednak mijamy Ostrą Górę, a zaraz potem zaczyna się jeszcze bardziej ostre podejście przez las, mój organizm przypomina sobie o zarwanej w pociągu nocy i całym dniu wędrówki. Do schroniska docieram już bardziej wysiłkiem woli niż siłą własnych mięśni. Na szczęście ekipa z Pasterki to ludzie gotowi do spełnienia najskrytszych marzeń zdrożonego turysty, więc dalszą część wieczoru wspominam dobrze.

Rano najpierw mało uczęszczaną drogą, a potem po malowniczo rozrzuconych głazach wspinamy się na stok Szczelińca Wielkiego. Kiedy nasza trasa łączy się z popularnym szlakiem biegnącym z Karłowa, mieszamy się z tłumem idących na szczyt turystów. Już z samej góry rzucamy pożegnalne spojrzenie na „naszą” Pasterkę, wyglądającą z tej wysokości niczym domek dla lalek, po czym zasiadamy w... piwnym ogródku, mieszczącym się na jednym z tarasów widokowych. Doprawdy, w takim miejscu zwykły żywiec smakuje lepiej nawet niźli miodowe w Brovarii na poznańskim Starym Rynku. Zwłaszcza, kiedy łaskawe słońce mocno przygrzewa, a wokół siedzą grupki czeskich turystów (jest ich sporo, albowiem w tym miejscu Czechy otaczają Polskę nie tylko od południa, ale również od zachodu i północy).

Na linie ze Szczelińca
Nabrawszy w ten sposób sił, śmiało już wbijamy się w czeluść skalnego labiryntu. Zstępujemy na dół, wkraczając w głąb korytarza, zwanego Piekiełkiem, przedzieramy się tam przez pokłady ubitego śniegu, po czym powracamy na górę i wchodzimy na platformę widokową, na której siedzi goprowiec, oferujący za 40 zł zjazdy ze Szczelińca na linie.
- Phi, za 10 zł to bym zjechał – rzucam prowokacyjnie.
- Taaak? – spoziera na mnie z ukosa. – No to spuszczę cię nawet za darmo, zobaczymy – uśmiecha się złośliwie.

Nigdy wcześniej nie zjeżdżałem, ale słowo się rzekło. Goprowiec każe mi założyć uprząż i przyczepia do liny. Najtrudniejsze jest przejście w ciężkim plecaku na drugą stronę barierki i odchylenie się plecami w kierunku ziejącej pode mną, 46-metrowej przepaści. Potem ruszam do tyłu po pionowej ścianie, niczym po kamiennym trotuarze.

- Nie trzymaj się tak mocno tej liny, nie ma potrzeby – szydzi tymczasem z platformy goprowiec. – Osiem metrów niżej masz półkę skalną, podnieś tyłek do góry, a głowę spuść niżej – instruuje.
[acronym="All Correct - Wszystko w porządku"]OK[/acronym], to już jest nieco łatwiejsze, trochę jakbym nurkował w morzu z łodzi. Mogę sobie nawet wyobrazić, że mój plecak to jacket i butla ze sprężonym powietrzem. Na samym dole wychodzę z uprzęży, przypinam do liny kask, wykrzykuję do góry krótkie „Dziękuję”, po czym zwierzęcymi, niknącymi w leśnej gęstwinie ścieżkami ruszam na azymut, szukając szlaku do Karłowa. Kiedy doń docieram, moja ekipa już na mnie czeka. Razem schodzimy na dół, a oczom naszym ukazuje się... Mielno. To znaczy, nie takie prawdziwe Mielno, jednak stojące w rzędzie budy, oferujące pamiątki, napoje i smakołyki, nieodparcie kojarzą mi się najbardziej z tym popularnym wśród poznaniaków, nadbałtyckim kurortem.

Jagodowym szlakiem
W Karłowie łapiemy busik i winszujemy sobie podwiezienia do Zieleńca w Górach Orlickich. Możemy wprawdzie iść pieszo, ale raczej nie doszlibyśmy do celu przed północą.
- Stówa – zaskakuje nas kierowca.
- Nie da się trochę spuścić? – podejmujemy próbę potargowania się.
- Nie za bardzo jest z czego – robi smutną minę. – No dobra, dziewięćdziesiąt – zgadza się w końcu łaskawie.

W Zieleńcu zostawiamy bagaże w schronisku Orlica i szlakiem ruszamy do nieodległych Czech. Jak dobrze się idzie bez plecaków! Najpierw przez las, a potem stokiem narciarskim docieramy do schroniska Masarykova chata. Tam prosimy o kolację. Czesi najpierw kręcą głowami, że w niedzielę kuchnia nieczynna, w końcu jednak robią dla nas wyjątek. Nie ma też problemów z zapłaceniem złotówkami. Wyborne piwo marki Primátor i smażony ser od razu stawiają nas na nogi. Do Zieleńca powracamy inną drogą, podziwiamy po drodze Šerlišský mlýn (hotel górski, urządzony w starym młynie wodnym).

Rano idziemy w kierunku Dusznik Zdrój zielonym szlakiem, biegnącym granią Gór Orlickich i jednocześnie granicą polsko-czeską. Kroczymy wśród jagodowych zagonów. Niestety, pod koniec maja owoce są jeszcze niedojrzałe. Orlicę, najwyższy szczyt pasma, mijamy, nie wiedząc nawet kiedy. Szczyt niczym nie różni się od reszty szlaku, szkoda więc, że ani Polacy, ani Czesi nie pomyśleli, żeby ustawić w tym miejscu tabliczkę. Szlak zresztą też nie jest najlepiej oznaczony, bo w pewnym miejscu zupełnie niepostrzeżenie odchodzi w bok. Na szczęście sama granica doprowadza nas do asfaltówki, wprzódy przeprowadzając przez urokliwą łąkę, pełną przepięknych, żółtych kwiatów. Kwiatów nie wolno zrywać – Czesi ustanowili tę łączkę rezerwatem przyrody.

Z szosy w kierunku Dusznik czerwony szlak powinien skręcać w prawo na wysokości hotelu Korund. Nie ma go jednak, więc kawałek idziemy poboczem ruchliwej drogi nr 8, odbijając na szlak, kiedy tylko pojawia się pierwsza przecznica w prawo.

Sapkowski pod sennym gryfem
Przed samym kurortem w lesie pojawiają się pierwsi spacerowicze, a zaraz potem las ustępuje malowniczemu parkowi zdrojowemu. Po drodze można ugasić pragnienie; nie brakuje bowiem ujęć wód mineralnych. Jeszcze tylko przebijamy się przez ładną starówkę i w końcu docieramy na stację kolejową. Pociąg, niespiesznie toczący się po torach, zabiera nas do Barda, ładniutkiej miejscowości, kojarzącej mi się z miasteczkami na południu Francji, acz nieporównywalnie bardziej sennej i jakby nieco podupadłej. Z pięciu knajpek, które widzimy po drodze, czynne są tylko dwie. Może to dlatego, że jest jeszcze przed sezonem. Nasz wybór pada na restaurację „Pod Złotym Gryfem”. Wprawdzie lokal restauracją okazuje się być tylko z nazwy, bo sami musimy podchodzić do baru, by zamówić obiad i sami sobie wyciągnąć piwo z lodówki, ale jedzenie jest smaczne, a obsługa miła.

Posiliwszy się, ruszamy na szlak. Wchodzimy w północno-zachodnią część Gór Bardzkich. Środkiem pasma biegnie szlak niebieski, który powinien nas doprowadzić do Srebrnej Góry i dalej, w Góry Sowie. Już na samym początku jednak szyki stara się nam pokrzyżować starszy rowerzysta z Bielawy, który za punkt honoru stawia sobie wskazanie nam drogi. Intencje ma dobre, ale... uparcie próbuje nas wyprowadzić z gór na szosę.

- Sam tamtędy wracam – tłumaczy. – Byłem przy Źródle Marii, nabrałem siedem litrów świętej wody, też tam możecie pójść – sugeruje, choć to przecież w zupełnie inną stronę. – Teraz przez Ząbkowice wracam do Bielawy; w nogach mam już 60 km, a w sumie zrobię pewnie z 90! – chwali się, a ja się zastanawiam dlaczego te nazwy brzmią mi znajomo i zaraz potem przypominam sobie trylogię husycką Sapkowskiego.

Nasz samozwańczy przewodnik rowerowym turystą jest z pewnością wytrawnym, jednak turystyki pieszej najwyraźniej już nie czuje. Dziękujemy mu więc uprzejmie za pomoc i w dalszą drogę ruszamy samodzielnie. Kroczymy leśnym duktem, ja zaś zastanawiam się czy kilka wieków przed nami nie jechał tędy aby dzielny Reinmar von Bielau wraz z towarzyszami Szarlejem i Samsonem Miodkiem.

Srebrna Góra szkołami się zieleni
Góry Bardzkie to niby niewysokie, zalesione pagóry, jednak kilka godzin marszu z ciężkimi plecakami daje nam solidnie w kość. Kiedy schodzimy w dół, ku szosie, na Przełęcz Wilczą, jesteśmy już solidnie zmęczeni. Z szosy szlak skręca w lewo, w kierunku wioski Żdanów, trzeba jednak uważać, gdyż brakuje oznaczenia i łatwo to miejsce przegapić! Zresztą przed Srebrną Górą jest niewiele lepiej; w kilku miejscach szlak jest oznakowany dość niedbale, na skutek czego błądzimy, a że do tego przewyższenia robią się coraz trudniejsze, do miejscowości docieramy już po zmroku. Na domiar złego okazuje się, że schronisko PTTK „Pod Fortem”, do którego prowadzą nas drogowskazy, od lat nie istnieje, zaś w schroniskowym budynku znajduje się tajemnicza „Villa Hubertus”.
- Nie mam miejsca, zaczęły się zielone szkoły – rozkłada ręce właściciel, kiedy pytamy o nocleg. – Ale nie przejmujcie się, w miasteczku nie brakuje pokojów gościnnych – pociesza.
Ma rację, jednak sytuacja jest wszędzie podobna.

- Zielone szkoły, wszystko zajęte – tłumaczą nam kolejni gospodarze.
- Srebrna Góra słynie z fortów, do nas dużo wycieczek przyjeżdża – dodaje mężczyzna z Centrum Turystyki Niekonwencjonalnej, bezlitośnie wskazując nam drzwi.
Nocleg znajdujemy dopiero w pensjonacie Sokołówka. Tu jest drożej, więc szkolne wycieczki tu nie dotarły. Ale przecież można się potargować!

- Nie zejdę z ceny, mam swój standard – odbiera nam nadzieję obudzony przez nas właściciel (bo właśnie powoli zapada noc), na pocieszenie dorzucając nam po butelce czeskiego piwa Opat.

Rano moja grupa wychodzi kilka minut przede mną, samodzielnie więc wbijam się czerwonym szlakiem w Góry Sowie. Szlak wije się wąską ścieżynką, biegnącą po wysokim nasypie. Z lewej strony mogę podziwiać panoramę okolicy, a z prawej potężne mury pruskich fortów.

Arka Nowego w Górach Sowich
Wkrótce jednak zagłębiam się w ciemny las, mijam ze dwie szkolne wycieczki, ale już przez następnych kilka godzin maszeruję zupełnie sam. Nie przepadam za samotnym wędrowaniem po górach, więc zaczynam obdzwaniać znajomych, szukając jakiejś przyjaznej duszy do towarzystwa. W końcu jednak daję spokój, bo w sercu Gór Sowich zasięg jest czymś jeszcze rzadziej spotykanym niż inni turyści.

Na szczęście współtowarzysze litościwie czekają na mnie na Przełęczy Woliborskiej i dalej idziemy już razem. Ale znów mamy pecha; za Bielawską Polanką giną oznakowania szlaku. Wspinamy się stromym zboczem na azymut i na górze szczęśliwie szlak na powrót odnajdujemy. Na szczycie Kalenicy wznosi się wysoka, metalowa wieża, niestety w znacznym już stopniu przerdzewiała. Udaje nam się jednak jakoś wspiąć na górną platformę, skąd roztaczają się piękne widoki na znaczną część Gór Sowich. Dostrzegamy Wielką Sowę, Bielawę, a nawet odległy Dzierżoniów.

Nad Przełęcz Jugowską docieramy już solidnie zmęczeni. Usytuowane tam schronisko Zygmuntówka jest małe, stareńkie i ciasne, za to przypomina prawdziwą Arkę Noego. Na zewnątrz donośnym meczeniem witają nas kozy, psy szczekają, a koty miauczą. W środku królik strzyże na nas uszami, a świnki morskie wydają na nasz widok przeraźliwe piski. Zwierząt tu prawdziwe tłumy, za to ludzi niewielu: prowadzące schronisko małżeństwo oraz Piotrek, turysta ze Szczecina, który przemierza tutejsze szlaki na swoim rowerze górskim.
- Pusto tu, bo jest... po sezonie – tłumaczą gospodarze. – Zimą szaleją tłumy narciarzy – wskazują widoczny za oknem stok.

Rano schodzimy do wsi Jugów, gdzie łapiemy busika do miasteczka Nowa Ruda. Chcemy odwiedzić jeszcze Góry Wałbrzyskie. W Nowej Rudzie wita nas stacja kolejowa, która jest (dosłownie!) zabita dechami. Dykta zastąpiła szyby w oknach, zaś w pustej poczekalni wisi pusty rozkład jazdy. Patrzymy bezradnie na siebie i wychodzimy na peron. Na szczęście nie do końca pusty.
- Rozkład jest tam – śmieje się kobieta, przerywając kołysanie leżącego w wózku dziecka i wskazując nam na maleńką, żółtą karteczkę, kilkanaście metrów dalej przyklejoną do ściany dworca.

Powrót do przeszłości
Szynobus (własność nie PKP, lecz samorządu Dolnego Śląska, stąd taki dziwaczny rozkład jazdy) przemierza górskie doliny wysokimi estakadami. Pokonuje też dwa tunele, z których każdy ma co najmniej po kilometr długości. Tak docieramy do Wałbrzycha, miasta niezwykłego. Miasta, po którym widać ślady dawnej urody, ale które zaczęło podupadać, kiedy upadły tutejsze kopalnie. Miasta, w którym królują sklepy społemowskie, czynne do godz. 18.00, pełne burkliwych sprzedawczyń, które jakby urwały się z planu filmu „Miś”. Miasta, które – nie uwierzycie - nie zna czegoś takiego, jak karty płatnicze. Czuję się, jakbym wrócił do PRL-u.

Z drugiej strony Wałbrzych jest miastem otoczonym niemal ze wszystkich stron górami. Na południowym wschodzie rozciągają się Góry Sowie, na południu – Kamienne, a na zachodzie – Wałbrzyskie. Nic więc dziwnego, że dom turysty PTTK „Harcówka” znajduje się w samym mieście, a konkretnie na zalesionym wzgórzu zwanym parkiem Sobieskiego. Z racji nietypowej lokalizacji, „Harcówka” nie przypomina jednak prawdziwego schroniska. Zamiast bufetu, w którym można zjeść własne kanapki, jest czynna do 20.00 restauracja, w której bawią się wałbrzyszanie. Zresztą trudno im się dziwić, bo i nie mają wielkiego wyboru.
- Gdzie w Wałbrzychu można coś zjeść? – powtarza nasze pytanie ekspedientka w spożywczaku, popadając w głęboką zadumę. – Ano, chyba tylko w kebabie – decyduje wreszcie. – Albo w „Harcówce” jeszcze - dodaje.

Jemy w końcu w kebabie. Płacimy gotówką, bo kart oczywiście nie przyjmują również i tam.

- Ale już wkrótce będziemy przyjmować! - zapewnia nas z mocą uśmiechnięta barmanka.

W „Harcówce” kierują nas na stryszek, ciasny i alienujący. Przez ciemną klatkę schodową (przepalona żarówka) prowadzą nas wąskie i strome schody, zaś z pokoju na świat można wyjrzeć jedynie przez małe okienka.
- Nie ma gaśnicy – zauważa kolega, urodzony czarnowidz. – Jeśli w nocy wybuchnie pożar, spłoniemy w męczarniach – wieszczy złowrogo.
Szczęśliwie noc mija spokojnie i rano Wałbrzych opuszczamy. Wspinamy się na zalesione Wzgórze Gedymina, mijając tylko nielicznych spacerowiczów z psami. Ciekawe, swoją drogą, co ten wielki książę litewski mógł mieć wspólnego ze śląskim grodem?

Turysto, pocałuj klamkę!
Skrajem parku zdrojowego dochodzimy do Szczawna, gdzie na miejscowym deptaku, pełnym kawiarnianych ogródków, robimy sobie przerwę na lody. Potem żółtym szlakiem, koło stadniny koni, przez łąki, lasy i pola, docieramy do wsi Lubomin. Ze wsi szlak prowadzi nas do góry, do Bacówki Pod Trójgarbem. Chcemy tu zostawić bagaże, niestety, ten wielki, piękny, drewniany dom jest zamknięty na cztery spusty, a na drzwiach nie ma żadnej informacji. Dziwne, bo to obiekt PTTK. Czuję się trochę, jak 15 lat temu, na słowackiej Małej Fatrze. Tam też schronisko nie musiało wcale oznaczać schronienia.

Nie ma jednak innej rady, więc wspinamy się dalej z plecakami. Wąska, kręta ścieżka prowadzi nas nad stromym jarem. Kiedy wchodzimy na szczyt Trójgarbu, skąd rozpościerają się urocze widoki, zaczyna lać. Przy okazji gwałtownie spada temperatura, więc czym prędzej ubieramy polarki i nieprzemakalne kurtki. W deszczu maszerujemy do skał Jagodnika. I oto następuje cud, bo kiedy wspinamy się na wyrastające z wysokiego zbocza skały, niebo przeciera się i piękne pejzaże podziwiamy już w pełnym słońcu. Warto było więc się pomęczyć, tym bardziej, że już następnego dnia czeka nas powrót do szarego Poznania.

http://www.poznan.aglomeracja.pl/index.php?option=com_content&task =view&id=1663&Itemid=1


Ostatnio zmieniony przez Berger dnia Poniedziałek, 17 Maj 2010, 06:06, w całości zmieniany 1 raz
  
Re: <Berger> Karkonosze
PostWysłano: Wtorek, 23 Czerwca 2009, 20:17 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Na tym forum o kopalniach złota mam prawo pisać tylko ja i Zed. wink.gif
A poniższy tekst napisaliśmy razem:

REPORTAŻ
GÓRY ZŁOTE
Złoty przedmiot pożądania
Złoto od wieków budzi emocje: jest przedmiotem pożądania, wyznacznikiem zamożności i oznaką bogactwa. W imię złota dochodzi do konfliktów, w czasie których często cierpią niewinni. Skąd taka jego potęga? Z pewnością odpowiadają za nią jego niezwykłe właściwości, piękna i nieprzemijająca barwa, a także łatwość obróbki.

Już pradawne cywilizacje doceniły wartość złota, czego wyrazem są odnajdowane w wykopaliskach misterne ozdoby wykonywane ze szlachetnego kruszcu. W późniejszych wiekach złote wyroby stały się symbolami władzy monarszej. Zasoby tego metalu stanowiły o zamożności i wpływach wielkich rodów, a także całych państw. Dzisiejsze technologie znalazły nowe, nie mniej ważne zastosowania dla tego metalu, chociażby w elektronice.
Gnom na Chodniku Śmierci
Dzisiejsza kopalnia to miejsce, które warto zobaczyć, planując wyprawę w rejon Kotliny Kłodzkiej. Co prawda, nie wszyscy turyści tak uważają:
- Jeżdżę w Góry Złote, ale kopalni raczej nie planuję odwiedzić – wyznaje Radosław Łazarz, turysta sudecki i doktor filozofii z Wrocławia. – Będąc w górach, wolę po nich chodzić i podziwiać pejzaże niż zjeżdżać pod ziemię, by oglądać chodniki – wyjaśnia.
Odmiennego zdania jest pani Agnieszka, spotkana w kopalni turystka z Krakowa:
- Regularnie odwiedzamy z narzeczonym Dolny Śląsk, a w szczególności Kotlinę Kłodzką i interesują nasz wszelkie atrakcje regionu. Na każdej wycieczce staramy się odwiedzić jakiś zamek a nawet wygospodarować czas na deser w jednym z uroczych „Zdrojów”. W planach mamy Jaskinię Niedźwiedzią, a do kopalni powracamy już kolejny raz i wciąż nas zaskakuje.
Ponieważ kopalnia to nie tylko gołe chodniki. Na gości czekają tu udostępnione dla zwiedzających sztolnie „Gertruda”, „Czarna Górna” i „Czarna Dolna”, a w nich nie lada atrakcje. Sztolnia „Gertruda” to gratka dla głodnych wiedzy i miłośników historii. Zorganizowane tu wystawy pokazują technologię oraz historię wydobycia i przetwarzania rud w tutejszym zakładzie.
Przechadzając się po sztolni, podziwiamy dawne mapy i plany kopalni, odnalezione w wyrobiskach narzędzia górnicze oraz unikalne eksponaty hutnicze, a wśród nich piec muflowy do wytopu złota. W jednym z bocznych chodników trafiamy na zrekonstruowane laboratorium Hansa Schärffenberga. W innym chodniku stajemy nagle jak wryci, widząc 1066 sztabek złota. Oczy nam się świecą, a przewodnik tłumaczy, iż sztabki te symbolizującą 16 ton złota, które wydobyto w kopalni w czasie całej jej historii.
Spory fragment sztolni znajduje się pod wodą, co nas jednak nie zatrzymuje. Wsiadamy na pokład łodzi i kontynuujemy zwiedzanie. Podziemny spływ stanowi dodatkową atrakcję! Jedna z licznych odnóg sztolni „Gertruda” nosi nazwę „Chodnika Śmierci”. To w nim, jak głosi legenda, zamurowywano niegdyś żywcem górników, przyłapanych na kradzieży, a dziś, przy odrobinie szczęścia, spotkać tu można Gnoma Szarego. Wejrzenie gnomowi w oczy ma podobno zapewnić szczęście i powodzenie. Chodnikiem się oczywiście przeszliśmy, jednak nie spotkaliśmy żadnej baśniowej postaci. Może następnym razem?
Pomarańczowy „Gacek”
jeździ pod ziemią

Jest tu jeszcze jedna ekspozycja, tematycznie niezwiązana z górnictwem, lecz śmiało można rzec, iż pomysłodawcę wystawy należałoby ozłocić. Jej sława sięga już bowiem daleko poza granice regionu. Chodzi o „Muzeum Przestróg, Uwag i Apeli”, którego eksponaty pochodzą z poprzedniej epoki. Są to emaliowane tabliczki ostrzegawcze i informacyjne. Dowiedzieć się z nich można, że nie należy rzucać młotkiem będąc na rusztowaniu, a także, że „drabina gospodarcza” nie może służyć do ewakuacji osób niepełnosprawnych. Nic więc dziwnego, że ekspozycja jest tak słynna.
Po wyjściu z muzeum, trafiamy do Sztolni Czarnych, rozpoczynając wędrówkę od „Czarnej Górnej”. Pokonujemy 23-metrowy szyb i podziwiamy unikalną atrakcję, stanowiącą o wyjątkowości złotostockiej kopalni. Oto w wysokiej podziemnej komnacie, z ukrytego pod stropem otworu wypływa woda podziemnego strumienia i - rozpryskując się na kamieniach - przeistacza w kaskadę podziemnego wodospadu. Kolorowa iluminacja, szum i refleksy spadających kropli wody tworzą niezwykłą atmosferę tego unikalnego w skali Europy zakątka. Wydaje się, że po tym widowisku będziemy mieć już dość wrażeń, jednak przewodnik zaprasza nas jeszcze na przejażdżkę kolejką górniczą. Kursuje ona na trasie Kopalnia Złota - Sztolnia - Kopalnia Złota - Główna od 1 kwietnia ubiegłego roku. Prowadzony przez lokomotywę Ldag-05 o imieniu „Gacek” pomarańczowy skład zyskał miano Podziemnego Pomarańczowego Tramwaju.
„Gackiem” się oczywiście przejechaliśmy, co wcale nie oznacza, że na tym zakończyliśmy penetrację podziemnego świata. Poza programem dla wycieczek zbiorowych kopalnia oferuje bowiem również indywidualne zwiedzanie nieudostępnionych jeszcze szerszej publiczności korytarzy, w tym na przykład niezwykłej Sztolni Książęcej. A niezwykła jest ona przede wszystkim z powodu swojej wysokości: podłogę od sufitu dzieli aż 2,5 metra. Dlaczego, skoro górnicy często pracowali przygarbieni? Legenda głosi, że sztolnię chciał zwiedzić książę, a w dodatku zapragnął przejechać ją konno...
Czekając na wejście do podziemi, lub po opuszczeniu sztolni, można zwiedzić muzeum minerałów lub spróbować swych sił na ścianie wspinaczkowej czy w strzelnicy… łuczniczej. Ogarnięci gorączką złota zapewne skuszą się na płukanie drobin tego metalu. Na głodnych pamiątek czekają pamiątkowe certyfikaty i bite na miejscu dukaty. Dla głodnych strawy otworem stoi Gospoda w Starej Kuźni. Jest i coś dla niejadków… dyby z „dupochlastem” u wylotu sztolni. Jeśli jednak kaźnia, obżarstwo lub zmęczenie uniemożliwią nam dalszą drogę, na terenie kopalni dostępne są miejsca noclegowe w tanim i schludnym hoteliku.
Nic dziwnego więc, że dwukrotnie (w 2003 i 2008 r.) kopalnia uhonorowania została przez Polską Organizację Turystyczną certyfikatem na Najlepszy Produkt Turystyczny Roku. Pomimo to dzierżawca wciąż myśli o kolejnych atrakcjach:
- W planach mamy rozbudowę i modernizację karczmy, udostępnienie nowych chodników, iluminację podziemnego spływu oraz wzbogacenie zwiedzania o ciekawe efekty audiowizualne – zdradza nam Elżbieta Szumska.
Gorączka złota
w Złotym Stoku

Przy takim podejściu nic dziwnego, że z roku na rok rośnie liczba odwiedzających, co w sposób oczywisty przekłada się na zyski. Innymi słowy można chyba mówić o „kopalni złota” nie tylko w sensie historycznym. Stąd też zapewne dzisiejszy konflikt wokół kopalni. Kiedy Walne Zgromadzenie spółki przyjęło uchwałę o przedłużeniu okresu dzierżawy o kolejne 10 lat, władze miasta podjęły próbę zakwestionowania tej uchwały na drodze sądowej.
- Gdybyśmy tego nie uczynili, oznaczałoby to stratę finansową dla gminy, która przecież nadal jest udziałowcem kopalni, choć udziałowcem mniejszościowym – tłumaczy nam burmistrz Złotego Stoku Stanisław Gołębiowski.
Miasto bowiem chciałoby samodzielnie zarządzać złotonośnym terenem. Póki co jednak, będzie to niemożliwie, jako że zarówno sąd pierwszej instancji, jak i sąd odwoławczy odrzuciły roszczenia władz gminy. Burmistrzowi pozostaje jednak jeszcze kasacja. Czy zdecyduje się zatem ją wnieść?
- Jeszcze nie wiem – odpowiada burmistrz. – Wciąż czekamy na wyrok sądu wraz z uzasadnieniem. Kiedy zapoznamy się z argumentami sędziów, spokojnie sprawę przedyskutujemy zarówno w Urzędzie Miasta, jak i w łonie komisji Rady Miejskiej. A potem podejmiemy decyzję.
Gmina uważa, że zarządzając kopalnią bezpośrednio, jest w stanie wygenerować podobne zyski jak dotychczasowy dzierżawca. Ten jednak ma nadzieję, że do kasacji nie dojdzie.
- Odebranie mi kopalni, przekreśliłoby 10 lat ciężkiej pracy – podkreśla Elżbieta Szumska.
Wyjątkowe miejsce w Europie
Od lat wiadomo, że najbogatsze złoża złota umiejscowione są w obu Amerykach, na azjatyckich obszarach Rosji oraz w Australii. Nie jest jednak powszechną wiedza, że jeszcze niedawno, choć głównie w wiekach średnich, do ważnych w skali naszego kontynentu obszarów złotonośnych należał także... Śląsk. O historii wydobycia złota w tym regionie świadczą liczne nazwy geograficzne, jak Złotoryja, Złoty Potok, Złote Jamy czy wreszcie Złoty Stok.
- I to właśnie eksploatacja tego ostatniego złoża miała dla Śląska szczególnie istotne znaczenie – tłumaczy nam dzierżawca kopalni w Złotym Stoku Elżbieta Szumska. - Zasoby złota, związane z rudami arsenowymi, najprawdopodobniej odkryte zostały w Górach Złotych, na obrzeżu Ziemi Kłodzkiej już w VII wieku. Natomiast najstarszy zapis o prowadzonych pracach górniczych pochodzi z wieku XIII.
A zatem kopalnia w Złotym Stoku jest najstarszą tego typu w Polsce. I, co ciekawe, historia wydobycia tego kruszcu z jej zasobów sięga aż czasów współczesnych. Ostateczne zaprzestanie prac wydobywczych i zamknięcie kopalni nastąpiło bowiem dopiero w roku 1962. Do dziś natomiast zagadką pozostaje, co przyczyniło się do tej decyzji ówczesnych, komunistycznych władz.
Ale powróćmy do historii. Wspominany pierwszy zapis, odnotowujący funkcjonowanie górnictwa w tej okolicy, pochodzi z 1273 roku i stanowi o nadaniu klasztorowi cystersów w Kamieńcu Ząbkowickim przez księcia wrocławskiego i krakowskiego Henryka IV Probusa przywileju na poszukiwania górnicze. Co ciekawe, mimo przywileju, książę zachował dla siebie prawo do wszelkich wydobytych bogactw. W kolejnych wiekach następowały liczne zmiany dotyczące własności tych ziem, jednak kopalnie wciąż pozostawały w rękach klasztoru i gwarectw, a prace wydobywcze trwały nieprzerwanie. Dzięki temu, z nadejściem wieku XV, złotostockie kopalnie stały się najbardziej wydajne na całym Śląsku.
- Niestety, początek stulecia nie zbytnio szczęśliwy dla samego miasta, które na skutek toczących się wojen husyckich zostało prawie całkowicie zrujnowane – ubolewa Elżbieta Szumska. – Co gorsza, ucierpiały również urządzenia kopalniane, które zupełnie zniszczono – dodaje.
Dopiero koniec wieku odmienił losy Złotego Stoku, przynosząc dwa ważkie wydarzenia, jakimi było ustanowienie tu przez księcia Henryka Starszego Podiebradowicza siedziby Urzędu Górniczego (1484 r.) oraz nadanie miastu herbu, sztandaru i prawa wolności górniczej w roku 1491. Początek wieku XVI przyniósł kolejne ważne wydarzenie w postaci przeniesienia do Złotego Stoku mennicy książęcej. Znacznie podniosła ona rangę miasta, co zaowocowało zainteresowaniem tutejszym przemysłem wydobywczym przez znaczące norymberskie rody Imhoffów i Welsów, a także augsburskiej spółki braci Fugger. Imhoffowie, Welsowie i Fuggerowie zaczęli na Śląsku inwestować, zaś dzięki tym inwestycjom i zwiększonej eksploatacji złotostockie kopalnie dostarczały już około ośmiu procent europejskiej produkcji złota.
Tragedia w Złotym Ośle
Jednak w roku 1565 doszło do pierwszej, tragicznej katastrofy. Na skutek rabunkowej gospodarki, która zaowocowała zaniedbaniami natury technicznej, doszło do zawalenia szybu „Złoty Osioł” i pogrzebania w zwalisku 59 górników. Nigdy nie odnaleziono ich szczątków. Tragedia ta zapoczątkowała pasmo nieszczęśliwych wypadków, jakie nawiedziły miasto w XVI i XVII wieku. Kolejne katastrofy górnicze, zarazy i pożary doprowadziły do poważnej zapaści górnictwa i miasta. Dopiero przybycie w roku 1679 protegowanego cesarz Leopolda II, aptekarza i alchemika – Hansa Schärffenberga, zapobiegło całkowitemu upadkowi Złotego Stoku. To on zapoczątkował w tym mieście eksploatację rud arsenowych. Skutkiem ubocznym eksperymentów naukowca było uzyskanie arszeniku, jednak badacz nie doczekał się wykorzystania efektów swej pracy na szerszą skalę. Dopiero po jego śmierci, w 1701 roku, dwaj synowie rozwinęli produkcję do tego stopnia, iż w 1723 roku, według Urzędu Górniczego, produkcja arszeniku trzykrotnie przekroczyła wartość uzyskanego złota. Uczyniło to Złoty Stok głównym dostawcą tego związku na europejski rynek. Pracując jednak nad rozwojem technologii, bracia Schärffenbergowie zaniedbali wydobycie i doprowadzili do kolejnego już upadku zakładów. Odrodzenie nastąpiło dopiero w 1806 roku, kiedy to w wyrobiskach pod Górą Haniak górnicy dotarli na głębokość 110 metrów. W ciągu kolejnych 77 lat udoskonalono metody uzyskiwania złota, zaś załoga kopalni powiększyła się czterokrotnie. Wtedy to złotostockie tereny wydobywcze trafiły w ręce Wilhelma Güttlera. W rękach rodu Güttlerów pozostały aż do 1945 roku. W tych latach powstała linia kolejowa, łącząca Złoty Stok z Kamieńcem Ząbkowickim, do kopalni sprowadzono maszyny parowe. Stale też udoskonalano wydobycie, kruszenie i wzbogacanie rudy, na co pozwalały zdobycze rewolucji przemysłowej.
- Druga wojna światowa szczęśliwie nie przyniosła kopalni żadnego uszczerbku – podkreśla E. Szumska. - Zarówno sama kopalnia, jak i przyległe laboratorium chemiczne zostały w 1945 roku przekazane władzom polskim w stanie nienaruszonym.
Pomimo to ostateczny kres działalności górniczej i produkcyjnej nastąpił decyzją władz PRL-u 47 lat temu. Oznaczało to zamknięcie blisko 700-letniego okresu wydobycia, w którym to czasie zdołano uzyskać aż 16 ton czystego złota, drążąc przy tym 300 km wyrobisk na głębokość aż 267 metrów. Po zamknięciu kopalni doszło stopniowo do zalania wszystkich sztolni i szybów.
Woda stałaby tam pewnie do dziś, gdyby z inicjatywą ratowania kopalni nie wystąpił 35 lat później, już w wolnej Polsce, ówczesny burmistrz Złotego Stoku Wiktor Lubieniecki. Dzięki jego staraniom, po pięcioletnim okresie przygotowań, uruchomiono 28 maja 1996 roku Podziemną Trasę Turystyczną „Kopalnia Złota” oraz powołano do życia Przedsiębiorstwo Usług Turystycznych Kopalnia Złota. W 1999 r. kopalnię wydzierżawiono Elżbiecie Szumskiej, która wykupiła też większość (65 proc.) udziałów w spółce. Mniejszość (35 proc.) zachowała gmina. Dekadę później obaj udziałowcy spotkali się na sali sądowej.

http://www.npm.pl/index.php?action=site&id=73&middle=73
  
Re: <Berger> Karkonosze
PostWysłano: Poniedziałek, 14 Września 2009, 23:53 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Czeskie góry skaliste
Izery to pasmo stosunkowo bliskie Poznania, a jednak mniej znane niż sąsiednie Karkonosze. Szkoda, bo choć izerskie szczyty nie sięgają niebios, to jednak można tam podziwiać zapierające dech w piersiach widoki i doświadczać majestatu nagich skał.


U podnóża polskich Gór Izerskich rozciąga się znany kurort Świeradów – Zdrój. Z Poznania najlepiej jechać pociągiem do Jeleniej Góry, by tam od razu przesiąść się w autobus do Świeradowa.

Na smyczy

Przystanek PKS znajduje się na obrzeżach uzdrowiska, jeśli jednak skręcimy w najbliższą uliczkę w prawo, już po kilkunastu minutach znajdziemy się w samym centrum miejscowości. Na skraju parku znajduje się plansza z mapką, zaś czerwony szlak najpierw spokojnym asfaltem, a potem leśnymi ścieżkami prowadzi nas w kierunku schroniska „Pod Stogiem Izerskim”. Idziemy niespiesznie, bo towarzyszy nam niewielki, leciwy już kundelek; właścicielka schroniska, z którą skontaktowaliśmy się przez telefon, zgodziła się przyjąć psiaka pod swój dach. Żeby było jednak ciekawiej, po drodze dołącza do nas Kazek, czterdziestoletni turysta z kijkami. Też idzie do schroniska, a nie lubi samotności. Kazek jest o wiele szybszy od nas, o psie już nie wspominając, jednak nie ma rady – musi się dostosować do większości.
Powoli zbliżamy się do grani, leśna ścieżka wyprowadza nas znów na asfalt, gdzie – pomimo ślimaczego tempa – gubimy szlak! Na szczęście nie da się przeoczyć szerokiej nartostrady, na którą skręcamy i która doprowadza nas niemal pod same drzwi schroniska. Budynek jest uroczy i do tego znajduje się w pięknym otoczeniu. Gdyby na zewnątrz było cieplej (mamy wyjątkowo zimny czerwiec), można by siąść przy stole na tarasie i podziwiać leżący w dole Świeradów – Zdrój.
Zamiast tego jednak wchodzimy do środka, gdzie od razu natykamy się na właścicielkę. Niestety, okazuje się być mniej miła niż przez telefon.
- Psa na smycz i na górę, niech się tu nie plącze – komenderuje tonem starego kaprala.
Udajemy się więc do wskazanego pokoju (nieogrzewany, za to w oknach wiszą kiczowate, różowe firanki), rozpakowujemy, rozkładamy posłanie dla kejtra i wracamy do bufetu, żeby zjeść szybki obiad przed planowanym spacerem do pobliskich Czech. Na dole spotyka nas kolejny szok – ceny jak na Starym Rynku w Poznaniu. Wiele wskazuje na to, że gospodarze nastawieni są na maksymalne zdarcie z turystów skór, żeby było śmieszniej jednak, napis na drzwiach informuje, że bufet jest czynny od... 10 do 16.
„Kurczę, to w końcu chcą zarobić ci ludzie, czy nie?” – głowimy się.
Po obiedzie wspinamy się zielonym szlakiem na Stóg Izerski 1108 m n.p.m.), a następnie przekraczamy czeską granicę, żeby wkroczyć na szlak niebieski. Tam też pojawiają się nowy problem – pogoda. Krótko mówiąc, zaczyna lać. Zakładamy goreteksy i w strugach deszczu pokonujemy szczyt o nazwie Smrk (czyli po polsku Świerk, 1124 m n.p.m.). Na szczycie znajduje się wieża widokowa, ale przy takiej pogodzie ledwie widać samą wieżę, o widokach nie wspominając. Na szczęście lekko przejaśnia się, kiedy południowym stokiem Smrka schodzimy w kierunku Smrkové cesty, czyli Świerkowej Drogi. Widoczki od razu wynagradzają nam chwilowe niedogodności!
U podnóża Smrka skręcamy w lewo, na czerwony szlak. Świerkowa Droga to, niestety, w dużej mierze asfalt, który upodobali sobie czescy rowerzyści górscy. Pieszych turystów nie spotykamy. Skręcamy w prawo na szlak zielony, który doprowadza nas do schroniska Smědava. Zamierzamy tam spożyć wieczerzę, jednak znów mamy pecha; bo gospodarz właśnie zamyka hospodę. Obszedłszy się więc smakiem, wracamy do naszej noclegowni. Tą samą drogą. Dość strome podejście na Smrk okazuje się sporo trudniejsze niż zejście zeń, a w dodatku znów zaczyna padać. Na szczęście wieje wiatr, więc dalszą drogę wskazuje nam głośne zawodzenie, jakie wydaje z siebie zbudowana z metalowej kratownicy wieża telewizyjna, która stoi na wierzchołku Stogu Izerskiego. W schronisku czeka na nas Albin, kolega, który miał dotrzeć później. Jest zły, bo personel zażądał od niego o pięć złotych więcej za nocleg niż od nas.

Szlakiem chmury gradowej

Następnego dnia postanawiamy poznać uroki polskich Izerów. Błotnistym szlakiem czerwonym docieramy do Drwali, gdzie skręcamy w prawo na szlak niebieski. W klimatycznej Chatce Górzystów jemy lunch – przepyszne naleśniki. Podoba mi się menu przy okienku kuchni spisane w językach polskim, czeskim i niemieckim. Oto podejście do turysty! Żałuję, że to tego miejsca nie wybraliśmy na nocleg...
Nic to, przeczekujemy pod dachem kolejną ulewę, a następnie czerwonym szlakiem docieramy do schroniska Orle, przypominającego bardziej kamienny pałacyk niż obiekt turystyczny! Tam rozstają się nasze drogi z Kazkiem, który dalej idzie już sam w kierunku Karkonoszy. My w trójkę zaś skręcamy w prawo na zielony szlak i wspinamy się na Granicznik. Wreszcie pojawiają się pierwsze skałki! Jakże to miła odmiana po asfalcie z rowerzystami!
Wąskim mostkiem przekraczamy graniczną rzekę Izerę i szlakiem żółtym dochodzimy do ładnej wioski Jizerka. Dalej decydujemy się iść bez szlaku, spokojnym asfaltem w kierunku schroniska... Smědava.
„Trzeba im dać drugą szansę ugoszczenia nas!” – orzekamy zgodnie z moją towarzyszką Karoliną.
Tylko Albin wydaje się trochę niezadowolony. Jak twierdzi, nie przyjechał tu chodzić po asfalcie. Poza tym liczył, że w wiosce znajdzie sklep i aptekę, tymczasem, choć wytężamy wzrok, nie widzimy ani jednego, ani drugiego. Wyruszamy więc w drogę, a Albin, rad nierad, dzielnie kroczy jednak za nami. Za wsią natykamy się na niewielką hospodę ze szkieletem w witrynie. Wchodzimy do środka, gdzie natykamy się na dwóch starszych panów i psa:
- Nieczynne – macha ręką jeden z nich. – Za mały ruch, kucharz poszedł do domu, niczego tu nie ma – argumentuje.
- Tylko my – wchodzi mu w słowo drugi.
- No i pies – dodaję kąśliwie, po czym idziemy dalej. Nic tu po nas!
Po drodze mijamy kilka ścieżek edukacyjnych prowadzących po balach przez urokliwe torfowiska. Ślicznie tu, ale nasze żołądki zaczynają już powoli grać marsza! Docieramy do budki z napisem „Letní kiosek”. Zamknięta na cztery spusty, a na dodatek zabita dechami. No tak, w sumie kalendarzowe lato dopiero za kilka dni. Zresztą goni nas właśnie jakaś gradowa chmura i zrywa się zimny wiatr, to co to za lato właściwie? Nieco już zdrożeni powoli zbliżamy się do Smědavy. Towarzyszy nam wciąż rosnąca chmura gradowa i narzekanie Albina, że knajpa z pewnością będzie zamknięta. „Niestety, on może mieć rację” – przytakuję koledze w myślach.
Ale jest weekend, parking przed schroniskiem pełen, wierzeje otwarte na oścież, a w środku impreza. Na szczęście zarezerwowana jest tylko sala. Kelner patrzy na nas i zastanawia się, skąd nas może znać, aż w końcu widzę w jego oczach błysk zrozumienia:
- A, to wy byliście wczoraj! – uśmiecha się, podając nam karty. – A kolega nie jest głodny? – troszczy się, bo Albin nadal stoi na zewnątrz, z twarzą jak chmura gradowa, jakby czekając na tę prawdziwą chmurę, która właśnie się rozrosła do niebotycznych rozmiarów, a do tego, tak całkiem mimochodem, zgasiła słońce.
- Nie wiem, zapytam – mówię i idę ratować towarzysza.
W samą porę, bo ledwie wchodzimy do środka, grad wielkości kurzych jajek bombarduje góry. A w środku zacisznie, ciepło, jedzenie wyborne, o piwie już nie mówiąc. Kiedy na niebie ponownie pojawia się słońce, wyruszamy w dalszą drogę, szlakiem, który tak dobrze poznaliśmy wczoraj. Dziś różni się tylko usypanymi na poboczach białymi pryzmami lodu. Lód jednak powoli topnieje, a my już wspinamy się na naszego starego znajomego – Smrka.

Być jak Korzeniowski

Trzeciego dnia Albin stwierdza, że się przeziębił i wraca do domu, a my z Karoliną wspinamy się na Smrk. Pogoda zrobiła się piękna, więc pozwalamy sobie wreszcie na wejście na wieżę widokową. Na górze jest już sporo osób, a słowa czeskie mieszają się z polskimi i niemieckimi. Po nasyceniu wzroku, niebieskim i żółtym szlakiem docieramy na Paličník (944 m n.p.m.). Na tej wysokiej skale znajduje się punkt widokowy, pozostajemy więc tam na parę minut, ciesząc oczy leżącymi w dole miejscowościami Bílý Potok i Hejnice. To nasz dzisiejszy cel. Żółtym szlakiem schodzimy przez gęsty las, maszerując wzdłuż bystrego potoczku. W Hejnicach zwiedzamy niebrzydką, barokową katedrę. Świątynia stanowi miejsce kultu maryjnego, więc wokół jej murów parkują samochody pątników. Poza polskimi, czeskimi i niemieckimi blachami, widzimy nawet holenderskie!
My jednak mamy większą ochotę na strawę inną niż duchowa, więc rozglądamy się za knajpą. Na szczęście w Hejnicach zjedzenie obiadu okazuje się o wiele prostsze niż w Jizerce. Za chwilę siedzimy więc już wewnątrz sympatycznej hospody, delektując się pysznym jadłem i jeszcze lepszym piwem. Być może to ta odrobina alkoholu sprawia, że wpadamy na pomysł iście szalony – a może by tak wspiąć się jeszcze na Ořešník? W końcu jesteśmy w „czeskich Górach Skalistych”, a prawie nie widzieliśmy skał!
„Trochę nadkładamy drogi, ale powinniśmy zdążyć” – przekonujemy się i zaraz wyruszamy w drogę. Czerwony szlak prowadzi nas przez las stromymi ścieżkami. Nagrodą za trud są widoki z Ořešníka (800 m n.p.m.). Trzeba jednak uważać, bo skała jest naprawdę wysoka i stroma! No i trzeba się też spieszyć, bo słońce już wyraźnie skłania się ku zachodowi.
Schodzimy więc na dół i, klucząc wśród kolejnych skał, mijając widowiskowe wodospady, docieramy do wąskiej, nieuczęszczanej szosy, która doprowadza nas do szlaku zielonego. Ponownie zagłębiamy się w las i maszerujemy coraz szybszym krokiem, ledwie spozierając już na kolejne, mijane skały. Kiedy ponownie schodzimy do bliźniaczej miejscowości Hejnice/Bílý Potok, nasze zegarki wskazują już dziewiątą wieczorem, a przed nami jeszcze ponad sześć kilometrów do schroniska. Sześć kilometrów lotem ptaka, w linii prostej, a przecież góry nie znają linii prostych.
Deliberujemy nad mapą, żeby znaleźć najkrótszą drogę, kiedy podchodzi do nas młody Czech, bezlitośnie chuchając nam w twarz piwem:
- Dokąd chcecie dotrzeć? – pyta.
- Do Polski – odpowiadam, a chłopak łapie się za głowę:
- Aż do Polski?! – wykrzykuje, po czym, nie zastanawiając się za długo, oświadcza, że nam pomoże.
I rzeczywiście, doprowadza nas do miejsca, gdzie właśnie powoli dogasa wiejski festyn. Bawi się na nim koleżanka naszego przewodnika, która dysponuje samochodem. Oboje podwożą nas kilka kilometrów drogą, która wiedzie do Chatki Hubertka. Niestety, po jakimś czasie szosę przegradza szlaban. Dalej pójdziemy pieszo, ale trzeba jeszcze podziękować naszym dobroczyńcom.
- Mamy pieniądze... - zaczynam nieśmiało, ale Czech przerywa mi od razu:
- No, proszę cię! - macha ręką, oburzony.
Dziękujemy więc raz jeszcze i z prędkością Korzeniowskiego maszerujemy pod górę. W pewnym momencie zielony szlak skręca z asfaltu w lewo, do Chatki Hubertka. My idziemy dalej, wypatrując szlaku czerwonego, a kiedy go znajdujemy, dajemy nura w las po prawej stronie. Prawie biegniemy, bo już robi się ciemno. Na szczęście rychło wychodzimy na szosę, o której wiemy, że doprowadzi nas do podnóża dobrze nam już znanego Smrka. Na zaprzyjaźniony szczyt wspinamy się szybko, korzystając ze światła, jakie daje księżycowa, jasna noc. Niestety, trudniej już się ze Smrka schodzi. Ścieżki biegnące przez młodnik są prawie niewidoczne i mija sporo czasu, zanim nie usłyszymy znajomego buczenia wieży telewizyjnej na Stogu Izerskim.
Przed nami jeszcze jedna, być może najpoważniejsza próba. Jest już północ, więc drzwi do naszego schroniska są zamknięte na głucho. Wprawdzie górskie zasady nakazują pozostawić otwarty przynajmniej przedsionek, ale po tym miejscu nie spodziewamy się już specjalnego respektu dla górskich zasad. W dodatku spełniają się nasze najczarniejsze sny i okazuje się, że nie działa dzwonek. Idę więc szukać oświetlonego okna, a kiedy je znajduję, rzucam kawałkiem kory.
- K... mać! – słyszę ryk pracownika, który ma nocny dyżur.
Na szczęście udaje się go przekonać nam, żeby nas wpuścił. Kolejnego dnia rano pakujemy się i szukamy właścicielki, żeby zapłacić za noclegi.
- Są może jakieś zniżki? – pytam na wszelki wypadek.
- Jakie zniżki?! – oburza się. – I tak za mało zapłaciliście! – orzeka.
Żegnamy niegościnne miejsce bez żalu. Czerwonym szlakiem docieramy do Drwali, a następnie niebieskim schodzimy do Świeradowa – Zdroju. Tam czekamy na autobus w ogródku jednej z przyjaznych turyście restauracyjek.

http://www.poznan.aglomeracja.pl/index.php?option=com_content&task =view&id=1754
  
Góry Stołowe
PostWysłano: Poniedziałek, 17 Maj 2010, 06:25 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Z n.p.m.-u:

"Kompas poprowadził ich do Pasterki
W Trójmieście mają biuro turystyczne. Jeździli na wyprawy w Kaukaz i za koło polarne, a wraz z małym dzieckiem przemierzali rozgrzane piaski muzułmańskiego Omanu. Dziś dzierżawią dwa schroniska w Górach Stołowych.


Wszystko zaczęło się dwanaście lat temu, kiedy to student Maciej Sokołowski założył w Gdański Biuro Turystyki Aktywnej „Kompas".
- Miałem misję zaproponowania dzieciom i młodzieży całkowicie innej formy wypoczynku niż oferował wówczas rynek – wspomina dziś trójmiejski biznesmen. – Ponieważ wtedy były to tylko kolonie nad morzem bez programu, a w najlepszym razie z programem obejmującym wyłącznie plażowanie, dyskoteki i wyjścia do miasta.

Spotkanie na szlaku

Maciej i jego wspólnicy wymyślili więc Letnie Obozy Przygody. Dziś to już norma, jednak jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku za niebywałe uchodziło, że na obozie mogą być zajęcia ze wspinaczki skałkowej, rafting, czołganie się w jaskiniach czy marsze na orientację.
- Nowatorski pomysł musiał chwycić – podsumowuje dziś Maciej Sokołowski. – Dzięki temu po dziesięciu latach ciężkiej pracy doszliśmy z żoną do wniosku, że możemy pozostawić biuro pod opieką doświadczonych, po wielekroć sprawdzonych pracowników i poświęcić się naszej nowej pasji, czyli prowadzeniu schronisk górskich.
Nie wybiegajmy jednak za bardzo naprzód. Bo najpierw przyszły dzierżawca schronisk musiał jeszcze poznać swoją przyszłą żonę. Karolina Szamborska i Maciej Sokołowski spotkali się na szlaku... sportowym, a dokładniej podczas pierwszej edycji pierwszego rajdu przygodowego w Polsce. Był to „Salomon Trophy”, który odbył się w 1999 roku.
- Jednak jesteśmy ze sobą ze sobą dopiero od 2003 r., od Górskiego Maratonu w Marszach na Orientację ORIENTOP – precyzuje nasz rozmówca.
Od tego czasu oboje prowadzili biuro razem. Pracy było wciąż mnóstwo, w związku z czym na realizację marzeń nie było jeszcze szans. A skąd w ogóle górska pasja?
- Oj, ja już przed laty lubiłem wędrować po grani z plecakiem – wspomina Maciej Sokołowski. – Zaczęło się od Bieszczadów, które do dziś stanowią moje ukochane góry. Jednak, nawet i potem, czyli w czasie rozwijania naszego turystycznego biznesu, udawało mi się od czasu do czasu wyskakiwać na krótkie wypady, a to w Tatry, a to w Alpy, czy nawet na Kaukaz. Kiedy tylko mi się udawało, wracałem też w swoje Bieszczady.
Dniem codziennym była jednak „turystyka służbowa”, czyli wizyta w miejscu, w którym „Kompas” chciał zorganizować kolejną imprezę.
- Kiedy nawet z tych planów nic nie wychodziło, była przynajmniej wycieczka – śmieje się Maciej. – Wiele się jednak zmieniło trzy lata temu, po urodzeniu naszego synka Iwo – poważnieje. - Zarówno Karolina, jak i ja zgodziliśmy się, że trzeba coś w naszym życiu zmienić, ponieważ inaczej syn będzie znał swoich rodziców tylko ze zdjęć w barwnych katalogach, zaś my już nigdy nie znajdziemy czasu na nasze pasje.

Powrót do przeszłości

Karolina i Maciej powrócili więc niemal do takiego samego do życia, które pamiętali z lat studenckich. Niemal, ponieważ tym razem towarzyszył im mały Iwo, zaś same szlaki biegły już trochę dalej...
- Pojechaliśmy z synkiem za koło podbiegunowe, do Szkocji, a ostatnio nawet do Omanu – wylicza nasz rozmówca. – W tym egzotycznym, arabskim kraju wynajęliśmy samochód; wiadomo, że zwiedzanie z małym dzieckiem wygląda trochę inaczej, więc taki dom na kółkach był naprawdę niezbędny.
Pustynia w muzułmańskim sułtanacie jest niewątpliwie malownicza, gdzie jednak miejsce na pasję, czyli na góry? Cóż, te musiały jeszcze troszkę poczekać.
- Nie zamierzaliśmy jeszcze wracać do wypraw stricte górskich, gdyż nie chcieliśmy małego katować tylko z powodu realizacji naszych ambicji – tłumaczy Maciej Sokołowski. - Dla dziecka kilka godzin w nosidełku zdecydowanie nie jest przyjemnością, a zresztą dla nas uspokajanie niezadowolonego i marudzącego malucha – też nie za bardzo. Z górami postanowiliśmy poczekać więc do czasu, aż Iwo trochę podrośnie, a co najważniejsze, sam zdecyduje, że chce zdobywać szczyty.
Na razie małżonkom pozostają więc króciutkie wypady w okoliczne Góry Stołowe, obowiązkowy pobyt w Karkonoszach podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w „Samotni” i w czasie innych imprez ludzi gór, które odbywają się co jakiś czas w różnych miejscach Polski.
No właśnie, skąd te Góry Stołowe? Przecież to nie Sudety stanowią nostalgiczną krainę marzeń Macieja z lat jego młodości. Dlaczego więc zdradził ukochane Bieszczady?
- To niezupełnie tak – wyjaśnia dzisiejszy dzierżawca schronisk „Pasterka” i „Na Szczelińcu” – O wyborze Gór Stołowych jako naszego nowego miejsca zamieszkania zadecydowało kilka czynników. Nadszedł czas, kiedy coraz częściej myślałem o tym, że warto coś zmienić w swoim życiu, znaleźć jakieś romantyczne odludzie, gdzie praca jest prosta jak rąbanie drewna, zaś jej efekty widoczne niemal od razu. Gdzie można rozmawiać z turystami, z ludźmi po prostu, raczyć ich nalewkami i długo rozmawiać o szczęściu. Później, niestety, szara codzienność zmieniła nieco to nasze romantyczne myślenie, ale w jakimś stopniu towarzyszy nam ono przez cały czas.

Magia ludzi gór

Pomimo, że dawną miłością wciąż były Bieszczady, to Ziemia Kłodzka stała się nową fascynacją. Nie tylko dlatego, że są tu fajne góry. Ani też nie tylko dlatego, że tutejsze, górskie miejscowości znane są z pięknej, starej, sudeckiej architektury.
- Najważniejsi zawsze byli dla mnie ludzie – podkreśla nasz rozmówca. - Zaś ludzi w Kotlinie Kłodzkiej spotkaliśmy naprawdę wyjątkowych. Wszystko zaczęło się od Przeglądu Filmów Górskich w Lądku Zdroju i zaprzyjaźnienia się ze sprawcą tego zamieszania - Zbyszkiem Piotrowiczem. To za jego pośrednictwem poznaliśmy masę ciekawych miejsc i arcyciekawych ludzi, jak kudowski poeta Wojtek Heliński, który na każdym kroku podkreśla, że Szczeliniec jest jego miłością, i że to najpiękniejsze miejsce na Ziemi, jak Agata prowadząca restaurację na Śnieżce czy Magda Siemaszko z „Samotni”. Do Pasterki sprowadziła nas więc nie tyle magia gór, co magia ludzi gór.
Kiedy małżonkowie objęli już oba schroniska, wszyscy ci nowi znajomi okazali się bardzo pomocni. Agata pomagała im stawiać pierwsze kroki w zupełnie nowym dla nich biznesie. Magdalena Siemaszko stała się dla nich wzorem, gdyż marzeniem nowych dzierżawców stało się dorównanie klimatem legendarnej „Samotni”. No, a Wojciech Heliński uświetnił swoją obecnością, gawędą oraz pokazem slajdów z podróży do Chin uroczystość z okazji zakończenia remontu „Pasterki”. Znamienitych gości było zresztą więcej, jak choćby wspomniany już wyżej Zbigniew Piotrowicz, taternik i himalaista, a także inż. Jiří Krtička, burmistrz miasteczka Machov, leżącego kilka kilometrów dalej, po czeskiej stronie.
- Jako krajan z sąsiedniego Machova jestem w „Pasterce” dość często – wyjaśnił nam burmistrz. – Lubię turystykę, więc przychodzę tu albo sam, albo też ze swoimi przyjaciółmi z całej Republiki Czeskiej, aby i oni mogli doświadczyć magii tej wyjątkowej krainy. Machov, wieś Pasterka i cała, leżąca po obu stronach granicznych słupków Ziemia Kłodzka ma przecież wspólną, bogatą historię, podobne problemy i identyczne bogactwo przyrody. Takie same niezwykłe skały i łąki. Mogę tylko ubolewać, że przez tyle lat rozdzielała nas granica.

Kultura z Czech

Dziś granicy już na szczęście praktycznie nie ma, zaś Czesi są w „Pasterce” nierzadkimi gośćmi; zimą stanowią wręcz około 80 proc. przybywających tu narciarzy biegowych.
- Dzięki remontowi schroniska turystów będzie jeszcze więcej, a co za tym idzie, obywatele obu naszych krajów będą mogli jeszcze częściej się spotykać i lepiej się poznawać – wyraża nadzieję Jiří Krtička.
Taką samą nadzieję ma Maciej Sokołowski, który już zaciera ręce, myśląc o wspólnych, polsko-czeskich trasach biegowych. Nie zasypiając gruszek w popiele, planuje otworzyć w schronisku wypożyczalnię sprzętu takiego, jak biegówki (zarówno te do jazdy klasycznej, jak i dowolnej), a także rakiety śnieżne czy narty skitourowe. Ponieważ zima nawet w górach nie trwa cały rok, dla amatorów sportu znajdą się też rowery.
- Bliskość Czech to możliwość kontaktu z czeską kulturą, w tym także kulturą fizyczną oraz gastronomiczną – podkreśla dzierżawca. – Czesi nie tylko więcej od nas jeżdżą na biegówkach, ale także częściej jedzą „na mieście”, sporo się więc od sąsiadów możemy nauczyć – dzieli się refleksją.
Pomocą w owej nauce znów służyć będzie „Pasterka”, spod której wyrusza narciarski Bieg Pabla (Franciszek Pablo był słynnym sołtysem Karłowa, który wykuł blisko 700 stopni na Szczeliniec, udostępniając tym samym ten masyw górski dla masowej turystyki), i która współorganizuje takie imprezy sportowe, jak Multi Sport Challenge czy Maraton Gór Stołowych.

Górski hotel „Zacisze”

Znów jednak wybiegliśmy kilka kroków naprzód. Jak to się w ogóle stało, że „Pasterka” i „Szczeliniec” wpadły w ręce Karoliny i Macieja?
- Skorzystaliśmy z wyjątkowej okazji, bo zrezygnował poprzedni dzierżawca – tłumaczy Maciej Sokołowski. – Jak nam wyjaśnił, „nie opłacało mu się”. W wyremontowanym schronisku „Na Szczelińcu” pojawiliśmy się więc w marcu 2008 r., a ja od razu poczułem się jak... na planie serialu „Hotel Zacisze”. W oczy były wielkie napisy „Zakaz spożywania własnych posiłków" i „Zakaz korzystania z telefonów komórkowych". Dziwiło zwłaszcza to drugie, jako że na Szczelińcu praktycznie nie ma zasięgu. Do tego trzeba dodać makabryczne jedzenie, salę przypominająca poczekalnię dworca kolejowego i narzekającego na wszystko dzierżawcę. Stwierdziliśmy, że skoro ktoś, ot tak po prostu, rezygnuje ze schroniska, którego popularność dorównuje Morskiemu Oku, to trzeba chwytać byka za rogi, bo okazja może się już nie powtórzyć!
W taki oto sposób małżonkowie przejęli Szczeliniec, zaś leżąca na uboczu „Pasterka” została dołączona poniekąd w pakiecie.
- Schronisko było w zasadzie w stanie śmierci technicznej, jednak według nas miało duży potencjał – podkreśla nasz rozmówca. – Między innymi dlatego, że można tu dojechać samochodem czy autokarem.
Chociaż bowiem nowi dzierżawcy czują sympatię do tradycyjnych turystów, bo sami kiedyś wędrowali po górach z plecakami, przyznają jednak, że przeżyć będą w stanie głównie dzięki turystom „nowoczesnym”, którzy będą zainteresowani czymś więcej niż łóżkiem do spania i darmowym wrzątkiem.
- Wrzątek jest u nas za darmo, albo za „co łaska”: chętni mogą wrzucić monetę do skarbonki – zaznacza Karolina Szamborska.
Nie zamierzamy przekształcać schroniska w pensjonat, zresztą umowa z PTTK nam na to nie pozwala – dodaje jej mąż. - Szanuję gościa, który nosi ze sobą własny kubek, niezbędnik i herbatę. Jednak gościowi, który prosi mnie nie tylko o wrzątek, ale także o naczynie, łyżeczkę, cukier i cytrynę – mówię zdecydowane „nie”! – ostrzega.

Bob Marley w kazamatach

Czym zatem może być zainteresowany turysta „nowoczesny”? Poza kupnem jedzenia i wspomnianym już wyżej sprzętem sportowym, na przykład skorzystaniem z Internetu, pralki czy też po prostu... zabawą. To z myślą o „nowoczesnych” dzierżawcy wyremontowali nie tylko pokoje, ale także przestrzenny strych oraz piwnice, które nazwano „Kazamatami”. Podziemi strzegą dziś wiszące na ścianach portrety Tygryska i Boba Marleya.
- Cóż, kiedyś tu się mieściła placówka WOP, więc musiał też być i areszt – śmieje się Maciej.
Dziś strych i „Kazamaty” nie będą oczywiście służyć jako pokoje przesłuchań, lecz jako miejsce do imprez lub wykładów.
- Czy Góry Stołowe to dziś nasze ulubione pasmo? – nasz rozmówca zastanawia się nad zadanym przeze mnie pytaniem. - Myślę, że nie, ale to nie znaczy że ich nie lubimy. Uważam, że widok z tarasu na Szczelińcu, z którego widać czasami nawet Śnieżkę, do tego z chmurami poniżej szczytu, zwyczajnie zapiera dech w piersiach. Co z tego, że to Góry Stołowe, a nie Bieszczady? My po prostu lubimy góry."
  
Re: <Berger> Góry Stołowe
PostWysłano: Poniedziałek, 21 Czerwca 2010, 12:30 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Również z n.p.m.-u:

Reinmar z Bielawy nie przyleciał na sowie
Maszerując przez Góry Sowie, wspominamy wojny husyckie, pruskich budowniczych twierdz i hitlerowskich okupantów. I tylko sów nie spotykamy.
Naszą przygodę z Górami Sowimi rozpoczynamy w Srebrnej Górze, jak sama nazwa wskazuje, słynącej przed wiekami z wydobycia tego szlachetnego metalu. Budzimy się rano w jednym z tamtejszych pensjonatów (tak, wiem, że rasowy turysta powinien wybrać schronisko, ale ostatnie zamknięto w 2007 r.) i mozolnie przemieszczamy się do górnej części miejscowości, przepychając się przez tłumy młodzieży gimnazjalnej, licznie tu przybywającej w ramach „zielonych szkół”, i wypatrując czerwonych znaków, które mają nas dziś doprowadzić aż do Zygmuntówki.
Niezdobyta twierdza
W końcu znajdujemy szlak koło budynku dawnego schroniska (obecnie kolejny pensjonat). Moi towarzysze natychmiast ruszają w góry, ale ja na kilka minut przystaję jeszcze koło ogródka piwnego przed pensjonatem. O pomoc prosi mnie bowiem jakaś starsza para.
- Ma pan mapę? – patrzą na mnie z nadzieją. – Chcielibyśmy dojechać do Karłowa w Górach Stołowych, a nie wiemy jak – wyjaśniają.
- Idźcie, dogonię was! – krzyczę więc do znajomych, wyciągam mapę z plecaka i wdaję się w wyjaśnienia.
Nie trwają one zbyt długo i szybko ruszam w drogę, okazuje się jednak, że gonić kogoś z ciężkim plecakiem wcale nie jest tak łatwo, zaś czas jest pojęciem względnym i niewinne parę minut może być dość trudno nadrobić.
Szeroki zrazu dukt zdecydowanie wspina się zakosami pod górę, by na wysokości Fortu Rogowego rozmyć się nagle i przekształcić w wąską ścieżynkę, przemykającą szczytem fortowych umocnień.
Twierdza, największy tego typu górski obiekt w Europie, stanowi główną atrakcję, która przyciąga w tę część Sudetów Środkowych turystów, a w tym i rzeczonych gimnazjalistów z zielonych szkół. Fortyfikacje wybudowali Prusacy w drugiej połowie XVIII stulecia. Twierdzy nigdy nie zdobyto, zanim jednak stała się polską atrakcją turystyczną, zdążyła jeszcze posłużyć jako niemieckie więzienie. Dziś, podziwiając pruskie umocnienia z wysokości czerwonego szlaku, warto uważać jednak, żeby nie spaść z bardzo wysokich wałów.
Moje pagóry
Pomimo czyhających niebezpieczeństw z pewnym jednak żalem opuszczam tereny umocnień i – wciąż dając się prowadzić czerwonym znakom na drzewach – zagłębiam się duktem w las. Droga staje się dość monotonna – trzeba po prostu zdobywać kolejne pagóry, by następnie z nich schodzić. Początkowo pewnym urozmaiceniem są następne grupy gimnazjalistów, im dalej jednak od Srebrnej Góry, tym i mniej zielonych szkół. Sam las, porośnięty głównie przez świerczynę, wydaje się średnio ciekawy, a że i góry nie są jakoś zabójczo wysokie, praktycznie przez cały czas korony drzew zasłaniają widoki. Dla zabicia nudy i ustalenia dzielącego nas dystansu, próbuję dzwonić do wyprzedzających mnie wciąż znajomych, co jednak okazuje się nie takie łatwe, jako że zasięg przypomina tu podmiot liryczny z popularnej niegdyś piosenki – pojawia się i znika.
W końcu docieram na Przełęcz Woliborską, gdzie czeka na mnie cywilizacja – asfaltowa szosa i leśny parking. W imieniu owej cywilizacji wita mnie mój towarzysz Albin, który tkwi na owym parkingu z nieco już zniecierpliwioną miną.
- A gdzie dziewczyny? – zagaduję.
- Poszły w stronę Bielawy, złapać jakiś PKS, przecież musiały dzisiaj wracać do domu – przypomina mi.
Pomurnik nie przybył
Fakt, uprzedzały. Szkoda, że się nie zdążyliśmy pożegnać; przeszliśmy razem kawał Sudetów Środkowych... Zaraz, zaraz, w stronę Bielawy?! Skąd ja znam tę nazwę? No tak, słynny Reinmar von Bielau i trylogia husycka Andrzeja Sapkowskiego! Oczyma duszy już wypatruję nadjeżdżającego konno młodego rycerza o magicznych uzdolnieniach i z niejakim niepokojem zastanawiam się, czy nie będzie go przypadkiem ścigał równie tajemniczy, co przerażający Pomurnik. Zdaje się, że słyszę już nawet tętent kopyt i mrożące krew w żyłach okrzyki czarnych jeźdźców: „Adsumus! Adsumus! Adsumus!”...
Z zamyślenia wyrywa mnie coraz bardziej zniecierpliwiony głos mojego kolegi, który przypomina mi, że w sumie dobrze byłoby zdążyć do schroniska Zygmuntówka jeszcze przed zachodem słońca. Ma rację, że ponagla, bo pierwszy raz idziemy tą trasą i trzeba brać poprawkę na ewentualne błądzenie. I rzeczywiście, dziś jeszcze zgubimy szlak. Póki co jednak, docieramy do Bielawskiej Polanki, gdzie znów kłania nam się cywilizacja, tym razem na szczęście, obecna w postaci nie asfaltu, lecz jedynie kilku drewnianych ław i drogowskazów na skrzyżowaniu szlaków. Decydujemy się na kolejny, znów z konieczności krótki odpoczynek i wtedy orientuję się, że przewaga cywilizacji nad siłami natury jest jednak iluzoryczna – właśnie znajduję kleszcza, który bezlitośnie wbił mi się w bok.
- W Górach Sowich liczyłem raczej na spotkanie sowy, a nie pajęczaka – żartuję, z niejakim obrzydzeniem wyciągając krwiopijcę z własnego ciała.
Niestety, choć faktycznie mieszkają tu puchacze i puszczyki, tych nocnych drapieżników nie udaje mi się wypatrzeć. „Może dlatego, że wciąż jednak trwa dzień” – zastanawiam się, podnosząc z ławy swój plecak i prąc uparcie naprzód. Po jakimś czasie jednak musimy zawrócić, gdyż podejrzanie długo nie widzimy czerwonego szlaku. Kiedy ponownie napotykamy znajome znaki, próbujemy maszerować w innym nieco kierunku. Niestety, szlak znów się rozmywa...
Wiatr śpiewa w metalu
Najwyraźniej dzielni pracownicy leśny wycięli kilka drzew, na których znajdowały się czerwone symbole. Pokonujemy więc dość strome zbocze na wyczucie i pokręciwszy się trochę w kółko, natrafiamy wreszcie na zagubiony szlak. Nagrodą za trud jest zdobycie Kalenicy (964 m n.p.m.), na którym to szczycie strzela w niebo wysoka wieża widokowa, zbudowana ze stalowych kratownic, w których wiatr wyśpiewuje swoją posępną pieśń.
- Jest szansa na widoczki, a do celu już niedaleko – oceniam. – To co, kolejna krótka przerwa? – proponuję, a Albin skwapliwie kiwa głową.
Kiedy się wspinamy, wyraźnie czujemy jak wiatr groźnie kołysze wieżą, nie tracimy jednak zaufania do odpowiedzialności budowniczych. I nie żałujemy, że im zaufaliśmy, bo z platformy widokowej widać nie tylko morze drzew, ale i majaczące hen na horyzoncie miasta: na północy Bielawę (odległość jednak jest za duża, żeby dostrzec stąd choćby połysk zbroi Reinmara von Bielau...), a na południu Nową Rudę. Niestety, widzimy też słońce, które coraz niżej wisi ponad widnokręgiem, niechętnie złazimy więc na dół i ruszamy w dalszą drogę. Tym razem w dół, więc idzie nam się łatwiej, a i radośniej jakoś na sercu. Na Zimnej Polance stwierdzamy, że do celu pozostało nam jeszcze niewiele ponad dwa kilometry, w wyobraźni więc już mościmy się na ławach w ciepłym, schroniskowym bufecie i zabieramy się do spożywania pysznej wieczerzy.
Los decyduje się nam spłatać jednak jeszcze jednego figla i wkrótce znów znikają nam gdzieś czerwone znaki. Jesteśmy już jednak bardzo blisko Zygmuntówki, decydujemy się więc nie szukać szlaku, lecz iść na wyczucie.
Rowerzystka jest jak duch
Kiedy schodzimy na jakiś leśny dukt, drogę przecina nam pędząca od strony Przełęczy Jugowskiej kolarka, odziana w obcisłe, kolorowe ciuszki. Zapewne to refleksy zachodzącego słońca płatają nam figle, ale w tamtym momencie przysiągłbym, że widzę trenującą Maję Włoszczowską. Może zresztą to faktycznie była ona? A skoro już o refleksie mowa, to większym niż ja okazuje się Albin, który ile sił w płucach krzyczy w ślad za malejącą w oczach dziewczyną:
- Do Zygmuntówki?!
Rowerzystka ani nie zwalnia, ani się nawet nie obraca, wskazuje nam jednak ręką kierunek:
- Tamtędy! – odkrzykuje.
I rzeczywiście, już wkrótce przedzieramy się przez małe stadko kóz, głaszczemy jakieś psy, by po chwili znaleźć się w środku i przywitać z... królikiem i świnkami morskimi. Schronisko przypomina małą Arkę Noego, w której na szczęście, jak to w Arce, mieszka też dwoje ludzi. Szybko załatwiamy więc formalności, a już po chwili siedzimy w klimatycznym bufecie i pałaszujemy pierogi.
- Padamy na pyski, długo się do was idzie, szlak jest kiepsko zaznaczony – żalimy się dzierżawcom.
- Wiemy, wiemy, już to zgłaszaliśmy – kiwają głowami.
- To co, póki jeszcze jasno, to do knajpki na zasłużone piwo? – proponuje tymczasem mój towarzysz.
Pomysł przedni, tym bardziej, że rzeczona knajpka znajduje się zaledwie kilkadziesiąt metrów niżej. Schodzimy do niej trawiastym stokiem... narciarskim. Zimową porą Bukowa Chata pełna jest narciarzy i snowboardzistów, ale nawet teraz nie brakuje tam gości.
Po co komu karty?
Następnego dnia rano, kiedy spożywamy w schroniskowym bufecie śniadanie, dosiadają się do nas Bogdan, czyli dzierżawca schroniska, a także Maciej ze Szczecina, jedyny dziś oprócz nas gość Zygmuntówki. Maciej, podobnie jak my, eksploruje od kilku dni Sudety Środkowe, jednak nie pieszo, lecz rowerem. Trochę mu zazdrościmy tego środka lokomocji, kiedy schodzimy już dość nudną, wiejską drogą w kierunku Nowej Rudy. Na szczęście w Jugowie znajdujemy przystanek, na który po chwili przyjeżdża busik. Po kolejnych paru minutach wysiadamy w mieście.
- Skoro już tu jesteśmy, musimy zwiedzić starą kopalnię węgla! – orzeka stanowczo Albin.
Najpierw jednak idziemy w kierunku dworca kolejowego, sprawdzić połączenia. Nasz kolejny cel to bowiem Wałbrzych, a następnie Góry Wałbrzyskie. Wchodzimy do poczekalni i... głupiejemy. Na ścianie wisi bowiem wielki rozkład jazdy, w którym wszystkie połączenia są przekreślone grubą krechą. A że sam dworzec jest do tego w stanie lekkiej ruiny, wniosek może być tylko jeden... Na wszelki wypadek wychodzimy jednak jeszcze na peron, na którym stoi jakaś tubylka z dzieckiem.
- To jednak jeżdżą tu pociągi? – zagaduję ostrożnie.
- Tak, tam jest rozkład – śmieje się i pokazuje przyklejoną do muru niewielką, jakby wyrwaną z zeszytu kartkę.
Szynobus mamy za moment, Muzeum Górnictwa musimy już sobie więc odpuścić. Na szczęście czekają na nas inne atrakcje: dwa długaśne tunele – pod Świerkową Kopą i Małym Wołowcem. Atrakcją swego rodzaju jest też wizyta w Wałbrzychu. Widać, że miasto było kiedyś ładne, ale następnie podupadło. W centrum niepodzielnie królują, zamykane wczesnym wieczorem sklepy sieci „Społem”. Ani tam, ani nigdzie indziej nie znają... kart płatniczych.
- A niby po co to komu? – wzruszają ramionami indagowani przez nas tubylcy.
Wieża trzech kowbojów
Zaskakuje nas też Dom Turysty „Harcówka”, ulokowany na skrzyżowaniu szlaków na porośniętym drzewami wzgórzu w samym środku miasta. Niby należy do PTTK, jednak zamiast bufetu z tradycyjnym wrzątkiem działa tu zwyczajna restauracja, do której co zamożniejsi miejscowi przychodzą się oddać rozrywkom. Wspinamy się więc po wąskich a stromych schodkach do kiszkowatego pokoiku na stryszku, gdzie mój towarzysz szuka w plecaku grzałki, szuka długo i głęboko, aż w końcu z ust jego wydobywa się paskudne, zduszone przekleństwo!
- Motyla noga! Musiałem ją zostawić w Zygmuntówce!
Decydujemy się więc powrócić tam następnego dnia rano, a zamiast planowanego podboju Gór Wałbrzyskich, dokończyć eksplorację Gór Sowich.
Do Zygmuntówki docieramy tą samą drogą. Bogdan i jego żona witają nas serdecznie, grzałka się rzeczywiście znajduje i tylko Maćka już nie ma. Pałaszujemy kolejną porcję pierogów, po czym wstępujemy na znajomy szlak czerwony, który tym razem wiedzie nas w kierunku Wielkiej Sowy, najwyższego szczytu pasma (1015 m n.p.m.). Chcemy wejść na słynną wieżę widokową. Ostatni raz byłem na Wielkiej Sowie wczesną wiosną, wszędzie zalegał śnieg, turystów jak na lekarstwo, zaś prowadzące do wieży wrota zatrzaśnięte były na cztery spusty. Tym razem wrota są otwarte, a pod nimi kręci się trzech długowłosych dżentelmenów w kowbojskich kapeluszach, zapewne tutejszych pracowników. Już kierujemy się w ich stronę, kiedy Albin znacząco wskazuje palcem na niebo. Zachmurzyło się. Idzie na burzę, idzie na deszcz. Czas uciekać.
- To nic, może się przetrze, to zwiedzimy podziemne sztolnie w Walimiu – pocieszamy się.
Labirynty korytarzy drążyli w czasie II Wojny Światowej więźniowie. Przypuszcza się, że hitlerowcy chcieli tam urządzić albo zakłady przemysłu zbrojeniowego, albo też podziemny ośrodek dowodzenia.
Do Walimia docieramy szlakiem żółtym. Niestety, bezlitosne niebo nie zamierza się rozchmurzyć. Co gorsza, spadają na nas pierwsze krople deszczu. Ponieważ akurat podjeżdża bus, rezygnujemy z dalszego zwiedzania i wracamy do Wałbrzycha. Niepogodę przeczekujemy w gwarnej kawiarni w pobliskim Szczawnie-Zdroju, uprzednio znalazłszy nocleg w jednym z licznych w tym kurorcie pokojów gościnnych. Musimy nabrać sił, bo następnego dnia czekają na nas Góry Wałbrzyskie.

http://www.npm.pl/index.php?action=site&pid=330&id=68&midd le=on
  
Re: <Berger> Góry Stołowe
PostWysłano: Poniedziałek, 19 Lipca 2010, 12:40 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




W najnowszym n.p.m.-ie:

"Prawdziwych husytów już nie ma
Klimatyczne, ale tkwiące w tajemniczym letargu Bardo, szalony rowerzysta ze świętą wodą, męczący upał i niekończące się zielone pagóry – to moje najważniejsze wspomnienia z Gór Bardzkich.

Do Barda przyjeżdżamy z Dusznik Zdroju. Łapiemy się na to połączenie rzutem na taśmę, bo tuż po naszej wycieczce zostaje zlikwidowane. W pociągu pozostaje Ilona, która musi już wracać do pracy, a Karolina, Gosia, Albin i ja zakładamy plecaki i wyskakujemy na peron.
Południe kusi
Ledwie wchodzimy do miasta, Albin zaczyna narzekać:
- Dlaczego idziemy akurat w tę nudniejszą, północną część Gór Bardzkich? – marudzi. – Południe jest znacznie ciekawsze – wywodzi.
- A skąd wiesz, byłeś tam? – staram się okazać zainteresowanie.
- Nie, ale to przecież widać! – macha ręką w kierunku urwistych zboczy.
Ma rację, bo nawet stąd doskonale widać, że w południowej części Gór Bardzkich (zwanej dla zmyłki Grzbietem Wschodnim) poziomice ścielą się nader gęsto. Kusi też zaznaczony na mapie punkt widokowy o przemawiającej do wyobraźni nazwie „Obryw Skalny”. Nic jednak koledze nie odpowiadam; sam przecież doskonale wie, że zgodnie z planem wycieczki jutro musimy być w Górach Sowich, te zaś leżą niewątpliwie na północy.
Natychmiast po wyjściu z gmachu dworca, rozglądam się za husytami, którzy, jak podaje Andrzej Sapkowski w powieści „Narrenturm”, w swoim czasie zdobyli to miasto. Widać jednak, że po upływie ponad pół tysiąca lat, katolicyzm nadal trzyma się tu mocno. Przechodzimy malowniczym mostkiem na Nysą Kłodzką, mijamy kilka zamkniętych lub wręcz – nie ukrywajmy - lekko zrujnowanych knajpek (jest przed sezonem), by dotrzeć pod mury barokowego, piętnastowiecznego kościoła pod wezwaniem Nawiedzenia NPM , który jest znanym na całym Śląsku sanktuarium maryjnym. Bardo to niewątpliwie ładniutka miejscowość, która kojarzy mi się nieco z klimatycznymi miasteczkami na południu Francji, jesteśmy jednak zbyt zmęczeni na zwiedzanie: dziś już przeszliśmy całe Góry Orlickie, jesteśmy głodni, ciążą nam plecaki i męczy upał. Poza tym miasto wydaje się strasznie senne i jakby nieco podupadłe. Może to wciąż skutki najazdu husyckiego?
Nic to, najważniejsze, że wreszcie, nieopodal bazyliki, znajdujemy czynną restaurację. „Pod Złotym Gryfem” karmią smacznie i są mili, choć reguły panują tu nieco dziwne: pomimo szyldu „restauracja” , nikt do nas nie podchodzi. W końcu Karolina sama przynosi nam karty, a potem każdy z nas osobiście składa zamówienie przy barze.
- Cóż, co kraj to obyczaj – konstatujemy filozoficznie, kiedy jesteśmy już najedzeni, po czym ruszamy w dalszą drogę.
Czas nas bowiem goni; zbliża się już czwarta po południu, a my chcemy być przed zmrokiem w Srebrnej Górze. Jeszcze w centrum miasta trafiamy na niebieski szlak, który ma nas dziś doprowadzić aż do słynnego miasta fortów. Wywodzi nas na... pole, gdzie stajemy dość bezradnie na rozstaju dróg. Oznaczenie jest, no powiedzmy, takie sobie. Kiedy jednak wyciągamy mapę, natychmiast materializuje się koło nas dwóch panów na rowerach, którzy przekrzykują się, by nam wyjaśnić, którędy najlepiej do Srebrnej Góry.
Bombardowanie życzliwością
Po kilku minutach podejmujemy decyzję i ruszamy jednym z duktów. Po kilku sekundach dogania nas jeden z cyklistów:
- Poprowadzę was – proponuje. – Jadę do domu, do Bielawy, a przejechałem już dziś chyba z 60 km – chwali się. – Byłem w Ząbkowicach, nabrałem też świętej wody ze Źródełka Marii koło Kalwarii. Może też tam pójdziecie? – proponuje, pokazując siedem litrowych butelek z wodą, w cudowny sposób pouczepianych w różnych miejscach jego jednośladu.
Odmawiamy grzecznie, bo to przecież w zupełnie inną stronę niż idziemy. Zarówno źródło Marii, jak i Kalwaria, znajdują się w południowej, „wysokogórskiej” (cudzysłów konieczny, bo przecież na przykład taki Kurzyniec ma zaledwie 528 m n.p.m.) części Gór Bardzkich. Kiedyś na pewno się tam wybierzemy, ale na pewno nie dziś!
Tymczasem znów elektryzują mnie natomiast nazwy z husyckiej trylogii Andrzeja Sapkowskiego. Bielawa, wiadomo, rodzinne miasto głównego bohatera, a Ząbkowice toż to zdobyty przez husytów gród Frankenstein!
Rowerzysta prowadzi nas leśnymi duktami, a my jesteśmy trochę zaniepokojeni, bo mamy przecież mapę i widzimy, że idziemy nieco inaczej niż prowadzi szlak. Zaczynam więc mężczyznę podpytywać , jak też widzi naszą dalszą trasę i już wkrótce nie ma żadnych wątpliwości: smakosz wody źródlanej jest przekonany, że tylko marzymy o tym, żeby pomaszerować do celu asfaltową , pełną samochodów szosą, pozostawiając masyw górski z lewej strony! Widać, że starszy pan, owszem, cyklistą jest wytrawnym, ale turystyki pieszej nie czuje w ogóle. Zastanawiam się, jak mu delikatnie powiedzieć, że nie potrzebujemy już jego rad, kiedy okazja do pozbycia się coraz bardziej kłopotliwego towarzystwa pojawia się sama. Życzliwy tubylec oddala się „na chwilkę”, żeby sprawdzić drogę, po czym przez dłuższy czas nie powraca. Uznajemy więc, że czas się usamodzielnić i czym prędzej wracamy na szlak. Już na kolejnym rozstaju niesamowity rowerzysta znów nas jednak dopada, niespodziewanie wyłaniając się spomiędzy drzew. Zaczynamy się bać.
- I kto wam pozwolił odejść? – irytuje się nasz przewodnik. – Teraz znów źle idziecie! – wyciąga oskarżycielsko palec.
Mówimy mu więc w końcu wprost, że zamierzamy iść może i źle, ale jednak własną drogą, po czym rzucamy grzeczne „dziękujemy” i oddalamy się pospiesznie.
Zieleń nie daje nadziei
Albin ma rację: północna część Gór Bardzkich (czyli tzw. „Grzbiet Zachodni”), choć pozornie niewysoka, jest dosyć męcząca, jako że oznacza po prostu żmudne pokonywanie porośniętych lasami pagórów. Niebieski szlak nie wspina się nawet na szczyty, po prostu mozolnie trawersuje kolejne zbocza. W ten sposób mijamy kolejno Młynarza (412 m n.p.m.), Suszyn (525 m n.p.m.), Leszka (540 m n.p.m.), Klimek (567 m n.p.m.), Kukułkę (570 m n.p.m.), Wielką Cisową (589 m n.p.m.) i Radosz (590 m n.p.m.). Nie jesteśmy w parku narodowym, więc w zasadzie moglibyśmy zrobić skok w bok i zdobyć któryś z tych imponujących szczytów. Tylko po co, skoro i tak wszędzie rośnie las? Ma to jednak ten plus, że cień drzew chroni nas przed upałem. Bywają jednakowoż momenty, kiedy nagle wspinamy się powyżej koron drzew i wtedy, choć słońce dokucza bardziej, to widoki są prawdziwie piękne. I pewnie przez zapatrzenie w owe widoki gubimy nagle szlak. Maszerujemy bowiem dziarsko szeroką, leśną alejką i nie zauważamy, kiedy w lewo i (niestety!) nieco w dół odchodzi niepozorna ścieżka. Musimy wracać, szukać, a czas biegnie. W końcu z mozołem wspinamy się na grań nieopodal szczytu Wilczak (633 m n.p.m.). Znów widzimy słońce na niebie, na Ziemi odsłaniają się przed nami jakieś, wcale ładne widoczki, a ja czuję się niemal jak w Karkonoszach czy innym Beskidzie Żywieckim!
Kiedy docieramy do Przełęczy Wilczej (532 m n.p.m.) jesteśmy już solidnie zmęczeni, a słońce na niebie jest coraz niżej. Wilków nie widzimy, pojawia się za to asfalt. Spory kawałek maszerujemy szosą i o mało znów nie przegapiamy niebieskiej strzałki w lewo. Znaczek szlaku jest całkowicie zasłonięty przez zarośla. Również kawałek za wsią Żdanów szlak oznaczony jest dość niedbale. Najpierw szukamy go na rozstaju pięciu chyba leśnych dróg, a potem omal nie przegapiamy, kiedy właściwa ścieżka odchodzi w lewo i pod górę, zaś na zakręcie brakuje błękitnej strzałki. Mozolnie wspinamy się po bardzo stromym zboczu. Ciężkie plecaki ciążą coraz bardziej.
- W sumie przydałyby się klamry i łańcuchy – żartuję, ale jakoś nikogo to nie śmieszy. Zresztą i tak nie byłoby tu gdzie przypiąć żelastwa. Wszak tu tylko piach. Za prowizoryczną via ferratę służyć więc nam muszą rośliny, które miały pecha, że wybrały sobie ten akurat odcinek szlaku jako miejsce do życia.
Kiedy zbliżamy się do Srebrnej Góry, jest już ciemno. Na szczęście Gosia ma czołówkę, więc do wsi wkraczamy przy wątłym świetle lampki, mijając po drodze mury fortecznych umocnień, z których miejscowość słynie. Zaczynamy rozglądać się w poszukiwaniu schroniska PTTK „Pod Fortem”, którego adres znaleźliśmy w Internecie. Uliczką co i rusz maszerują grupy gimnazjalistów z „zielonych szkół”, więc zaczepiamy jedną z przewodniczek. Ta wskazuje nam drogę, uprzedzając jednak, że obiekt od kilku lat nie jest już schroniskiem, lecz pensjonatem.
- Niech będzie czym chce, byle zapewnił nam schronienie na noc – orzekamy i... wspinamy się znów, ponieważ pensjonat znajduje się na górce.
Kiedy docieramy do celu, juz pierwszy rzut oka mówi nam, że przewodniczka miała rację: przy wejściu pyszni się tabliczka z napisem „Villa Hubertus”. Drugi rzut oka, tym razem do wnętrza budynku, nie za bardzo napawa optymizmem: wewnątrz kłębią się gimnazjaliści.
- Nie ma miejsca, nic nie poradzę – rozkłada ręce właściciel, który wychodzi nam naprzeciw.
Zachowuje się jednak na tyle w porządku, że daje nam numery telefonów do innych noclegów w okolicy. W całkowicie gęstych już ciemnościach schodzimy ostrożnie z górki i powoli przemieszczamy się w kierunku centrum miejscowości, po drodze odwiedzając polecone nam noclegownie. Niestety, wszędzie witają nas tak samo – rozkładając bezradnie ręce:
- Zielone szkoły, brak miejsc - tłumaczą.
Niekonwencjonalne zakończenie
Trafiamy m.in. do czegoś, co nazywa się „Centrum Turystyki Niekonwencjonalnej”.
- To musi być coś dla nas, bo kto normalny szuka na ślepo noclegu w środku nocy? – śmiejemy się resztką sił i wkraczamy do środka. Drogę zagradza nam mężczyzna, który bezlitośnie wskazuje nam drzwi:
- Zielone szkoły, nie mogę wam pomóc – usprawiedliwia się.
W końcu ratuje nas pensjonat „Sokółka”, gościnnie otwierając swoje podwoje. Niestety, jest nieco droższy od innych noclegów. Próbujemy więc negocjacji, ale długowłosy właściciel jest twardy:
- Mam swój standard i z ceny nie zejdę – mówi spokojnie, acz poziewując dyskretnie, gdyż przed chwilką dosłownie wyciągnęliśmy go z łóżka.
Nie mamy wyboru, płacimy więc pokornie i kierujemy się w stronę baru. Trzeba spłukać zimnym piwem nieludzkie strudzenie po całodziennym marszu z ciężkimi plecakami!
- Bar zamknięty – studzi nasz zapał właściciel. – Dziś jest przecież poniedziałek – dodaje, jakby to cokolwiek tłumaczyło.
- Szkoda, bo ma pan czeskie piwo – wzdycham refleksyjnie, spozierając tęsknie w kierunku przeszklonej chłodziarki.
I wtedy coś na kształt uśmiechu rozjaśnia na moment zmęczoną twarz mężczyzny. Jednym ruchem ręki wyciąga pięć flaszek i wręcza nam wspaniałomyślnie.
- Prezent – wyjaśnia, widząc niedowierzanie na naszych przykurzonych obliczach.
To był owocny dzień i udany wieczór."
  
Re: <Berger> Góry Stołowe
PostWysłano: Czwartek, 21 Kwietnia 2011, 13:17 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Znów n.p.m. i znów Góry Stołowe:

"Miłość nie tylko do skał

Kocham Góry Stołowe za wiele rzeczy. Za to, że choć są obiektywnie niskie i – nomen omen – płaskie niczym stół, potrafią uwieść głębokością skalnych szczelin i zapierającą dech w piersiach wysokością urwistych ścian. Ale powodów tej miłości jest dużo więcej.

Kocham je też za to, że zaledwie dwa kroki dzielą nas tam od Czech. Ze schroniska Pasterka można przecież w kilka chwil dojść pieszo do hospody w wiosce Machovská Lhota, a z Kudowy podjechać busikiem do Náchodu, stamtąd pociągiem do Teplic nad Metują, które to miasto stanowi znakomity punkt wypadowy do Teplickiego i Adrszpaskiego Skalnego Miasta.

Stołowe od podbrzusza

Ale czemu tu się dziwić, skoro przez setki lat Hrabstwo Kłodzkie (gdzie znajduje się interesujący nas masyw) było ściśle związane nie tyle z pozostałą częścią Śląska, którego losy różnie się przecież układały, co z Królestwem Czech. Po II wojnie światowej Stalin zadecydował, że ta urokliwa kraina przypadnie Polsce, później zaś, w wyniku przeprowadzonej przez polskich komunistów czystki etnicznej, kilka tysięcy czeskich tubylców wysiedlono za granicę, do ČSRS (Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej). Dziś polskie Góry Stołowe od północy i zachodu otaczają ziemie Republiki Czeskiej, zaś granica stała się na tyle niewidoczna, że właściwie już nie istnieje. Za co jeszcze kocham te góry? Za Karolinę, którą tam właśnie poznałem.
Oto stoimy razem przed dworcem kolejowym w Kudowie, skąd nie odjeżdża już żaden pociąg, bo ruch kolejowy na tej trasie wstrzymano. Właściciel zaparkowanego nieopodal busa przygląda nam się natarczywie.
– Zawieźć was gdzieś? – pyta wreszcie, ale my zbywamy go machnięciem ręki i pieszo ruszamy przez miasto.
Chociaż to dopiero wiosna, na głównej ulicy uzdrowiska nie brakuje kuracjuszy. Ładna, słoneczna pogoda sprawiła, że przed kafejkami i lodziarniami rozlokowały się ogródki.
– Może usiądziemy na chwilkę, mam ochotę na kawę i sorbet cytrynowy – sugeruję nieśmiało, ale Gosia, która poznała mnie z Karoliną, jest stanowcza: – Posiedzimy sobie w Pasterce, a teraz idziemy. Nie przyjechaliśmy tu się lenić – nie daje nadziei.
Raźnym krokiem opuszczamy więc miejscowość i wychodzimy na wiodącą w stronę Karłowa Szosę Stu Zakrętów. Nasz cel na początek to dwie osady – Jerzykowice i Darnków. Spacer poboczem jezdni należy do średnio przyjemnych, na szczęście już za chwilę z prawej strony pojawiają się znaki szlaku zielonego, który wyprowadza nas w pole, a kilka minut potem w las. Ogarnia mnie przyjemny, ciemnozielony chłód. Oddycham z ulgą. Na szlaku jesteśmy sami. Wszak wszystkie najważniejsze atrakcje masywu, jak Błędne Skały czy Szczeliniec, które przyciągają cały ruch turystyczny, znajdują się po drugiej stronie Szosy Stu Zakrętów. My powoli obchodzimy Góry Stołowe od podbrzusza, od ich niedocenianej południowej strony. To znaczy: powoli idę ja z Gosią, bo młodsza od nas Karolina szybko wyprzedza nas o kilka długości, co chwila oglądając się i pytając zdziwiona, dlaczego tak się „ciągniemy”. Istotnie, mnie duży plecak już zaczyna ciążyć, a że droga przed nami długa i daleka, staram się oszczędzać siły. Tym bardziej, że kondycji brak, bo zimę przesiedziałem w mieście, jeśli nie liczyć jednorazowego wypadu na narty w czeskie Karkonosze.
– Skąd ty masz tyle sił? – pytam, z podziwem patrząc na Karolinę, której zmęczenie najwyraźniej się nie ima.
– Biegam! – wypala radośnie. – Nie będę siedzieć na kanapie przed telewizorem! – patrzy krytycznie na mój wyraźnie już zaokrąglający się brzuszek. – A jesienią ubiegłego roku przebiegłam w Poznaniu swój pierwszy w życiu maraton! – dodaje po chwili z tryumfem.
– To może, jak wrócimy z gór, zaczniemy biegać razem? – proponuję.
Tymczasem zamiast biegać, stajemy nieco zaskoczeni, bo szlak nagle urywa się na wysokim ogrodzeniu. Na szczęście ponad płotem prowadzą drewniane schodki, a kiedy już jesteśmy po drugiej stronie, zauważamy tablicę, z której wynika, że znajdujemy się na terenie śródleśnego sadu, gdzie prowadzi się eksperymentalną hodowlę na poły już zapomnianych odmian drzew owocowych.

Błądząc wśród skał

Sad opuszczamy w podobny sposób, jak się doń dostaliśmy. Jeszcze godzinka marszu i docieramy na leśny parking przy Szosie Stu Zakrętów, gdzie stoją auta. Na mapach to miejsce oznaczone jest jako Polana Imka (YMCA). W tym miejscu wkraczamy w strefę turystyczną. Na wprost nas na górskie zbocze prowadzi ścieżka do Błędnych Skał. Za chwilę i my się będziemy nią wspinać, ale najpierw mały odpoczynek. Nawet niezmordowana Karolina rozciąga się jak długa na drewnianej ławie.
Niestety, nic co dobre, nie trwa wiecznie. Za kilka minut jesteśmy już na szlaku, a niebieskie znaki bezlitośnie nakazują nam marsz do góry. Przed wejściem do Błędnych Skał (852 m n.p.m.) spotykamy moich znajomych – Ilonę i Albina, którzy przyjechali do Kudowy później, ale wybrali krótszą drogę do celu przez Jakubowice. Oboje są zdecydowanie mniej zmęczeni od nas i chcą natychmiast iść dalej, ja jednak wymuszam przerwę na kawę. Okazuje się ona korzystna nie tylko dla moich mięśni, ale i naszych kieszeni, bo przed naszymi oczami zamykają kasę i za wejście do Błędnych Skał nic nie płacimy.
Ten ciemny, skalny labirynt to jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Górach Stołowych. Trudno się dziwić, gdyż korytarze są malownicze i kręte (gdyby nie znaki szlaku, bardzo łatwo byłoby tu zabłądzić), zaś same skały przybierają niezwykle fantazyjne formy, które zawdzięczają trwającym przez eony procesom erozyjnym. To właśnie tutaj kręcono pierwszą część „Opowieści z Narnii”. Ostrożnie stąpamy po drewnianych kładkach, umożliwiających pokonanie nam suchą stopą podmokłego terenu. Jeszcze ostrożniej przeciskamy się wśród szarych załomów skalnych, które pozostawiają wprawdzie wystarczająco wiele miejsca dla szczupłego turysty, jednak zdecydowanie za mało dla nieco mniej szczupłego, i to z plecakiem. Z tej nierównej walki z dwoma żywiołami wychodzę zwycięsko, za to mój plecak już niekoniecznie.
Po drugiej stronie labiryntu wkraczamy na zielony szlak, który wiedzie nas w kierunku Ostrej Góry, przysiółka na polsko-czeskiej granicy. Paradoksalnie forsowne przedzieranie się przez Błędne Skały w jakiś sposób dodało mi sił, teraz więc maszeruję przed siebie dość dziarsko, zwłaszcza że czuję już bliskość schroniska. Wszak kiedy za Ostrą Górą szlak skręca w prawo, do Pasterki mamy zaledwie pół godziny drogi.
A właściwie powinniśmy mieć, bo kiedy tylko wychodzę na zieloną łąkę, zrzucam plecak i siadam na ziemi. Czuję, że najzwyczajniej w świecie zabrakło mi paliwa. Dziwne: chodzę po polskich i czeskich górach, w tym znacznie wyższych, od bez mała 20 lat, a nigdy wcześniej mnie nic takiego nie spotkało. Co więcej, kiedy kilka lat wcześniej w śniegu po kolana parliśmy przed siebie naprzód przez czeskie Jesioniki w kierunku Przełęczy Czerwonogórskiej, to ja byłem tym, który torował drogę i wyciągał wycieńczonych towarzyszy z kolejnych zasp. Co się więc teraz stało?
– Wszystko w porządku? – pyta Albin, spoglądając na mnie z wyraźną troską.
OK, zaraz was dogonię – macham ręką, starając się, żeby gest wyglądał na lekceważący.
Moja ekipa znika w głębi lasu, a ja jeszcze długie parę minut walczę ze sobą, zanim decyduję się podnieść z trawy i wkroczyć na szlak. Leśny dukt bezlitośnie prowadzi mnie do góry, każdy krok wykonuję już wyłącznie siłą woli. Kiedy po nieskończenie długim czasie wychodzę z lasu na kolejną łąkę, krwawo zachodzące słońce barwi trawy na kolor purpury. Na chwilę znów zagłębiam się w las, a kiedy z niego wychodzę, widzę już na szczęście pierwsze zabudowania wsi. Jeszcze kilka kroków i wchodzę do schroniskowego bufetu, gdzie widzę swoich siedzących towarzyszy. Schronisko Pasterka wygląda dziś o wiele milej i przytulniej niż kilka lat temu. Zmienili się gospodarze, wyremontowano pokoje i łazienki, organizowane są różne imprezy. Naprawdę warto docenić ich zaangażowanie.

Lenistwo na szczycie

Następnego dnia rano urządzamy z Karoliną szybką przebieżkę na śniadanie do Czech. Droga do Ostrej Góry, która wczorajszego wieczora wydawała mi się bez mała Golgotą, tym razem zostaje pokonana w niecały kwadrans. Po stronie czeskiej prowadzi nas już asfalt. Machovská Lhota to mała wieś, jednak znajduje się tam pensjonat, gdzie oczywiście serwują wyborne, regionalne jedzenie. To było właśnie to, czego potrzebowałem! Klimat czeskiej hospody, czeski język, no i oczywiście czeska kuchnia! Gdybyśmy mieli więcej czasu, moglibyśmy wkroczyć we wsi na żółty szlak i dojść do Broumowskich Ścian, słynących z głębokich wąwozów i stromych skał. A gdybyśmy mieli czasu bardzo dużo, moglibyśmy powędrować przez Ściany aż do Hvězdy (674 m n.p.m.), na której szczycie usytuowana jest barokowa kaplica.
Czasu jednak mamy tyle, ile mamy. Najedzeni natychmiast wracamy do Pasterki, po czym już całą grupą raźno maszerujemy żółtą trasą w kierunku Szczelińca. Szlak prowadzi nas początkowo wiejską drogą, by następnie zagłębić się w las. Szybko jednak znów wychodzimy na szosę, przecinamy ją i pniemy się przez wielkie głazy prosto do góry. Po kilku minutach jesteśmy już na trasie niebieskiej, gdzie włączamy się w nieprzerwany sznur turystów, szturmujących Szczeliniec od strony Karłowa. Na tarasie przed schroniskiem ulokował się ogródek piwny, więc po prostu grzech nie skorzystać! Wszak w swoim mieście nie mam raczej możliwości sączenia bursztynowego płynu z przepięknym widokiem na Pasterkę i Broumowskie Ściany!
– Koniec lenistwa. Przyszliśmy tu po górach chodzić, a nie na piwku siedzieć! – przywołuje mnie do rzeczywistości rozkazujący głos Gosi, bezlitośnie wdzierając się w głąb mojej głowy.
Radzi, nieradzi, zbieramy się więc w dalszą drogę. Płacimy pięć złotych za wstęp do labiryntu i wkraczamy na szlak prowadzący wśród fantazyjnych skał. Kiedy wąską szczeliną schodzimy w głąb Piekiełka, słoneczna wiosna ustępuje nagle ponurej zimie. W nieco minorowych nastrojach, skuleni i przemarznięci, przemykamy po brudnym, ubitym śniegu. Na szczęście, kiedy znów wychodzimy na powierzchnię, powraca zarówno słońce, jak i dobre humory.

Zjazd prosto w przepaść

Na Tarasach Południowych widzimy mężczyznę w stroju goprowca, który za sowitą opłatą zjeżdża z turystami na linie w kilkudziesięciometrową przepaść. Piwo dodaje mi ułańskiej fantazji, rzucam więc w jego stronę dowcipną, jak mi się wydaje, uwagę:
– Za dziesięć złotych to bym zjechał – mówi mi się to tym łatwiej, że do tej pory na linie nie zjeżdżałem.
– Taaak? – goprowiec spoziera na mnie ironicznie. – W takim razie możesz zjechać za darmo, ale pod jednym warunkiem: zjedziesz sam!
Jeden rzut oka w kierunku przepaści wystarcza, by odezwał się we mnie instynkt samozachowawczy.
– Może jednak dasz spokój? – podpowiada po cichu Karolina.
Słowo się jednak rzekło i nie mogę się już wycofać. Ale czepiam się jeszcze ostatniej deski ratunku:
– Wypiłem jedno piwo, to nie przeszkadza? – staram się, aby pytanie zabrzmiało rzeczowo.
– Cóż, twoje ryzyko – mężczyzna nie kryje ironii, ale kiedy już zakłada mi uprząż i podaje kask, jego wskazówki są po prostu rzeczowe.
– Wygląda na to, że raczej nie chce mojej śmierci – pocieszam się w myślach, ale pieniądze i dokumenty oddaję na przechowanie współtowarzyszom. Ci zaś bawią się świetnie, wyciągając aparaty i naciskając spusty w momencie, kiedy przekraczam barierkę, starając się nie zaplątać w olinowanie.
Najtrudniejsze jest zaufanie uprzęży i odchylenie się do tyłu, ze świadomością, że tuż za mną zieje czeluść. Kiedy jednak czuję, że lina mnie trzyma, uspokajam się. Ale nie całkowicie, skoro patrzący z góry goprowiec szydzi ze mnie całkiem bezczelnie:
– Widzę, że się boisz, aż knykcie ci zbielały!
– Ciekawe, czy ty się nie bałeś, kiedy zjeżdżałeś po raz pierwszy! – odszczekuję mu i w tym momencie zaczyna mi się ta przygoda podobać.
Kilka metrów niżej jest występ skalny, więc za radą mojego nowopoznanego mistrza nurkuję do tyłu, nogami do góry. Kiedy po kilku chwilach staję już na twardej ziemi, żałuję, że przejażdżka trwała tak krótko. Odpinam uprząż, przypinam do niej kask i macham na pożegnanie mojemu guru. Potem na wyczucie docieram do szlaku, gdzie napotykam swoich towarzyszy. Razem schodzimy na sam dół, mijając zamknięty o tej porze roku Park Dinozaurów i docierając do Karłowa, gdzie stajemy na poboczu drogi. Łapiemy promienie słoneczne i zastanawiamy się, co dalej.
Naszym kolejnym celem są Góry Orlickie. Chcemy się dostać do Zieleńca, ale to już temat na kolejną opowieść."

http://www.npm.pl/index.php?action=site&pid=480&id=68&midd le=on
  
Re: <Berger> Góry Stołowe
PostWysłano: Środa, 08 Sierpnia 2012, 19:08 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Krew i endorfiny

Wziąć udział w Maratonie Karkonoskim – od jakiegoś czasu było to moje marzenie. Po ukończeniu sześciu miejskich maratonów i przemaszerowaniu w górach setek, o ile nie tysięcy kilometrów, aż się prosiło przecież, żeby obie te formy aktywności fizycznej połączyć.


Tym bardziej, że Karkonosze należą do moich ulubionych pasm górskich, a znajomi ultrasi przekonywali, że wszystko powinno pójść dobrze.
- Musisz się tylko liczyć z tym, że będziesz miał wynik o około godzinę gorszy niż w mieście – ostrzegał Piotr, fanatyk górskich biegów.

Spokój w sercu

Ponieważ jednak w tym roku trasę zawodów zmieniono, na wszelki wypadek postanowiliśmy z moją towarzyszką Karoliną przetestować jej pierwszy, najtrudniejszy odcinek: ze Szklarskiej Poręby na Śnieżne Kotły. Wszystko poszło dobrze; nieco się wprawdzie zmachaliśmy, ale w limicie udało nam się zmieścić. 4 sierpnia br. ustawiamy się więc na linii startu ze spokojem w sercu. Silny siłą setek innych biegaczy docieram na Kotły nawet o kilka minut prędzej niż na treningu, więc uskrzydlony tym sukcesem na łeb na szyję gnam w kierunku Przełęczy Karkonoskiej. Skacząc w dół z kamienia na kamień czuję się a to jak pasażer szybkobieżnej windy, a to jak kozica tatrzańska. Na przełęcz we własnym odczuciu trafiam błyskawicznie. Nieco gorzej jest potem, gdy prowadzący w kierunku Śnieżki szlak zaczyna się piąć pod górę. Coraz częściej przechodzę w marsz, a w najlepszym razie mocno zwalniam, żeby nie przewrócić się na którymś z licznych na tym odcinku kamieni. Humor mam już trochę zwarzony, pociesza mnie jednak fakt, że tak samo jak ja, postępują inni, towarzyszący mi zawodnicy.
- Ciężko – wzdycha któryś.
- Ciężko to będzie podczas drogi powrotnej, bo będziemy znacznie słabsi – odpowiada mu inny, najwyraźniej tutejszy weteran.

Krwawa zapłata

W okolicach Słonecznika widzę pierwszych biegaczy pędzących w odwrotną stronę niż ja. Spozieram na nich z zazdrością, choć niektórzy z nich za swoją pogoń za życiówką zdążyli już zapłacić własną krwią, płynącą im szerokimi strugami z otwartych ran na kolanach.
Kiedy widzę przed sobą Dom Śląski, czuję uderzenie endorfin. Ogarnia mnie euforia, a na twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Za tym schroniskiem wznosi się Śnieżka, a więc dotarłem już niemal na półmetek! Zatrzymuję się przy punkcie żywnościowym, żeby chwilę odpocząć, napełnić wodą butelkę i pochłonąć kolejną porcję izotoniku.
- Pan z Suchego Lasu? – zadaje mi pytanie jakiś zawodnik.
Potwierdzam, usiłując dociec, skąd znam człowieka.
- Mieszkamy na tym samym osiedlu – wyjaśnia tamten. – Jak się biegnie? – dopytuje.
- Ciężko, ale to w końcu moje pierwsze zawody górskie... – wzdycham.
- Naprawdę? – dziwi się. – Ja biegłem wcześniej Maraton Gór Stołowych, tam to było naprawdę ciężko! – uśmiecha się i odbiega. W przeciwną stronę niż ja, bo na Śnieżce już był.
„Szczęściarz” – myślę sobie, wspinając się mozolnie stromą, kamienistą ścieżką.
- Dwudziesty drugi kilometr! – słyszę nad uchem rozradowany głos jakiejś kobiety. – Czyli mamy półmetek, a druga połówka zawsze mija szybciej – dodaje zawodniczka, wydłużając jednocześnie krok, żeby mnie wyprzedzić. Za chwilę widzę już tylko jej łydki.

Autobus nie przyjedzie

Na szczycie odpoczywam przez chwilę i proszę któregoś z turystów o zrobienie pamiątkowego zdjęcia. A potem już biegam z górki na pazurki szerokim, niebieskim szlakiem. Niestety, w okolicy Słonecznika tracę siły. Batony zbożowo-owocowe już mi się skończyły, ale przystaję, żeby chociaż napić się wody.
- Ile kilometrów biegniecie? – pyta mnie jakiś turysta.
- Czterdzieści i cztery – odpowiadam.
- Podziwiam! – kręci głową.
- To się dopiero okaże, czy jest za co... – mruczę, po czym ruszam dalej.
Chociaż droga prowadzi lekko w dół, częściej idę niż biegnę, tym bardziej, że koncentrowanie uwagi na niebezpiecznych kamieniach przychodzi mi teraz z większą trudnością. Na Przełęczy Karkonoskiej przysiadam na chwilę, żeby odpocząć. Przez chwilę się boję, że potem nie będę mógł wstać, ale na szczęście nie jest aż tak źle. Niestety, za przełęczą, jak to za przełęczą, droga zaczyna piąć się w górę. Spłacam teraz dług, który zaciągnąłem w tym szczęśliwym czasie, kiedy czułem się niczym kozica w windzie. Cóż, najwyraźniej biegacz górski jest jak Lannister z „Pieśni Lodu i Ognia” – zawsze musi płacić swoje długi. Tyle, że to boli. Wycieńczony, gdzieś przed Szyszakiem przysiadam na jakimś głazie.
- Czekasz na autobus? – śmieje się mijający biegacz. – Nie przyjedzie!
Ma niewątpliwie rację, więc dość szybko zmuszam się, żeby iść dalej.
- Już tylko cztery i pół kilometra – pociesza mnie wolontariusz na Śnieżnych Kotłach. – Do tego droga prowadzi w dół, bo chyba tych niewielkich wzniesień nie uważasz za górki? – pyta retorycznie.
- Teraz to wszystko jest dla mnie górką – odpowiadam, ale przyspieszam kroku, a po chwili znów zaczynam biec.
- Dobry, dobry, jdu, jdu! – dopinguje mnie jakiś czeski turysta.

Powierzchowne draśnięcie

Metę na Szrenicy przekraczam po prawie siedmiu godzinach od momentu startu, co oznacza czas o ponad trzy godziny gorszy niż na maratonach miejskich. Jakieś pięć minut po mnie pojawia się Karolina. Łydkę ma całą zakrwawioną, ale wygląda na szczęśliwą.
- Powierzchowne draśnięcie! – lekceważąco macha ręką. – Upadłam na kamienie, ale krew już zaschła – wyjaśnia.
Uspokajam się więc i myślę sobie, że jeszcze dwa – trzy kilometry, a moja towarzyszka by mnie przegoniła. Na zawodach miejskich to ja jestem szybszy, no ale w górach przecież wszystko wygląda inaczej.
  
Re: <Berger> Góry Stołowe
PostWysłano: Środa, 23 Października 2013, 15:39 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Tekścik już dość długo czeka na publikację w gminnym miesięczniku, a że zaczyna czuć go lekko stęchlizną, więc wrzucam choć tutaj:

Błądząc wśród skał

Muszę przyznać, że na Maraton Gór Stołowych jechałem z pewnymi obawami. Rok temu, na trasie Maratonu Karkonoskiego przeżyłem bowiem poważny kryzys. Owszem, dowlokłem się do mety, ale czułem, że zamiast pokonać tę trasę jak należy, to ją przemęczyłem.


Tymczasem wszyscy mi mówią, że w Górach Stołowych jest jeszcze trudniej niż w Karkonoszach. Chociażby dlatego, że do pokonania mamy nie 44, ale 46 km. Ale nie tylko.

Raj dla wegan

Zaniepokoiłem się już wtedy, kiedy na stronie internetowej zobaczyłem trasę biegu. Wyglądała na dość skomplikowaną. Najpierw rozciągnięta, dwudziestokilkukilometrowa ósemka przez czeskie Broumowskie Ściany, a potem jeszcze kilkanaście kilometrów kluczenia po polskiej stronie Gór Stołowych - pomiędzy Pasterką, zboczem Szczelińca, Ostrą Górą, Błędnymi Skałami i Karłowem. A na deser podejście po 665 kamiennych stopniach na szczyt Szczelińca. Do tego meteorologowie zapowiadają bezchmurne niebo i dwudziestosiedmiostopniowe upały...
W przeddzień biegu odbieramy z Karoliną w biurze zawodów we wsi Pasterka nasze pakiety startowe. Nasze największe zainteresowanie wzbudzają mapki z rozrysowanym przebiegiem trasy. Studiujemy je do wieczora i jeszcze następnego dnia rano.
„Żeby tylko nie zabłądzić, bo zamiast zwykłego, górskiego maratonu będziemy mieli adventure race, czyli bieg na orientację z przygodami” – myślę sobie ponuro.
Kiedy dziarsko maszerujemy szlakiem turystycznym z naszego miejsca noclegu w miejscowości Karłów do nieodległej Pasterki, humory nam się nieco poprawiają. Nie jest bardzo ciepło, a niebo pokrywają chmury, wiszące na tyle nisko, że nie widać szczytów Szczelińca Wielkiego i Małego. Postanawiamy, że nie będziemy się spieszyć. Zamiast napierać do przodu, jak rok temu w Karkonoszach, będę oszczędzał siły, dbając tylko o to, żeby z jakimś bezpiecznym zapasikiem zmieścić się w limicie czasu, który wynosi osiem i pół godziny.
Przed schroniskiem „Pasterka” przebiera już nogami około pół tysiąca podobnych do nas desperatów. To znaczy podobnych, jak podobnych. Dostrzegamy Marcina Świerca, czołowego polskiego maratończyka górskiego i doktora Sławomira Marszałka, poznańskiego fizjoterapeutę i wytrawnego ultramaratończyka. Zdecydowanie nie jest to nasza liga.
- Witamy na najtrudniejszym maratonie górskim w Polsce! – krzyczy do mikrofonu ktoś z organizatorów. No, dzięki.
Kiedy pada sygnał do startu, ruszamy niespiesznie niebieskim szlakiem. Nie próbujemy nikogo wyprzedzać, raczej pozwalamy się nieść tłumowi. Stosunkowo szybko widzimy przed sobą tabliczkę z informacją w języku czeskim, że wbiegamy na teren Narodowego Rezerwatu Przyrody „Broumowskie Ściany”. Aha, czyli właśnie minęliśmy Machowski Krzyż i przekroczyliśmy granicę państwa. Za chwilę już kluczymy wśród skał, co kilka minut zmieniając kolor szlaku. Na szczęście ani razu nie musimy wyciągać z plecaczków mapek – trasa jest doskonale oznaczona barwnymi wstążkami, a na niektórych rozstajach drogę pokazują nam wolontariusze. I bardzo dobrze zresztą, bo potem okaże się, że moja mapka nie wytrzymała trudów podróży i na metę dotarła w postaci papierowej pulpy.
Po drodze często wyprzedzamy czeskich turystów, z których większość bije nam brawo. To bardzo miłe, szkoda tylko, że nie ma czasu na podziwianie niezwykłych form skalnych, które mijamy w pędzie. Zwalniamy wtedy, kiedy ścieżka staje się na tyle wąska, że trzeba się przeciskać pomiędzy skałami. Albo, kiedy jest pod górkę.
- Fajnie, znowu pod górkę i znowu można chwilkę odpocząć – żartuje jeden z biegaczy.
Gorzej, kiedy jest ostro z górki, ale nie można za bardzo się rozpędzić, bo szlak prowadzi przez zdradliwe kamienie i kłębowisko korzeni.
Za Zajęczym Wąwozem wybiegamy z lasu na otwartą przestrzeń. Znajduje się tu pierwszy bufet, czyli miejsce, gdzie wolontariusze poją nas wodą i sokami, a także karmią owocami i bakaliami. Oto prawdziwy raj dla wegańskich sportowców!

Droga do gwiazd

Jesteśmy dopiero na ósmym kilometrze trasy. Dotarcie tu zajęło nam niespełna godzinę i kwadrans. Dla porównania, na płaskim terenie odległość tę pokonalibyśmy w jakieś 40 minut. Ale nie ma co narzekać, bo limit czasu w tym miejscu to dwie godziny. Mamy więc bezpieczny zapas ponad 45 minut.
Czerwonym szlakiem wbiegamy ponownie do lasu, mijamy Lisią Przełęcz i dróżką wśród malowniczych skał kierujemy się w stronę szczytu Hvězda, czyli po polsku Gwiazda. Na szczęście jednak nie musimy biec ani tak daleko, ani tak wysoko. Jeszcze spory kawałek przed szczytem skręcamy w lewo, potem jeszcze raz w lewo i skrajem lasu oraz łąki docieramy do tego samego bufetu, co ostatnio. Tyle, że tym razem nie jest to już ósmy, lecz osiemnasty kilometr. Na moment zza chmur wychodzi słońce, dając nam przedsmak tego, jakby wyglądało pokonywanie Gór Stołowych w upale.
Przy drugim bufecie limit czasu to cztery godziny, a my mamy na liczniku niewiele ponad trzy, co oznacza, że zapas czasu zwiększył nam się prawie do całej godziny. Uspokojeni, wyraźnie zwalniamy. Człapiemy teraz nudną, asfaltową dróżką, z której na szczęście po jakichś dwóch kilometrach skręcamy w las. Nagle jesteśmy niemal zupełnie sami. Przez długi czas niekończąca się trasa prowadzi nas to w lewo, to w prawo, to w górę, to dół. W końcu znów mijamy Machowski Krzyż.
- Polsko! – wykrzykuję radośnie w języku czeskim na widok tablicy, informującej, że wkraczamy właśnie na teren Parku Narodowego Gór Stołowych.
- Česko! – odkrzykują ze śmiechem jacyś młodzi Czesi, maszerujący w kierunku przeciwnym.
- Nie jest dobrze – mruczy do mnie Karolina, kiedy wbiegamy wreszcie pomiędzy pierwsze zabudowania wsi Pasterka.
- Dlaczego? – nie rozumiem.
- Ci wszyscy biegacze, którzy zostali za nami, raczej już nie zmieszczą się w limicie...
No tak. Przy trzecim bufecie, który mieści się przed schroniskiem „Pasterka”, mamy zaledwie 10 minut zapasu. Nie wiem, jakim cudem straciliśmy naszą godzinę. Wiem jedno – na dotarcie do mety zostało nam zaledwie trzy i pół godziny.
„Trzeba będzie nieźle wyciągać nogi” – myślę sobie.
Łatwo powiedzieć. Najpierw trzeba wspiąć się na strome zbocza Szczelińca, a potem zejść w dół po wielkich głazach. Do tego z wierzchołka słyszymy radosną muzykę i równie radosne okrzyki, witające tych, którzy właśnie dotarli na metę.
Na szczęście do Ostrej Góry biegniemy przez rozległe łąki, po lekko tylko falującym terenie. Przed ośrodkiem wojskowym kilkoro wolontariuszy (pracowników ośrodka?) oferuje nam wodę.
- Dziękujemy, mamy jeszcze zapasy! – uśmiechamy się do nich i rozpoczynamy wspinaczkę na Błędne Skały.

Schodami do nieba

Nie biegniemy już. Maszerujemy szybkim krokiem. Co jakiś czas wyprzedzamy pojedynczych, wyraźnie już słabnących zawodników. Według drogowskazu do Błędnych Skał mamy 80 minut marszu. Nam podejście zajmuje 40 minut, jednak pod koniec drogi po raz pierwszy odczuwam oznaki kryzysu. Na moment muszę nawet przystanąć i złapać oddech. Na szczęście bardzo daleko jednak do tego uczucia totalnego wycieńczenia, jakiego rok temu doznałem gdzieś pomiędzy Przełęczą Karkonoską a Śnieżnymi Kotłami. I to ma być najtrudniejszy maraton górski w Polsce? Phi...
Przy bufecie, który stoi przed wejściem do skalnego labiryntu, docieramy po siedmiu godzinach od momentu startu.
- Wybaczcie, ale kończą nam się już plastikowe kubeczki – mówi przepraszająco wolontariuszka. – Jeżeli chcecie dolewkę wody, musicie jej sobie nalać do tego samego naczynia.
To żaden problem, szybko wypijamy więc po dwa kubki życiodajnego płynu i grzbietem Skalniaka ruszamy w kierunku Karłowa. Według drogowskazu pieszemu turyście powinno to zająć ponad półtorej godziny. My w tym czasie musimy dotrzeć do miejscowości, a następnie wdrapać się na szczyt Szczelińca. Próbujemy więc biec, ale na wąskiej, kamienistej ścieżce nie jest to łatwe.
- Zmieścimy się w limicie, prawda? – upewnia się Karolina, kiedy docieramy na Lisi Grzbiet.
- Być może – odmrukuję bez przekonania, a moja towarzyszka natychmiast przyspiesza.
Za rozdrożem, na którym szlak czerwony krzyżuje się z zielonym i żółtym, musimy pokonać kilka odcinków, na których zalega duża ilość błota.
„Gdyby przez ostatnie tygodnie trochę padało, tak wyglądałaby zapewne większa część naszej dzisiejszej trasy” – pocieszam się w myślach, omijając rozległe kałuże mętnej cieczy.
Na szczęście po kilku minutach biegniemy już w dół drogą suchą jak pieprz. Szybko docieramy do Szosy Stu Zakrętów, gdzie z ulgą witam asfalt. Czuję się na nim niczym na finiszu miejskich maratonów, z tą tylko różnicą, że organizatorzy zawodów ulicznych bardzo rzadko wyznaczają metę na szczycie wysokiej góry. Kartka na drzewie informuje nas, że do mety jeszcze tylko dwa kilometry. Kiedy pędzimy przez Karłów, oklaskują nas turyści, straganiarze i wracający ze Szczelińca biegacze z medalami na szyjach. Już wiem, co czuje Maria Pańczak, niezwykle popularna w biegowym światku emerytowana lekarka z Poznania, która wielkopolskie zawody biegowe zawsze kończy jako ostatnia i zawsze dostaje wielkie brawa. Dziś my jesteśmy w ogonie. Przed schodami na Szczeliniec wita nas kartka informująca, że do celu pozostał jeszcze kilometr. Plus sto metrów przewyższenia.
- Brawo! Dacie radę! Już końcówka! Jeszcze tylko 665 stopni! – krzyczą do nas schodzący do miejscowości maratończycy.
- Jak dobrze, że nie 666... – wzdycham z ulgą.
Większość pieszych turystów pokonuje schody w jakieś pół godziny. Nam to zajmuje kwadrans, choć na tej stromiźnie nie jesteśmy w stanie biec, co więcej - zdaje nam się, że człapiemy bardzo powoli. Wierzchołek Szczelińca jest płaski i rozległy, więc ostatnie dziesiątki metrów pokonujemy sprintem. Na mecie jesteśmy po ośmiu godzinach i 12 minutach marszobiegu, 18 minut przed limitem. Zwycięzcy, Marcinowi Świercowi, ta sama trasa zajęła trzy godziny i 53 minuty. To świetny wynik. Ja jeszcze niedawno w podobnym czasie pokonywałem maratony uliczne – nie po kamienisto-korzennych Górach Stołowych, lecz po płaskich niczym stół trasach asfaltowych. Najszybszy biegacz w naszej gminie, Sebastian Kaproń, dotarł na metę po pięciu godzinach i 21 minutach. Ostatni zawodnik, pan Tomasz, ukończył bieg po dziewięciu godzinach i 35 minutach.
Z radośnie połyskującymi medalami na szyjach, pod wielkim dachem nieba siedzimy sobie na szczycie Szczelińca, popijamy przepyszny sok i podziwiamy majaczące na horyzoncie, hen za dachami wsi Pasterka, Broumowskie Ściany.
„Jeszcze tam powrócę – myślę sobie. – Mam z tymi górkami swoje rachunki do wyrównania!”
  
Re: Sudety...
PostWysłano: Wtorek, 27 Marca 2018, 15:13 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
prostefan
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #7968
Posty: 23


[ Osobista Galeria ]




Bardzo dużo fajnych informacji i przydatnych. Na pewno wykorzystam tą wiedzę przy kolejnej wyprawie w Sudety.
  
Sudety...
Forum dyskusyjne -> Inne -> Obieżyświat

Strona 1 z 1  
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  
Kopiowanie i rozpowszechnianie materiałów w całości lub części jest niedozwolone. Wszelkie informacje zawarte w tym miejscu są chronione prawem autorskim.



Forum dyskusyjne Heh.pl © 2002-2010