Forum Dyskusyjne
Zaloguj Rejestracja Szukaj Forum dyskusyjne

Forum dyskusyjne -> Umysł i ciało -> Miłość -> Lato miłości
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu
Lato miłości
PostWysłano: Środa, 08 Października 2008, 11:46 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Bardzo ciekawy tekst:

"Polskie lato miłości
Z zachwytem pomyślałem: "Chyba znalazłeś się w San Francisco. Tak właśnie musi wyglądać Kalifornia" - hippisowskie lato 1968 roku w Polsce wspomina Jerzy Illg.

Fenomen roku 1968 ciągle nie doczekał się przekonującego opisania i uzasadnienia. Wypadki marcowe na Uniwersytecie Warszawskim i na innych uczelniach w Polsce, protesty przeciwko wojnie w Wietnamie - poprzedzone hippiesowskim "Summer of Love" w 1967 i kulminujące ruchem "civil rights" w Chicago oraz rewoltą na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley wiosną 1968 r., Maj na Sorbonie i walki uliczne w Paryżu, Praska Wiosna i Sierpień w Czechosłowacji, rozruchy na wyższych uczelniach w Korei i w Japonii, krwawe stłumienie ruchów studenckich w Meksyku, uaktywnienie się brygad terrorystycznych w Niemczech i we Włoszech - doprawdy, niesamowite zagęszczenie aktów niesubordynacji i rewolt!
Pochody rebeliantów, niewiele wiedząc o sobie nawzajem, zmierzały niejednokrotnie w przeciwnych kierunkach. Podczas kiedy w Warszawie i Pradze zwracano się przeciwko totalitarnemu obliczu komunizmu, kwestionowano socjalizm i jego marksistowskie zaplecze, w Berkeley i Paryżu protestowano pod sztandarami marksizmu i maoizmu. Młoda generacja powszechnie i gwałtownie artykułowała własną odmienność, odrzucając przebrzydły "stary świat". Wspólne było totalne zakwestionowanie istniejącego porządku, bunt przeciwko autorytetom i władzy (jakakolwiek by była), przenikające wszystkie sfery życia pragnienie wolności, a nawet - jako reakcja na opresywność panujących systemów - opowiedzenie się po stronie anarchii, wszechobecny i przemożny duch permanentnej rebelii.
Cyganeria i Radio Luksemburg
Przypadającą w tym roku 40. rocznicę wydarzeń 1968 r. zdominowały w Polsce dwa tematy: Marca '68 na UW oraz emigracji żydowskiej. Bodaj jedyna Barbara Toruńczyk w znakomitym wywiadzie, jakiego udzieliła pismu "Europa", wspomniała, że rok 1968 widział również inne formy buntu: w tym narodziny poetyckiej Nowej Fali oraz ruchu hippiesowskiego. Latem tego roku minęła 40. rocznica pierwszych, historycznych zlotów polskich hippies, warto zatem przyjrzeć się zjawisku, jakim był ten ruch w PRL-u.
Tekst niniejszy nie jest opisem historyka ani socjologa, ale wspomnieniem uczestnika wydarzeń polskiego "lata miłości".
Na hippiesowstwo byłem poniekąd skazany. W tym kolorowym ruchu znalazł swoje ujście i spełnienie mój sprzeciw przeciwko sprowadzaniu życia w kraju budującym socjalizm do dwóch barw: czerwieni i szarości. Było to poprzedzone buntem, by tak rzec, permanentnym, totalnym i "obrotowym", skierowanym przeciwko otaczającemu mnie światu: domowi i rodzicom, szkole i organizacjom młodzieżowym, katechetom i wojskowym, wychowawcom i trenerom piłkarskim, gliniarzom i drobnomieszczanom, wszystkim usiłującym wyegzekwować ode mnie posłuszeństwo i dyscyplinę, wtłoczyć w szufladki wyznaczone dla młodego człowieka w społeczeństwie, które nie przewidywało dla inaczej myślących indywidualnej przestrzeni, odmiennych wyborów i wewnętrznej niezależności.
Jeszcze zanim gazety takie jak "Przekrój", "Forum" i "Sztandar Młodych" przyniosły informacje o ruchu "dzieci kwiatów" - będącym "słusznym odruchem protestu wobec militaryzmu i konsumpcyjnego stylu życia przegniłych społeczeństw zachodnich" - na swój sposób szukaliśmy drogi wyłamania się na wolność. Dla mnie i małego grona przyjaciół oddziałującym na wyobraźnię przykładem były losy "cyganerii warszawskiej". Mając lat naście, przeczytałem i bardzo przeżyłem książkę Szymanowskiego i Niewiarowskiego "Wspomnienia o cyganerii warszawskiej" (1964). W latach 40. XIX wieku, w najczarniejszym okresie po stłumieniu powstania listopadowego, w Warszawie poeci Ludwik Zmorski i Seweryn Filleborn wydawali dwutygodnik "Nadwiślanin". Przy tym wiedli, wbrew okolicznościom, barwny żywot wolnych artystów. Filleborn trzeźwiał jedynie dwa razy w miesiącu, gdy trzeba było oddać do drukarni numer pisma. Kiedyś przyjaciele odnaleźli go leżącego wśród drzew na jego poddaszu, postawionych tam na ściółce z ziemi, mchu i liści. Wyjaśnił im, że lekarz zalecił mu leśne powietrze i picie źródlanej wody, w związku z czym zamiast lasu ma lasek, a zamiast wody - wódkę. Kiedy indziej eksmitowanego za niepłacenie czynszu Zmorskiego przyjaciele przenieśli ulicami miasta w łóżku, dźwigając jego skromny dobytek i nieliczne meble. Wszystko to w 1841 czy 1842 roku, w samym sercu "paskiewiczowskiej nocy"!
Przykład dzielnych romantyków zachęcał nas do podobnych ekscesów, których scenerią stawały się ulice Katowic, i oczywiście nasza szkoła. Innym źródłem inspiracji młodzieńczego buntu były filmy Beatlesów: "A Hard Days Night" - który sprawił, że mój dotychczasowy świat wywrócił się do góry nogami i z kina w jesienny deszczowy wieczór wyszedł kompletnie inny człowiek, niż ten, który do niego dwie godziny wcześniej wszedł - i "Help". Wspólnym mianownikiem tych wygłupów, purnonsensownych zgryw i prowokacji było słowo "wolność". Tylko tyle. I - wówczas - aż tyle.
Od jakiegoś czasu Młodzieżowe Studio Rytm Polskiego Radia nadawało piosenki Beatlesów i Rolling Stonesów, sobotnie wydanie "Sztandaru Młodych" przynosiło listę "Top 20" Radia Luksemburg, którego słuchało się (z trudem wyłapując zanikające pasmo) po nocach na falach średnich. Po szkole, nadkładając drogi, przechodziliśmy ulicą Chopina, by choć przez chwilę postać przed wystawą szewca Kałuży, gdzie nasz wzrok przyciągały nieosiągalne beatlesówki z wysokim obcasem, zawiniętymi nosami i cholewkami powyżej kostek.
Pamiętam osłupienie krawca, zacnego lwowiaka, pana Łańcuty, gdy obstalowałem u niego "dzwony" z białego materiału w żółte i niebieskie kwiaty. Pamiętam, jaką agresję budziły na ulicach Katowic te spodnie - w połączeniu z kwiecistą koszulą, naszyjnikami i sporej wielkości złocistym, prawosławnym krzyżem, który nosiłem na szyi. Pamiętam też kierowane ku mnie epitety: "Jonasz", "Mesjasz", "Jezus", "Mojżesz", a także bardziej wyszukane: "A cóż to za Abisyn?!?".
Z oparów piwska buchających ze speluny o typowo "śląskiej" nazwie Fregatka dobiegło mnie kiedyś: "Takich to bych, kurwa, deptoł".
I epizod z autostopu, któremu zawdzięczam hippiesowski pseudonim. Pod Tarnowskimi Górami spotkaliśmy kolumnę więźniów. Wyskoczyłem przed nich i krzyknąłem do strażników: "Czemu więzicie tych dobrych ludzi? Spójrzcie na te szlachetne twarze! Puśćcie ich wolno!". Gniewnym pomrukom konwojentów towarzyszył entuzjazm więźniów: "Brawo Misjonarz!", "Niech żyje Misjonarz!".
Ginsberg i św. Paweł
To był początek wielkiej przygody. Wyruszyłem na trasę razem z kolegą z klasy Adusiem Szewczykiem, z namiotem i ortalionowym płaszczem na wypadek deszczu. Pierwszej nocy dotarliśmy do Piły i rozbiliśmy po ciemku namiot na trawie. Rano obudził nas miejski gwar. Rozsunęliśmy zamek. Spaliśmy na trawniku na środku ronda. Gdy zwijaliśmy namiot, napatoczyło się pięciu długowłosych. Dowiedzieliśmy się od nich, że są z Dusznik i jadą nad morze, do Mielna, gdzie 21 lipca, a więc za kilka dni, odbędzie się pierwszy zlot polskich hippies. Do Mielna dotarliśmy autostopem, 21 lipca pod wieczór. Idąc wąwozem pomiędzy wydmami, zobaczyłem siedzącą na zboczach wielką gromadę wspaniałych, "prawdziwych" hipów z długimi włosami spadającymi na ramiona, skupionych wokół kilku brzdąkających na gitarach. Zachodzące słońce oświetlało tę scenę ciepłym, czerwonawym światłem. Z zachwytem pomyślałem: "Chyba znalazłeś się w San Francisco. Tak właśnie musi wyglądać Kalifornia".
Przywitano nas serdecznie. Co jakiś czas do grupy dobijali nowi przybysze. Łącznie na zlot do Mielna przyjechało przeszło 70 osób z całej Polski, zarówno z dużych miast: Warszawy, Szczecina, Częstochowy, Torunia, jak i z kompletnych dziur. Przekrój społeczny był maksymalnie zróżnicowany, od studentów i "intelektualistów", takich jak "Filozof", "Turek" i "Psycholog", po prostych chłopców bez zawodu i wykształcenia. Najrozmaitsze były również pseudonimy: od "Szatana", poprzez "Kopernika", "Dolores", "Jaggera", po "Proroka" - charyzmatycznego lidera ruchu, który nie chciał być ruchem ani mieć liderów. Dominującym uczuciem była radość ze spotkania, ze wspólnoty, z tego, że jesteśmy razem. W Katowicach mieliśmy z Adusiem poczucie kompletnego osamotnienia i nie mieliśmy pojęcia, że gdzieś w Polsce są podobnie czujący odmieńcy - i teraz nie mogliśmy się tym nacieszyć.
Zloty miały swoją tradycję. Zaczynaliśmy je od głośnej lektury "Skowytu" Allena Ginsberga i pierwszego Listu do Koryntian św. Pawła. Nie widzieliśmy w zestawieniu tych tekstów żadnej sprzeczności - przeciwnie, doskonale się one uzupełniały i wyrażały - każdy na swój sposób - to, co było nam bliskie. Zawsze odczuwał będę dreszcz, słysząc pierwsze słowa "Skowytu": "Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia trawione obłędem ".
Po trzech dniach rozmów, leniuchowania na plaży, wspólnych posiłków, gry na gitarach i transowych tańców pożegnaliśmy się, wymieniliśmy adresami i umówiliśmy na następne spotkanie. Postanowiliśmy tego lata spotykać się 21 każdego miesiąca. Pięciu znajomych z Dusznik zaproponowało, by następny zlot odbył się u nich. Na górze ponad Dusznikami znajduje się schronisko Pod Muflonem, obok którego można rozbić namioty, brać ze schroniska wrzątek i mieć święty spokój. Osobliwie miała się spełnić ta obietnica
Wieczorem 20 sierpnia dotarłem stopem do Nysy, ale złapanie dalej jakiejkolwiek okazji w nocy graniczyło z cudem. Ruszyłem zatem w kierunku Dusznik nocnym pociągiem. Było to szczęśliwe posunięcie, bo jak później się okazało, na drogach powiatu kłodzkiego rozstawiono milicyjne zapory, zatrzymywano ciężarówki i wyrzucano z nich długowłosych autostopowiczów.
Spałem w wagonie bez przedziałów na niewygodnej drewnianej ławce. O świcie obudził mnie zwielokrotniony warkot motorów. Wyjrzałem przez okno. Niebem sunęły dywany helikopterów. Ktoś w wagonie włączył małe tranzystorowe radio. Dowiedzieliśmy się, że w dniu dzisiejszym wojska Układu Warszawskiego zdecydowały się udzielić pomocy bratniej Czechosłowacji, w której zagrożone zostały zdobycze socjalizmu. Nie mieli kiedy się umawiać, tylko akurat tego dnia, co my
Odnalazłem drogę do schroniska Pod Muflonem. Nie wiedziałem, że położone jest 1,5 kilometra od granicy, co tego akurat dnia miało znaczenie. Na ten prawdziwie historyczny zlot dotarło około 40 osób. Rozbiliśmy namioty. Piliśmy herbatę przed schroniskiem, kiedy na polanę wjechała kolumna gazików i motorów z przyczepami, otaczając nas szczelnym kordonem. Zaroiło się od niebieskich i zielonych mundurów. Usłyszeliśmy, że nasze zgromadzenie to polityczna demonstracja przeciwko działaniom podjętym przez sojusznicze armie. Pozbierano nasze dowody osobiste i spisano nas. Na odjezdnym dowódca oświadczył: - Macie dwie godziny na opuszczenie powiatu kłodzkiego.
Wtedy doceniliśmy rolę, jaką odgrywał "Prorok" - czyli Józef Pyrz, samorodny filozof o zainteresowaniach religijnych, rzeźbiarz, osobowość przywódcy. Był drobny, niewielkiego wzrostu, nosił but ortopedyczny i wyraźnie utykał. W sposobie bycia i spojrzeniu miał coś, co nakazywało szacunek. Teraz wyprostował się z godnością i odpowiedział: - Konstytucja mojego kraju gwarantuje mi prawo przebywania, gdzie mi się żywnie podoba, i jeżeli chodzi o mnie, nie zamierzam się stąd ruszać. O dziwo, nie wrzucili go do gazika i nie wywieźli, tylko odjechali.
Postanowiliśmy zorganizować w Dusznikach, wzorem amerykańskich hippies, love-in. Schodząc w stronę uzdrowiska, nazbieraliśmy na łąkach naręcza polnych kwiatów i rozdawaliśmy je w parku zdrojowym ludziom gromadzącym się wokół nas. W pobliżu wielkiego klombu gitarzyści wykonali półgodzinną improwizację opartą na "Hey Joe" Hendriksa, a kilkanaście osób kołysało się w hipnotycznym tańcu, co przyciągało dodatkowe gromady kuracjuszy i turystów. Zostaliśmy otoczeni wianuszkiem osób w najróżniejszym wieku i odpowiadaliśmy na niezliczone pytania. Wyjaśnialiśmy, że nie zamierzamy odbywać służby wojskowej i występować przeciwko drugiemu człowiekowi, nie interesuje nas rywalizacja ani pościg za dobrami materialnymi, że zamiast społecznych obowiązków i konwenansów wybieramy spontaniczność i wolność, zamiast techniki i cywilizacji - powrót do natury.
Brzmiało to wszystko naiwnie i dziecinnie, ale niektórych słuchaczy prawdy te poruszały. Pamiętam starszego pana, prawnika z Warszawy, który zwrócił się do żony: - Zobacz, oni to mają, w nich to jest, prawdziwe i czyste. A w nas już dawno zostało to zamulone, zalane szlamem. Pozwoliliśmy sobie to odebrać, utraciliśmy to. Mnie zaś zapytał: - Co ja mogę dla was zrobić? - Wystarczy, jeżeli pan się do nas uśmiechnie i zachowa pan dobre uczucia. Zniknął, a po chwili pojawił się z wielką torbą czekoladowych cukierków.
We Wrocławiu zwijają Neptuna
Po kilku dniach wyruszyliśmy autostopem z Dusznik w kierunku Czorsztyna. Uformowała się 16-osobowa ekipa, z "Prorokiem", "Gullą", "Neptunem", kilkoma dziewczynami. Mogliśmy oczywiście liczyć jedynie na ciężarówki, co spowalniało tempo przemieszczania się. Siedząc na poboczu szosy, zbieraliśmy do pokrowców na gitary liście - po wysuszeniu zastąpić miały tytoń do fajki, którego zakup był dla nas niedostępnym luksusem. Prawie w każdej z miejscowości Dolnego Śląska, w której zatrzymywaliśmy się, byliśmy spisywani przez milicję. Wtedy znakomicie się tym bawiliśmy - nieświadomi, że raporty z naszej trasy trafią na lokalne komendy. Jak mieliśmy niedługo się przekonać, nasi milicyjni "opiekunowie" wiedzieli o nas dość dużo.
We Wrocławiu urządziliśmy postój w szkole przerobionej latem na schronisko młodzieżowe. Z funduszami było krucho. Wyruszyliśmy do miasta, ad hoc formując zespół muzyczny: trzy gitary, flet i ja jako wokalista wspierany przez chórek tych, którzy byli w stanie mnie wesprzeć. Śpiewaliśmy na podwórkach kamienic. Nad naszymi głowami otwierały się okna, o beton podwórza dzwoniły monety, mamy przysyłały dzieci, które podawały nam bilon zawinięty w skrawek gazety. Dotarliśmy na rynek Starego Miasta. Tu spróbowaliśmy sił w restauracji Ratuszowej zapchanej do ostatniego miejsca. "Honoraria" wystarczyły akurat na 16 porcji pierogów ruskich i 16 "syfilatek" - czyli szklanek wody z sokiem z saturatora.
Stojąc na rynku, zauważyliśmy wolno sunącą w naszą stronę sukę milicyjną. Skończyło się na rutynowej rozmowie ostrzegawczej doradzającej jak najszybsze opuszczenie miasta. Gdy milicjanci odjechali, stwierdziliśmy, że nie ma wśród nas "Neptuna", którego niepostrzeżenie zwinęli. Zapytaliśmy dwóch długowłosych chłopaczków, gdzie jest najbliższa komenda. Zaoferowali się nas zaprowadzić.
Pod komendą dzielnicową Wrocław Stare Miasto zapanowało zamieszanie. Milicjanci wychodzili sobie nas pooglądać. Słyszałem, jak mówią do siebie: - Gdzie tylu zmieścimy? Areszt jest pełny. W końcu pojawił się dyżurny. Na czoło wysunął się "Prorok", który władczo oświadczył: - Nasz człowiek został omyłkowo zatrzymany i przyszliśmy po niego.
Zrobił się ruch. Po chwili wszystkich wprowadzono do dużej sali konferencyjnej na parterze. Tam przesłuchiwano "Neptuna". Do sali przytargano trzy ogromne maszyny do pisania. Zebrano nasze dowody. Rozsiedliśmy się wzdłuż stołu konferencyjnego. Ktoś zapytał: - Czy tutaj można palić? - Ale tam w kącie, przy oknie, bo ja nie lubię dymu - warknął gruby sierżant. Na to hasło nawet niepalący sięgnęli do pokrowca od gitary, robiąc skręty i nabijając fajki nie całkiem jeszcze ususzonymi liśćmi. Salę wypełniły kłęby białego dymu. - Chodźcie no tutaj - sierżant skinął na "Proroka". - Gdzie z tą fajką? Odłóżcie ją! "Prorok" oddał fajkę kolegom, zaciągając się przedtem głęboko. - Nazwisko? - Pyrz - wraz z wybuchową spółgłoską "P" sierżant zniknął w białym obłoku. - Wynoście się! Gdzie idziecie? Chodźcie tutaj! Siadajcie!
Dalsza część przesłuchań wyglądała podobnie - towarzyszyło nam poczucie cudownej bezkarności i wyzwalającego absurdu, zupełnie jakbyśmy występowali w odcinku "Monty Pythona".
Na trzeci zlot, 21 września w Kazimierzu nad Wisłą, przyjechało około stu hippies. Tradycyjnie zaczęliśmy spotkanie od lektury "Skowytu" i Listu św. Pawła. Czas upływał niespiesznie. Kilka lepiej ubranych osób wynajęło pokój na pięterku niedużego domu. Wchodziło się tam zewnętrznymi schodkami z podwórka. Pod wieczór gospodarze przyglądali się w osłupieniu, jak z ulicy wkracza na podwórze, później zaś wpełza po schodach na piętro długi wąż dziwnie ubranych ludzi. W pokoju było już pełno, a spory tłum stał jeszcze na schodach, wypełniał podwórko i nadal wlewał się na nie z ulicy. Stropy na szczęście wytrzymały.
W miesiąc później, 21 października na zlot na Świętym Krzyżu dotarła nas już garstka, przy czym bardzo dobrze prezentowała się znacznie już liczniejsza grupa z Katowic. Pora roku nie zachęcała do kolejnych wyczynów - postanowiliśmy skrzyknąć się wiosną.
Wspominam te zjazdy z nostalgią. W moim odczuciu - które dzieliłem wraz z innymi najstarszymi stażem hippiesami - początki tego ruchu miały w sobie coś z ducha wspólnot pierwszych chrześcijan: łagodność, dzielenie się wszystkim, promieniowanie serdecznością, spontaniczna radość płynąca z poczucia wspólnoty z ludźmi, którzy im bardziej obco czują się w otaczającym ich społeczeństwie, tym mocniej odczuwają łączącą ich więź. Niestety, miało się i w tym wypadku powtórzyć smutne prawo dotyczące wszystkich podobnych ruchów: coś pierwotnie czystego i pięknego z czasem zaczyna oblepiać się brudem, wyrodnieć i marnieć. Hippiesowskie komuny stały się dobrym schronieniem dla różnych niebieskich ptaków, naciągaczy i łapserdaków, którzy - nie mając nic wspólnego z duchowymi poszukiwaniami i zaangażowaniem prawdziwych hippies - wykorzystywali ich jako naiwnych frajerów, u których można znaleźć dach nad głową, strawę i sposób na przeczekanie złych czasów, czasem coś ukraść, czasem skubnąć jakąś panienkę.
Z komuny na undergroundowe poddasze
Doświadczeniem, które zaczęło mi nasuwać rozmaite refleksje na temat wybranej drogi, było zamieszkanie w komunie w Ożarowie pod Warszawą. Zamieszkaliśmy tam w jakieś 10 osób, z "Prorokiem". Zajmowaliśmy pierwsze piętro zniszczonej willi należącej do niesamowitej staruszki. Ostatni raz sprzątano tam na długo przed wojną, podłogę, stół, kredens, parapety pokrywała gruba materia - zdumiewające ciało stałe o nieokreślonym kolorze, składające się z kurzu, siana, szmat, ptasiego łajna, potłuczonych naczyń, niemytych nigdy garnków, narzędzi ogrodniczych. Po wszystkim chodziły mieszkające z naszą "babcią" w zgodnej harmonii kury, dwie kozy i pies. "Babcia" mówiła o sobie, że jest Gandhim, nie przeszkadzał jej nasz wygląd, muzyka ani sposób życia. Lubiła naszą odmienność i zgadzała się z większością bliskich nam idei. O jedno jedynie miała do nas pretensje: że nie interesujemy się marksizmem i obce nam jest lewicowe zaangażowanie. Natomiast nie były dla niej najmniejszym problemem niektóre nasze wyczyny - jak np. ten, kiedy bladym świtem obudził nas łoskot siekiery i dobiegające z ogrodu ryki. Gdy zaspani wyszliśmy na balkon, ujrzeliśmy "Proroka" z furią obciosującego leżący na trawniku potężny pień drzewa i wrzeszczącego w porannej mgle: "Rzeźbię sześciometrowego kutasa!".
Mijały dni i tygodnie życia w komunie, malowaliśmy jakieś psychodeliczne plakaty, czytaliśmy książki, ale niepostrzeżenie zaczęło mnie ogarniać uczucie jałowości takiego sposobu spędzania czasu. Miałem wrażenie, że przestaję się rozwijać, że koła buksują w piachu, że brakuje mi powietrza. Wróciłem do domu z przeświadczeniem, że ruch hippies to takie pomieszczenie, w którym dobrze jest spędzić jakiś czas, ale pozostanie w nim skazywałoby na zastój. Przy wejściu do tego pomieszczenia panował wielki przeciąg, wywiewający z głowy wszystkie bzdury, jakie umieściły tam szkoła, dom, organizacje młodzieżowe - jeżeli ktoś do nich należał.
Było to doświadczenie oczyszczające i wyzwalające - ale trzeba było je przekroczyć, traktując "bycie hippiesem" przede wszystkim jako stan ducha, który nierzadko pozostaje udziałem człowieka do końca życia. Znałem wielu takich, którzy w pomieszczeniu tamtym zostali i nie skończyło się to ciekawie. Mnie akurat niebywale się udało, gdyż wkrótce potem miałem szczęście trafić na pewne katowickie poddasze - do pracowni Urszuli Broll i Andrzeja Urbanowicza, która na przełomie lat 60. i 70. była niewątpliwie jedną ze stolic polskiego undergroundu. Nie wiem, kim byłbym dzisiaj, gdyby nie tamte spotkania, lektury, inspiracje, ludzie, których tam poznałem. To jednak już zupełnie inna historia.
MSW i inne służby dwupłciowe
Po hippiesowskim lecie 1968 roku, kiedy spisywano nas w różnych miastach całej Polski, założono mi kartotekę i zacząłem dostawać systematycznie wezwania na przesłuchania w komendzie wojewódzkiej MO przy ul. Kilińskiego. Najmniej przyjemne było przesłuchanie w katowickim oddziale MSW, na które wezwany zostałem wiosną 1969 roku. Rodziców posadzono pod ścianą, z tyłu długiej sali, mnie nakazano zająć miejsce w środku nakrytego zielonym suknem stołu ustawionego w podkowę. Po drugiej stronie zasiadło sześciu dżentelmenów o mało dżentelmeńskich obliczach, reprezentujących wydział spraw wewnętrznych urzędu miasta, komendę wojewódzką MO, komisję poborową, kuratorium, zapewne Służbę Bezpieczeństwa i inne służby dwupłciowe. Zaczął się mało sympatyczny magiel, podczas którego moi biedni rodzice mogli usłyszeć, że wiele osób straciło już posady z powodu wyczynów swoich synalków. Mnie ("nie pracuje i nie uczy się") jadowicie uśmiechnięty pan zagadnął z troską: - Więc wybieracie się na studia? A wiecie, że można doskonale zdać egzaminy wstępne i nie dostać się na studia? A wtedy spotkalibyśmy się na komisji poborowej - czego wam oczywiście nie życzymy
Państwo nie przestawało dawać ci do zrozumienia, że jesteś jego własnością, z którą może zrobić, co zechce.
Z czasów hippiesowskich pozostało mi przeświadczenie - podzielane przez krąg przyjaciół spotykających się w pracowni Urszuli i Andrzeja - że od polityki trzeba trzymać się jak najdalej, bo i tak na nic się nie będzie miało wpływu. Polityka to szambo i wszystko jedno, z którejkolwiek strony chciałoby się w nią angażować, skutek będzie jeden: człowiek unurza się w tym szambie i nim prześmierdnie.
Nie chcieliśmy mieć nic wspólnego z tym, czym żyła ulica, z przechodzącymi nią pochodami i manifestacjami. Pragnęliśmy zajmować się na naszym poddaszu twórczością, siedzieć w zazen, czytać Hessego i Junga, tłumaczyć święte księgi Wschodu, a nie taplać się w mętnej, czerwonej bryi, która bulgotała gdzieś tam na dole.
Rychło jednak mieliśmy się przekonać, że zachowanie podobnej eksterytorialności było w tym systemie niemożliwe. Nie tolerował on tych, którzy chcieli stać z boku, którzy go ignorowali, nie respektowali jego reguł gry. Jeżeli nie chciało się być jego zwolennikiem, zostawało się zepchniętym na drugą stronę barykady - wymuszało to radykalizację poglądów i zaangażowanie się po przeciwnej stronie. Wszyscy - buddyści, hippies, najróżniejszej maści outsiderzy - spotkaliśmy się na przełomie lat 70. i 80. w szeregach demokratycznej opozycji, w niezależnych drukarniach, kolportażu bibuły, na wykładach Latającego Uniwersytetu, wreszcie w kołach założycielskich i lokalnych władzach "Solidarności", a po stanie wojennym - w jej podziemnych strukturach.
Z pewnością droga, jaką przebyliśmy, momentami stroma, kręta i niełatwa, była wspaniałą przygodą i wiele nam dała. Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłaby mnie ominąć. Byłbym uboższy o coś bardzo ważnego."
http://wyborcza.pl/1,76842,5738992,Polskie_lato_milosci.html?as=1& ias=2&startsz=x
  
Re: <Berger> Lato miłości
PostWysłano: Czwartek, 29 Stycznia 2009, 20:02 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Wyborcza kontynuuje temat:

"Jezusa uważaliśmy za hipisa, wyglądał jak hipis. Rozmowa z Kamilem Sipowiczem, autorem książki "Hipisi w PRL-u

Kilka lat temu byłam w Christianii, słynnej dzielnicy Kopenhagi, przejętej przez hipisów w latach 60. Dziś można zamówić tam sobie wycieczkę z przewodnikiem. Nie wolno robić zdjęć, bo nie zgadzają się mieszkańcy. Ci, których spotkałam, wyglądali dość smętnie.
- A ja byłem w szoku, że pozwalają tam normalnie żyć starym hipisom, neohipisom - domki, ogródki, malują, rzeźbią, sprzedają haszysz w kilkudziesięciu odmianach. Kupiłem trzy bardzo szlachetne odmiany, włożyłem do kieszeni i przywiozłem tutaj. Jeszcze wtedy w Polsce nie wprowadzono tych drakońskich ustaw.
Myślałeś o tym, kim byś był, gdybyś wykonał prawdziwy "drop out", odpadł od społeczeństwa, czyli zrealizował do końca hipisowskie idee?
- Nigdy nie byłem konsekwentnym hipisem, takim jak np. Wojciech Tarzan Michalewski, który opisał swoje życie w "Mistykach i narkomanach". On do końca życia w nic się nie zaangażował, nie uczył się, nie studiował, nie pracował, nie wstąpił do żadnej partii, Kościoła, sekty, żył z dnia na dzień. Szanuję takich ludzi, ale ja bym tak nie mógł.
Dlaczego?
- To nudne i niezgodne z moją definicją hipisa, który musi być otwarty na doświadczenia, musi się zmieniać. Jeśli nie wyjdziesz z roli hipisa, to będziesz znać tylko takich jak ty i policję od tej strony, że cię spałują i odbiorą haszysz.
Kilka lat temu byłem na Goa, w dawnej hipisowskiej mekce znanej z trans party na plażach. Przyjeżdżają tam młodzi z całego świata, tańczą, szaleją, a obok podrygują ci starzy, właściwie starcy z siwymi brodami. To jest żałosne, tak samo jak starzy hipisi w San Francisco, którzy do dziś żyją z żebraniny i datków. Z bycia hipisami zrobili swój zawód, sami siebie traktują jak obiekty muzealne.
Od czego zaczynałeś hipisowanie w PRL-u?
- Od kilku mocnych przeżyć.
Chodziłem do Technikum Mechaniki Precyzyjnej w Warszawie, matka mnie siłą tam posłała, żebym miał zawód. Kiedyś poszliśmy z klasą, w mundurkach, na Starówkę, a tam siedzieli hipisi, zaczęli się z nas śmiać. To był rok 1969, ja czułem się strasznie zawstydzony, bo się z nimi solidaryzowałem, wewnętrznie byłem podobny do nich.
Później natknąłem się w "Perspektywach" na zdjęcie Dzikiego pod jakimś krzyżem, to był słynny artykuł, zdjęcie zrobił Tomek Sikora. Kiedy zobaczyłem, że jest więcej takich ludzi w Polsce, to jakby Duch Święty mnie nawiedził.
Dzięki kuzynowi udało mi się poznać Dzikiego - Janusza Sławomirskiego, pojechaliśmy do niego do Łodzi. Jego ojciec był piłsudczykiem. Matkę i babcię, m.in. ze względu na sposób ubierania się, brano za Cyganki, być może tak było. Od dziecka krzyczano za nim Rumun, Cygan, doświadczył nietolerancji rówieśników. Czuł się wyalienowany, rzucił studia prawnicze, włóczył się po Polsce. Przyłączył się do hipisów, propagował wśród nich hinduizm i wegetarianizm, na który przeszedł, kiedy miał 12 lat.
Wyglądał niesamowicie, dostałem od niego Bhagawadgitę, świętą księgę hinduizmu, którą nabożnie czytałem. Po tym spotkaniu zmieniłem się - zapuściłem włosy, jakiś znak om na swetrze, koraliki. Z Andrzejem Zuzakiem, późniejszym performerem, z którym chodziłem do podstawówki, założyliśmy grupę hipisów podwórkowych. Postanowiliśmy poznać ojców założycieli - byli starsi, Prorok urodził się w 1946, strasznie nam imponowali. Pojechaliśmy do Krakowa. Wtedy to była wyprawa.
I?
- Poznaliśmy Psa, czyli Ryszarda Terleckiego, dziś dyrektora krakowskiego oddziału IPN. Legendarna postać, wysoki, twarz dziwna, natchniona, ubrany ekstrawagancko, staliśmy z otwartymi ustami, niewiele pamiętam z rozmowy. Jakieś legendy o nim krążyły, np. że ma kontakty z partyzantką południowoamerykańską Tupamaros, co okazało się nieprawdą.
Pies był jedną z głównych postaci w ruchu hipisowskim w Krakowie. Razem z Korą, którą poznałem dopiero kilka lat później, stanowili malowniczą parę. Ojciec Psa Olgierd Terlecki był historykiem i pisarzem, należał do elity intelektualnej Krakowa, po latach okazało się, że był współpracownikiem [acronym="South Bridge - Mostek Południowy"]SB[/acronym]. Mieszkanie Terleckich było otwarte dla hipisów. Pies, jak większość z nas, był wtedy na utrzymaniu rodziców.
Gdzie dalej?
- Do Gawłówka pod Bochnią, do Proroka vel Jonasza, czyli Józefa Pyrza. Był synem prostych chłopów, bardzo uzdolnionym artystycznie, uczył się w szkole plastycznej Kenara w Zakopanem. Jako dziecko nabawił się gruźlicy kości, miał jedną nogę krótszą. Potem studiował historię filozofii na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, wtedy też zaczął hipisować, i to w proroczym stylu, przez co stał się obiektem wyjątkowych szykan ze strony MO i [acronym="South Bridge - Mostek Południowy"]SB[/acronym]. Wtedy rzeźbił jakieś wielkie drewniane piczki, był zaprzyjaźniony z Jerzym Beresiem i próbował trochę jak on, tylko erotycznie. Trzeba to sobie wyobrazić - głęboka komuna, rodzina chłopska, a tu wielki chuj i wielka pizda stoją wyrzeźbione w drewnie i pomalowane. Miała to być jakaś ruchoma instalacja - ciągnięta miała kopulować! On - długie włosy, broda, sam szył sobie szaty z sukna, do dziś je szyje. I nauczał filozofii hipisowskiej, nas też, mówił wiersze, niewiele z tego rozumieliśmy, ale zrobił na nas olbrzymie wrażenie. Żył wtedy z remontowania drewnianych kapliczek. Dziś jest bardzo cenionym rzeźbiarzem we Francji. Przyjaźnił się z Messiaenem.
Przeciw czemu buntowaliście się oprócz mundurków?
- Przeciw zakłamaniu, szkoła była opresyjna, nienawidziliśmy nauczycieli, czepiali się długich włosów, które były dla nich ważniejsze od nauki. Kończąc technikum, mieliśmy po 20 lat, a traktowali nas jak dzieci. Moja rodzina miała poglądy antykomunistyczne, więc też przeciw ustrojowi, społeczeństwu, choć nie wprost. Chcieliśmy odpaść od tej szarej codzienności, od pochodów pierwszomajowych, od ZMS-ów, wszechobecnej milicji, zastraszonych rodziców.
W poemacie "Świder metafizyczny" piszesz o dziadku "burżuju".
- Ojciec matki był przed wojną handlowcem, w czasie okupacji miał sklepy, za komuny nadal handlował szkłem i produktami fryzjerskimi. UB go złapało, ale im uciekł, wyskoczył przez okno. Mimo listów gończych nie złapali go, wrócił do niecnego procederu. Miał na koncie jakieś wynalazki, figuruje w broszurze "Sto wynalazków i ulepszeń Wacława Karola Sikory". Zawsze mówił, że komunizm nie potrwa długo, bo jest nienaturalny. Był wolnym duchem, miał niezarejestrowaną firmę, jeździł pociągami na gapę. Produkty fryzjerskie rozwoził po Polsce, często mu pomagałem, jeździliśmy do Sopotu, Pilawy, wszędzie miał jakieś mety, kobiety, w pewnym sensie prowadził hipisowskie życie.
Matce pochodzenie zaszkodziło.
W jaki sposób?
- Była piękną kobietą, której nazizm i komunizm zmarnowały życie. Najpierw jej matkę rozstrzelali na Pawiaku Niemcy za działalność w AK. W komunie miała duże trudności, żeby dostać się na medycynę - w końcu się udało, ale presja ideologiczna powodowała, że wstydziła się ojca. W czasie okupacji mieli siedmiopokojowe mieszkanie na Górskiego, a skończyła w klitce w bloku na warszawskim Muranowie, pracując jako urzędniczka w obrzydliwym biurze. Na swoje nieszczęście spotkała w Sopocie na molo mojego ojca i z powodu ciąży na trzecim roku rzuciła studia. Była osoba bardzo nerwową. Rozstali się z ojcem, matka źle o nim mówiła, nigdy go nie poznałem. Poznałem zaś jego brata - unickiego biskupa rezydującego w Londynie.
Nie mieliśmy z mamą wspólnego języka. Była nieszczęśliwa. Umarła na raka piersi w wieku 57 lat. Zauważyłem, że wielu hipisów pochodziło z rozbitych rodzin. Sieroty i półsieroty. W Ruchu szukaliśmy jakiegoś duchowego ukojenia.
Niektórzy byli hipisi, z którymi rozmawiałeś, twierdzą, że hipisowanie było walką z komunizmem.
- Nie do końca jest to prawda. W moim wypadku tak nie było, ale w tle to się pojawiało.
Moja matka nie namawiała do oporu, ciągle się bała powrotu stalinizmu. Kiedy pod wpływem kolegów hipisów postanowiłem pójść na ATK, obie z ciotką, matematyczką, która też mnie wychowywała, były przerażone. Do tego stopnia, że ciotka przez znajomości załatwiła mi ułatwione egzaminy na politechnikę, żeby tylko mnie odciągnąć od ATK. Dyrektor szkoły nie chciał przekazać moich papierów na ATK, choć miał obowiązek. Powiedział, że nie pójdę na księdza.
Co pójście na ATK wtedy oznaczało?
- Już na pierwszym wykładzie z logiki jeden z profesorów powiedział: Oj, z dyplomem tej uczelni to żadnej pracy nie dostaniecie. Nawet w szkole nie mógłbym uczyć. To tak jakby celowo załatwić sobie wilczy bilet.
Jednak się uparłem, zdałem egzaminy na historię filozofii. Zależało mi, bo wcześniej studiowali tam koryfeusze ruchu hipisowskiego: Prorok, Jac Jakubowski, Antek Nowacki, Krokodyl. ATK uważana była za uczelnię tolerancyjną, można było mieć długie włosy, mieściła się w Lasku Bielańskim, hipisi lubili przyrodę. Poza tym chroniła przed wojskiem, którego piekielnie się bałem, już w technikum zacząłem sobie załatwiać wariackie papiery. Dziś ATK to Uniwersytet im. Wyszyńskiego.
Ruch hipisowski interesował się religią - rock-opera "Jesus Christ Superstar"...
- Jezusa uważaliśmy za hipisa, wyglądał jak hipis. Były jednak różne nurty. Jedni hipisi starali się czytać księgi święte, inni się z Proroka nabijali, nie chcieli, żeby ich reprezentował, jeszcze inni szli w wygłup, happening.
Buddyzm przyszedł później, kiedy Ruch w Polsce się skończył, a byli hipisi, np. Wojtek Eichelberger, szukali dróg dla siebie na przykład w medytacji zen.
Jeden z hipisowskich zlotów odbył się w czasie pielgrzymki do Częstochowy.
- To był największy i najważniejszy zlot, w 1971 roku, było tam ze dwa tysiące osób. Zorganizowali go Belfegor z Częstochowy i Bizon z Wrocławia. Ponieważ milicja szybko pacyfikowała mniejsze zloty, wymyślono, że ten, dla bezpieczeństwa, zrobi się podczas pielgrzymki. Belfegor załatwił z ojcami paulinami, że w okolicach klasztoru będzie można rozbić miasteczko hipisowskie. Z tych samych powodów zorganizowano potem zlot w pobliżu obozu w Oświęcimiu.
Milicja, która nie chciała atakować pod klasztorem, starała się pacyfikować ludzi, zanim do Częstochowy dotrą. Wyłapywali ich na dworcach i na wylotówkach. Niektórzy, np. słynny Wskazówka z Przemyśla, poprzebierali się w normalne ciuchy i dopiero na zlocie wkładali hipisowskie. Proroka przywieźli jacyś Francuzi w zamkniętym samochodzie. Na tym zlocie byli najważniejsi ludzie z Ruchu, paulini dyskutowali z hipisami, wypytywali. Muzyka, ogniska, jeziorko. Pamiętam, że kąpaliśmy się nago, co trochę przypominało Woodstock. Bogdan Kosiński kręcił film. Milicja nie interweniowała.
Była działalność estradowa, koncerty?
- Nie, do tego potrzebne są pieniądze, sprzęt, prąd itd., a tego nigdy w komunistycznym państwie hipisom by nie dano. Nie było niezależnych organizacji koncertowych, tu nie mógł się żaden Woodstock pojawić. Na wszystko trzeba było mieć milion zezwoleń, tu ubek, tam milicja. Hipisowskie zespoły, takie jak 74 Grupa Biednych, milicja potrafiła - tak zdarzyło się w Ustce - odpowiednio potraktować.
Na zlocie jakieś tam grania na gitarach i na bębnach się odbywały, na tyle, na ile można było to robić bez sprzętu, przed namiotem. Po zlocie pojechaliśmy autostopem do Opola na festiwal polskiej piosenki. Chcieliśmy się zbratać z zespołami, które były trochę do nas podobne, typu Niemen, Breakouci. Milicja od razu nas łapała, ładowała w suki i na komendę albo wywoziła za miasto.
Z milicją w ogóle było na ostro. W 1968 roku hipisi jechali na zlot pod granicę - kwiatki we włosach, napaleni na miłość, "peace, love and harmony", a tu na drodze nasze wojsko w ciężarówkach jedzie na wojnę jako bratnia pomoc dla Czechosłowacji. Hipisi przerażeni, natychmiast ich milicja spacyfikowała, ale szybko puściła - okazało się, że są wśród nich Rosjanie.
Czy można było się schronić, odciąć w komunach w Bieszczadach?
- To było ciężkie życie. Prekursorami byli Piotr Dmyszewicz i Wieńczysław Nowacki z Poznania. Wienio najpierw założył komunę w Zawiści na Opolszczyźnie, praca na plantacjach lnu, potem pojechał w Bieszczady. Nowacki nielegalnie budował chaty na Połoninie Caryńskiej, przyjeżdżali tam hipisi, w późniejszej fazie starał się leczyć narkomanów. Sam nigdy nie brał. Chatka na połoninie, bez prądu, owce wypasał, wolne życie, ludzie przyjeżdżali, zajmowali się zbieractwem. Z jagodziarzami sztama, z innymi freakami z Bieszczad też. Hipisi przez ludność miejscową byli akceptowani. Milicja zwalczała Nowackiego i rodzinę Dmyszewiczów, regularnie palili mu chaty, on ich oskarżał, dawał sprawy do sądu, prowadził z nimi walkę podjazdową. Wienio uważał, że nie należy płacić żadnych podatków. Po latach walki o przetrwanie zaczął działać politycznie, był współzałożycielem Solidarności Rolników Indywidualnych.
A co z innym zagrożeniem, z gitowcami?
- Dzięki hipisom nie stałem się jednym z nich. W 1964 matka otrzymała mieszkanie w Warszawie, w bloku, który stał dokładnie tam, gdzie w 1943 roku na Pawiaku została rozstrzelana jej matka. Dookoła było getto, wszystko zostało zburzone, zostało z pięć domów. W szkole, do której chodziłem, rządzili tzw. pawiacy, chuligani, przerośnięci, bili nauczycieli, wzywano milicję, żeby nauczyciel mógł pójść do domu. W klasie była hierarchia, musiałem się bić. Dawałem sobie radę, bitny byłem, stałem się jednym z nich. Skakaliśmy z tramwajów, wtedy były otwarte, na cycku się jeździło, podwórka, całe dzielnice się biły. Koledzy zaczynali już kraść, chodzić na włamania, matka w pracy, byłem sam, mało brakowało, a zostałbym jakimś bandytą. Na szczęście zafascynowali mnie hipisi, zerwałem kontakty z chuliganami, którzy przekształcili się w gitowców, byli następcami tzw. garowników.
Czyli?
- Garownicy, czyli ci, co kiedyś siedzieli, byli najwyżej w hierarchii. Potem tzw. grypsera została sprzedana - język więzienny, ich obyczaje wyszły na ulice. Trzeba było znać tę grypserę, nawet hipisi musieli ją znać, bo jak coś źle się powiedziało, złego słowa użyło, można było być pobitym lub zgwałconym. Ktoś powiedział "ja, kurwa, coś tam", a to już według ich kodu kwalifikowało, żeby faceta zgwałcić, albo zamiast "przesuń" powiedziało się "posuń", trzeba było uważać. Mnie na dzielnicy nie ruszano, raz tylko byłem pobity przez gitowców.
Co powiedziałeś?
- Że Jimi Hendrix był hipisem.
A oni co myśleli?
- Twierdzili, że nie był.
Jeszcze przez milicję w parku Saskim byłem pobity, miałem wybór - albo tracę długie włosy, albo czeka mnie pałowanie.
Do Zuzaka, do komuny, gdzie mieszkało 15 długo-włosych freaków, w bloku, bez przerwy przyjeżdżała milicja pacyfikować i aresztować.
Z dzisiejszej perspektywy to naiwne - tu komuna, więzienia, a młodzi faceci zabijają się z powodu fryzury.
- Trzeba się w wyobraźni przenieść w tamte czasy, to był system totalitarny i jeżeli człowiek mógł czuć się jakoś wolny, to w wyglądzie.
Włosy to był dobry test na system, który głosił, że jest dla równych i wolnych, a tu drobne odchylenie w wyglądzie i system zaczyna to zwalczać. Dla nas to było wyzwanie, sprawdzian, czy jesteśmy na tyle odważni, mocni, żeby z tymi włosami się przebijać. Był w tym też narcyzm, moda, na Zachodzie muzycy tak wyglądali.
Pamiętam, że zobaczyłem gdzieś ludzi po operacjach mózgu, którzy mieli na głowie tzw. czepce Hipokratesa zrobione z bandaża. Zrobiłem sobie taki, żeby ukryć włosy w szkole, udawałem, że miałem wypadek. Potem okazało się, że ludzie w różnych częściach Polski wpadli na ten sam pomysł. Długie włosy miały znaczenie symboliczne. Nie ma się co śmiać, to był symbol wolności. Za znaczek "Solidarności" czy opornik też można było później dostać po mordzie, tak jak za polską flagę. Były dokładne przepisy, jak zwalczać Ruch, z jakich paragrafów aresztować, bo przecież nie było paragrafu o włosach.
To z jakich?
- Bzdurnych, np. za kradzieże kwiatów i warzyw z ogródków działkowych, za brak zameldowania. Były próby relegowania ze studiów, żeby zjawisko zdusić, co zresztą się udało. Proroka za pomocą brutalnych prowokacji zmuszono do emigracji, Henio Fotograf dostał paszport pod warunkiem zniszczenia negatywów hipisowskich zdjęć, co niestety zrobił.
[acronym="South Bridge - Mostek Południowy"]SB[/acronym] strasznie męczyły zloty - że spotka się kilkaset ludzi, o których niewiele wiedzą. Żeby się zabezpieczyć, strasznie bili, np. w Chęcinach milicja zrobiła ścieżkę zdrowia, rozpędziła hipisów po lasach. Władzy nie podobało się życie w komunach, to, że hipisi negowali etos pracy. Prorok głosił filozofię bierności - nie pracować, nie iść do wojska, a przecież to był kraj, w którym chodziły jakieś trójki i sprawdzały w kinach, czy uczniowie nie są na wagarach. Ktoś, kto się nie uczył i nie pracował, był przestępcą, był nakaz pracy, obowiązek zameldowania.
Nic o hipisach nie wiedzieli?
- Aż tak to nie, zaskoczyło mnie, że już w pierwszej fazie, w latach 60., [acronym="South Bridge - Mostek Południowy"]SB[/acronym] miała spis hipisów, osoby były często mylone, ale jednak coś mieli. Były próby inwigilacji, przesłuchania, donosiciele. Pamiętam, że potem ciągle się kogoś podejrzewało, stałym tematem było, że kogoś złapali, zamknęli - pewnie tak jak w opozycji - w kółko się o tym gadało. To było chore, hipisowska pseudomartyrologia, ludzie zamiast na filozofii skupiali się na tym, co z nimi zrobiła milicja albo gitowcy.
O inwigilacji wiesz z materiałów IPN, które cytujesz w książce?
- Zacznijmy od tego, że ci z IPN nie chcą dawać żadnych materiałów! Kiedy mój wydawca zgłaszał się do nich, mówili: nie damy, bo w kontekście tej osoby nie pojawia się słowo "hipis". Jakiś absurd, to urzędnik IPN-u decyduje!
Nieliczne materiały, z których korzystałem, dostałem przypadkowo od kogoś, kto je dostał w innym celu. I nie był to Terlecki. Myślałem, że mi pomoże, ale nie. Jestem bardzo rozczarowany. Nie rozumiem IPN-u, działa irracjonalne, jak za komuny, wtedy też jeden dostawał paszport, a inny nie, nie wiadomo dlaczego.
Czego jeszcze chciałeś się dowiedzieć?
- W jaki sposób ten ruch był niszczony. Chodzi nie tylko o donoszenie, nękanie, ale i o to, czy [acronym="South Bridge - Mostek Południowy"]SB[/acronym] maczało palce w rozpowszechnianiu twardych narkotyków. Kasiarz opowiadał, że w pewnym momencie skrzynkami wynoszono morfinę z Polfy, potem tych, co wynosili, aresztowano, dostali spore wyroki, po dwa-trzy lata. Nie wiadomo, o co chodzi, może władza walczyła z morfinizmem, a inna komórka go podsycała.
Wiele osób umarło, przedawkowało.
- Dostęp do twardych narkotyków, pojawienie się tzw. polskiej heroiny zwanej kompotem właściwie ten ruch zdegenerowały. Najpiękniejszy okres to lata 1967-72, ludzie, którzy bywali na późniejszych zlotach, mówili, że wszędzie czuło się zapach wymiocin, wszyscy ćpali i rzygali.
Narkotyki spowodowały, że wizerunek hipisa do dziś to brudas, narkoman, a przecież dla hipisów narkotyki nie były celem samym w sobie.
Jak to tutaj wyglądało?
- Hipisi byli zainteresowani wglądem w rzeczywistość, dotarciem do głębi świadomości.
Eksperymentowaliśmy z różnymi substancjami, nie było w Polsce stricte hipisowskich narkotyków, marihuany, LSD, peyotlu. Rozpoczęliśmy naszą podróż od kleju, czyli TRI, lało się to na szmatkę i inhalowało się, były po tym kosmiczne wizje, pamiętam powiedzenie "Hej, kup se klej". Kleiłem się dwa-trzy razy, nie dostałem szczególnego objawienia. Dowiedziałem się, że to jest strasznie toksyczne, wyżera mózg, przeraziłem się i przestałem.
Mimo że ideologia hipisowska mówiła, żeby nie brać amfetaminy, to polscy hipisi brali. Fermetrazyna i psychedryna, robione na bazie amfetaminy, na początku były bez recepty. Braliś-my to, całe noce filozofowaliśmy, niektórzy całymi tygodniami, nic nie jedli, byli wycieńczeni, z czasem trzeba było mieć recepty, kombinowało się od znajomego lekarza, kradło, nawet włamania do aptek się zdarzały, to było to samo co dzisiejszy speed.
Brało się też parkopan, zwany "pastą" lub "parkanem", był to lek na parkinsona, który wywoływał dziwne kilkudniowe halucynacje, człowiek rozmawiał z osobami, których nie było, wydarzały się nieistniejące sytuacje. Pamiętam, że leżałem kiedyś w domu, a do mojej mamy przyszedł wspomniany już Zuzak i powiedział: proszę pani, Kamila porwali gangsterzy, zmusili go do napadu na bank i cały dom jest otoczony milicją.
Nie docierało nic oryginalnego?
- Czasem pojawiali się hipisi z Zachodu z marihu-aną, odbywały się wtedy całe ceremonie, siedziało się w kółku, przekazywało jointa, uniesienie i wielki wzlot, przypominało to palenie fajki pokoju. Słuchaliśmy dużo muzyki, hipisi mieli mistyczny stosunek do muzyki, jeśli ktoś miał adapter i nowe płyty, to wszyscy się u niego spotykali i odlatywali.
Były próby poszukiwania substancji narkotycznych w niewinnych roślinach. Kiedy pojawiła się piosenka "Yellow mellow" Donovana, wszyscy myśleli, że tam chodzi o skórkę banana. Ludzie suszyli ją, ucierali, próbowali palić. Ale oczekiwanych wizji nie było. Później ktoś puścił plotkę, że gówno nosorożca jest halucynogenne, więc to gówno próbowano zdobywać w zoo. Była też wersja z utartą gałką muszkatołową. Były opiaty, efedryna, kodeina, różne wynalazki, brałem szalone ziółka, astmosan, surogaty, nic fajnego. Bardzo rzadko zdarzało się LSD.
Brałeś?
- W Berlinie wschodnim, z piosenkarką Niną Hagen, która przyjeżdżała do hipisów polskich, dobrze ją znałem. To były kilkunastogodzinne halucynacje, fantastyczne. Odbyłem podróż przez archetypy, symbole, przez Daleki Wschód, spotkałem smoki chińskie, japońskie, cały czas ze świadomością, że to jest działanie narkotyku. Mnie marihuana i LSD bardzo pomogły w dociekaniach filozoficznych, mogłem lepiej zrozumieć Kanta, Husserla, Heideggera, o którym pisałem doktorat, pomogły mi też jako artyście. Nigdy nie miałem negatywnych doświadczeń.
Nie zawsze tak jest, można mieć "bad trip".
- Nina Hagen miała wtedy zły trip, śpiewała, krzyczała, jej przyjaciel zamienił się w Jezusa i uratował ją, fragmenty tej wizji są na jej pierwszej płycie "Nina Hagen", którą wydała po wyjeździe na Zachód. Nigdy nie słyszałem, żeby po LSD coś złego się stało, niebezpieczne staje się tylko, jeśli ludzie mają utajoną schizofrenię, może ją wyzwolić.
Znam osobę, której wydawało się, że się pali, chciała skoczyć z okna.
- Można mieć tzw. trip śmierci, ale - moim zdaniem - on per saldo ma pozytywne znaczenie, przecież śmierć nas kiedyś spotka, ta wiedza i strach też mogą mieć pozytywne działanie.
Brałeś w żyłę? Wtedy mówiło się "w kanał".
- Dwa razy i przestałem na zawsze. Byłem na prywatce, gdzie wstrzyknięto mi centymetr morfiny. Miałem zapaść, zacząłem umierać, widziałem czarny tunel, powiedziałem sobie: Boże, jak przeżyję, nigdy więcej nie wezmę do żyły. Tego typu narkotyki nie są hipisowskie, bo nie są twórcze, jeśli podziałają dobrze, dają tylko euforię. Uważam jednak, że tzw. miękkie narkotyki mogą mieć pozytywny wpływ, tępe zakazywanie tylko szkodzi, bo więcej ludzi bierze. Przez delegalizację marihuana jest bardzo złej jakości, mieszana z heroiną i innym świństwem.
Wiesz, jak tragiczne mogą być konsekwencje otwierania tej drogi.
- To skomplikowany problem, któremu towarzyszy histeryczne, nieracjonalne podejście ludzi, którzy się na tym nie znają. Wszystko może być niebezpieczne - seks, samochód, marihuana, wielu ludzi umarło od alkoholu, którego się nie zakazuje.
Co z wolną miłością?
- Wolna miłość za bardzo się w Polsce nie przyjęła, tu większość jest nolens volens wychowywana w katolickim paradygmacie monogamii. Jeżeli jakaś zdrada, to w ukryciu. Ale dziewczyny po raz pierwszy się wtedy wyzwoliły. Kiedyś byłem w Krakowie u jakiejś hipiski, był tam jeden z bardziej znanych hipisów, fizycznie nieciekawy facet. Pamiętam, że podeszła do niego ładna kobieta, powiedziała, że chce się z nim pieprzyć, i poszli to robić obok. Byłem zaszokowany, pierwszy raz coś takiego widziałem. Może to zabrzmi niewiarygodnie, ale ja byłem wtedy niewinnym chłopcem.
Zawsze były kobiety wyzwolone, ale hipisi dali im pole do popisu. Nie było jeszcze AIDS, można się było najwyżej zarazić rzeżączką. Orgii seksualnej, wspólnego seksu jednak nie widziałem.
W twojej książce oprócz Kory nie ma wywiadów z kobietami, najwyżej mówią o nich mężczyźni. Na Zachodzie feminizm przeżywał wtedy rozkwit.
- Nic na to nie poradzę. Dużo kobiet wyjechało, dużo umarło, namierzyłem tylko kilka, ale nie mówiły nic ciekawego. Faceci często też nie, ale było ich więcej, więc mogłem wybierać. Były w ruchu ważne dziewczyny, świadome swej roli, przywódczynie takie jak Kora, Galia, Gracja - mieszka w Holandii, ale podobno już 20 lat temu potwornie zmieszczaniała, więc nawet do niej nie dzwoniłem. To był jednak spaternalizowany ruch, na to wychodzi. U nas feministki zaczęły działać dużo później.
A homoseksualiści? Na Zachodzie już bitnicy, idole hipisów, się ujawniali, Ginsberg, Burroughs. Właśnie wszedł film o Harveyu Milku, aktywiście gejowskim związanym z hipisami.
- U nas tak nie było. Związani z ruchem Niemczyk i Gulla w Krakowie żyli ze sobą, to było wiadomo. Ale tak naprawdę nie pamiętam rozmów na ten temat.
Feminizm, ruch gejowsko-lesbijski, to wszystko weszło do debaty dużo później.
Czy twój stosunek do polityki się nie zmienił? Dalej uważasz, że wszelkie angażowanie się to zdrada?
- Nadal uważam, że używanie politycznych metod do walki z systemem, którego się nie akceptuje, to działanie w ramach i metodami tego systemu. Przyznam jednak, że ostatnio zastanawiałem się, czy nie powinienem zrezygnować z apolitycznego myślenia.
Hipis z definicji nie może działać politycznie, z drugiej strony hipisi amerykańscy, pewne ich odłamy, tzw. Yppisi i Abbie Hoffman, ich działania, performance, happeningi w pewnym momencie stały się polityką, to było łagodne przejście.
Co robili?
- Np. słynne rozrzucanie pieniędzy na nowojorskiej giełdzie. Hipisi niby mieli zwiedzać giełdę, ale w pewnym momencie zaczęli rzucać z góry banknoty, maklerzy rzucili się na nie, akcję częściowo sfinansował Jimi Hendrix.
Albo demonstracja przed Pentagonem - przyszło mnóstwo ludzi i recytowali mantry, żeby Pentagon się uniósł do góry, wielu z nich twierdziło potem, że tak się stało. W Polsce ruch był wycofany, eskapistyczny, nie wchodził w interakcje z systemem.
Skąd w tobie gotowość do zmiany?
- Nie mogę znieść, że w telewizji o ważnych rzeczach rozmawiają tylko politycy z politykami, tak jakby inni nie mieli nic do powiedzenia, politycy zawłaszczyli najważniejsze sprawy - aborcja, eutanazja, stosunki z Kościołem, homoseksualizm, związki partnerskie, feminizm, legalizacja miękkich narkotyków. Gadają o sprawach, o których na ogół nie mają pojęcia, w kółko ci sami, tylko partie się zmieniają. Są zdemoralizowani, nie kierują się ideałami. To jest nie do wytrzymania.
W Polsce nie powstała partia, która reprezentowałaby takich ludzi jak ja. Słyszałem nawet, że po ukazaniu się mojej książki ktoś chciał założyć partię hipisowską!
Dlaczego część byłych hipisów - nie tylko w Polsce - ciągnie do prawicy? Neil Young po wyjściu z narkotyków też zadał się z prawicą, chyba w imię obrony tradycji, i chyba już mu przeszło, bo zdążył pojechać w trasę koncertową pod hasłem krytyki Busha.
- W mojej książce oprócz Terleckiego są Grzegorz Eberhard, Włodek Kuligowski, Prezes - Marek Jusięga, Marek Kuchciński.
Mnie też zawsze się wydawało, że hipisom bliżej do lewicy. Możliwe, że hipisi stają się prawicowcami, bo myślą, że świat wartości - dziś o innym ładunku - pozostał tylko wśród konserwatystów. W Stanach Zjednoczonych za legalizacją marihuany byli często konserwatyści, którzy podeszli do tematu racjonalnie, sprawdzili, że zakazywanie prowadzi do czegoś gorszego.
W Polsce komuna była przeklęta, nawet PPS nie miał szans, może stąd ta prawica.
A Pies, czyli Ryszard Terlecki, polityk PiS, z którym rozmowę zamieściłeś w książce? To twój dawny kolega.
- Nie mogę zrozumieć podłoża jego wewnętrznej zmiany. Mam jednak nadzieję, że nie robi tego z powodów oportunistycznych. W moim odczuciu dwuletnie rządy PiS-u przypominały w atmosferze czasy komunizmu. Szukanie wszędzie wrogów, spisków, podejrzliwość, podsłuchy, prowokacje polityczne połączone z wielką nieudolnością. Gdyby PiS rządził za czasów młodego hipisa Psa, to dawno by go wsadził do pudła.
Hipisi nie przyłączyli się za komuny do opozycji.
- Stykali się, Prorok opowiadał, że spotykał się z Michnikiem, Blumsztajnem, Lityńskim, dyskutowali, ale szli innymi drogami. Hipisi byli za buntem kontrkulturowym.
Mieli inne podejście, nawet inną muzykę. Opozycja słuchała Okudżawy, Wysockiego, a tu ostry rock, narkotyki. Ale hipisi spotykali się ze studentami wyrzuconymi z uniwersytetu w 1968 roku. Pies twierdzi, że wtedy zaraził się polityką. W książce pokazałem osoby styczne, takie jak Lityński - komandos, KOR-owiec, miał zainteresowania kontrkulturowe, bywał w słynnej komunie na Cyganeczki, do dziś słucha rocka.
Jak działała komuna, co się tam działo?
- Komuna na warszawskiej Sadybie, w willi na ulicy Cyganeczki, miała trzech założycieli. Psychologa Marka Zwolińskiego - dziś pracuje jako psycholog, Balubę - Marka Liberskiego, dziś fotografika i podróżnika, oraz Pastora - Piotra Buldeskiego. Hipisi mieszkali tam, malowali, grali muzykę, jeden z pokoi nazywał się nawet kopulatorium! Psycholog na początku lat 70. przekazał willę na Cyganeczki tzw. Twórcom. Oni wbrew biernej postawie hipisów byli pełni wiary w możliwości zmiany, tworzenia nowej rzeczywistości w zastanym systemie. Wśród Twórców byli m.in. Jac-Jacek Jakubowski, późniejszy założyciel Szkolnych Ośrodków Socjoterapii, tzw. SOS-ów, i Choj, Mirek Chojecki, założyciel NOW-ej, działacz KOR-u. Z Twórcami związani byli też późniejsi znani psychoterapeuci: Wojciech Eichelberger, Zbigniew Praszkier, Marek Liciński, oraz wspomniany już Jaś Lityński, Janusz Weiss i Jacek Kleyff z kabaretu Salon Niezależnych. Twórcy najpierw mieszkali w komunie na ulicy Słupeckiej, potem na Cyganeczki. Interesowała ich przede wszystkim nowoczesna psychologia, psychoterapia i psychiatria humanistyczna. W komunie Twórców na Cyganeczki działały warsztaty i seminaria psychoterapeutyczne, eksperymenty parateatralne. Czerpano z sytuacjonistów francuskich, pojawiały się halucynogeny i alkohol.
Z idei hipisowskich, o których mówisz, najmniej chyba znany jest ten imperatyw zmiany siebie, wiara w nieustaloną tożsamość zawarte w twojej definicji hipisa.
- Ken Kesey mówił, że hipis musi zmieniać role, zakosztować świata, nawet przebrać się w garnitur, pracować w firmie.
Robiłeś tak?
- Pracowałem wielokrotnie jako robotnik, w Niemczech w fabryce szamponu i w Osram, po 20 godzin na dobę. Po pracy sam sprzątałem halę. Nie mając prawa jazdy, jeździłem ciężarówką na budowach, spadła mi sztaba na palec, raz mi nie zapłacono za miesiąc, doświadczyłem dziwnych sytuacji w życiu.
Pewnie też dla pieniędzy to robiłeś, nie tylko dla rozwoju.
- Tak, żeby pomóc matce chorej na raka, żeby kupić mieszkanie i móc zamieszkać z powrotem z moim synem, żeby żyć. Mogłem powiedzieć, że mam wszystko w dupie, i leżeć w łóżku. W Berlinie miałem stypendium naukowe, z którego sam zrezygnowałem, bo mnie demoralizowało. Systemy socjalne są niebezpieczne, wielu moich kolegów w Szwecji czy Norwegii żyje z socjalu, zawsze się o to z nimi kłóciłem.
Ludzie odnajdują się w rolach, potrzebują tego.
- Ja też potrzebuję, ale wiem, że tożsamość to złudzenie, teraz jestem np. autorem książki o hipisach. Przedtem byłem studentem, robotnikiem, dziennikarzem, didżejem, redaktorem naczelnym "Maksa", menedżerem Maanamu Nie wiem, kim jeszcze będę.
Człowiek nie jest przedmiotem, musi się zmieniać. Przez 2 tys. lat stałe role były potrzebne społeczeństwu, bo ono wolno się rozwijało. Ale czasy się zmieniły, w dzisiejszym postmodernistycznym informatyczno-genetycznym świecie tacy ludzie jak ja, jak hipisi, powinni się doskonale odnaleźć. To są czasy, w których bez przerwy musisz zmieniać rolę, zawód, człowiek nie musi być na całe życie skazany na bycie szewcem albo urzędnikiem.
Teraz hipisi w kulturze to retro, jak w filmie "Mamma mia", albo obiekt krytyki, obwiniania. Co sądzisz o Houellebecqu, autorze "Cząstek elementarnych", krytyku kontrkultury?
- Houellebecq pokazuje, że hipizm rodziców skończył się neoliberalnym społeczeństwem dzieci, gdzie promiskuityzm przeplata się z depresją. Ale co można zamiast tego zaproponować: konserwatywne lub totalitarne rządy, którym ludzie oddadzą część swej wolności? Komu? PiS-owi albo SLD?
Jeśli ruch hipisowski się zdegenerował, to dlatego, że ludzie swojej wolności nie ograniczyli odpowiedzialnością, a sami hipisi zapomnieli, że wśród ich własnych haseł było też dążenie do harmonii. Hipisi byli ludźmi, którzy eksperymentowali z własną wolnością, i niektórych ta wolność zaprowadziła być może nie tam, dokąd trzeba. Dlatego w mojej książce jest tak wiele historii tragicznych: wiele śmierci od narkotyków, samobójstw.
Dlaczego po tylu latach napisałeś "Hipisów w PRL-u"?
- Przeczytałem pracę doktorską pewnego młodego człowieka o hipisach i doznałem szoku. To był obraz hipisów widziany z perspektywy [acronym="South Bridge - Mostek Południowy"]SB[/acronym], ale nie napisał tego były milicjant, tylko naukowiec, dzisiaj! Pracę obronił, nikt mu najwyraźniej nie zwrócił uwagi na subiektywizm jego dzieła.
Zdałem sobie sprawę, jak naiwni są młodzi ludzie. Sięgają tylko do źródeł pisanych, które pochodzą z prasy reżimowej i dokumentacji esbecko-milicyjnej, traktują je jako obiektywne źródła. Powiedziałem sobie: nie, tak nie może być.
A gdy Magdalena Środa zapytała mnie zdziwiona: to byli w Polsce jacyś hipisi? - to dolała oliwy do ognia.
Może tak jest i z innymi pracami, badaniami.
- Właśnie. Pewne rzeczy w historii mogą być całkowicie pomijane. Jeżeli ten chłopak tak pisze o hipisach, to może ktoś kiedyś pisał w ten sposób o starożytności czy średniowieczu. Historia to prawdopodobnie jedno wielkie przekłamanie, gigantyczna redukcja.
Ojciec mojego wydawcy należał w latach 60. do grupy polskich maoistów, było w niej kilkadziesiąt osób, rozrzucali ulotki, zatrzymano go i poszedł do więzienia na 4,5 roku. Słyszał ktoś o tym? Pisał? Świat składa się z różnych prądów, ruchów, sytuacji, grup. Ale historię się kastruje. Pewne rzeczy przechodzą, a inne nie."

http://wyborcza.pl/1,75480,6199596,Napaleni_na_milosc.html
  
Re: <Berger> Lato miłości
PostWysłano: Sobota, 31 Stycznia 2009, 03:33 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




I artykuł o książce Kamila Sipowicza:

"Hipisi kruszą system PRL

Na Zachodzie kontestowano konsumpcjonizm, a hipisi w PRL-u - fasadową rzeczywistość, puste hasła i mowę trawę oficjalności, którą przesiąkły wszystkie instytucje życia społecznego. Poczucie wszechogarniającego fałszu i wyjałowienia było nie mniejsze, choć miało inne źródła niż na Zachodzie

Hipisi w PRL-u
Kamil Sipowicz


To nie jest książka o polskich hipisach, ale jak mówi jej tytuł, o "hipisach w PRL-u". A PRL była nie tylko geograficznie wyznaczonym miejscem, w którym w drugiej połowie lat 60. pojawiło się opisywane przez Kamila Sipowicza zjawisko; to przede wszystkim urzędnicza nazwa bezbarwnego systemu służących mu instytucji, jego zafałszowanego języka i pseudowartości. Hipisi, którzy spotykali się na corocznych zlotach w Kazimierzu czy Częstochowie, żyli w komunach w Warszawie czy Ożarowie, grupowali się wokół charyzmatycznych postaci takich jak "Prorok" czy "Dziki", a próbując poszerzyć świadomość, odurzali się klejem zamiast marihuaną, nie byli po prostu biednym nadwiślańskim krewnym światowego ruchu. Wyrośli z peerelowskiej rzeczywistości tamtych lat, która zdeterminowała ich losy i charakter. Ich historia, znakomicie udokumentowana przez Sipowicza w wywiadach, wybranych artykułach prasowych, dokumentach i fotografiach, mówi tyleż o hipisach, co o systemie, który kontestowali.
Często podaje się w wątpliwość zasadność mówienia o hipisach w Polsce, twierdząc, że zasadnicza cecha tego ruchu, jaką jest sprzeciw wobec konsumpcyjnego stylu życia, nie mogła zaistnieć w Polsce Ludowej z jej chronicznym niedowładem gospodarczym. To uproszczone spojrzenie: lata 60. to nieśmiały początek ruchu, który na dobre rozwinął się w Polsce dopiero w następnej dekadzie, a wtedy mieliśmy już oficjalną religię konsumpcji, przaśnej co prawda i chromej, której symbolami stały się mały fiat, kolorowy telewizor, meblościanka i butelka coca-coli. "Bogaćcie się" było przecież rzeczywistym, choć niewypowiedzianym wprost hasłem gierkowszczyzny.
Tym jednak, czym był konsumpcjonizm dla Zachodu, dla hipisów w PRL było poczucie życia nieautentycznego, wynikające z rozpoznania, że oficjalny obraz świata nijak nie przystaje do codzienności. Rzeczywistość była coraz bardziej fasadowa, skryta za pustymi hasłami i mową trawą oficjalności, którą do cna przesiąkły wszystkie instytucje życia społecznego: szkoła, media, organizacje społeczne, zakłady pracy. Poczucie wszechogarniającego fałszu i wyjałowienia było nie mniejsze, choć miało inne źródła niż na Zachodzie. O tym wyjałowieniu, które doprowadziło do tego, że tysiące młodych ludzi wyszło z domów i kontestowało rzeczywistość, mówi wielu rozmówców Sipowicza. PRL sama wytworzyła sobie swoich kontestatorów.
Gdyby ktoś nie był o tym przekonany, proponuję sięgnąć do ikonografii tej książki, która mówi więcej niż setki słów. Zdjęcia z hipisowskich zlotów sąsiadują tu ze zdjęciami oficjalnej peerelowskiej rzeczywistości. Z jednej strony szarość pozbawionego wyobraźni świata realnego socjalizmu, z drugiej - fantazja i duch zabawy. Z jednej strony rezygnacja widoczna na twarzach uczestników propagandowych masówek, z drugiej naiwny idealizm i entuzjazm "dzieci kwiatów". Jeden kraj, dwa światy.
Czy hipisi w Polsce byli prostym przeniesieniem mody z Zachodu? Jak wspomina "Prorok", jeden z rozmówców Sipowicza, o tym, że jest hipisem i co to słowo znaczy, dowiedział się z tygodnika "Forum". Hipisi, zarówno ci z Zachodu, jak z PRL, byli pierwszym pokoleniem bez garbu wojennych wspomnień i związanej z nimi etyki wyrzeczeń. Pokolenie demograficznego boomu, świadome swojej siły i odrębności, w hedonizmie nie widziało niczego złego, żyjąc jednocześnie w cieniu zimnej wojny. Świadomości tej towarzyszyło przekonanie, zdecydowanie mniej widoczne u nas niż w Ameryce, że praca wkrótce przestanie być koniecznością: zastąpiona zabawą i działalnością twórczą, stanie się formą samorealizacji. Ten naiwny idealizm brał się nie tyle z chęci powrotu do mitycznych wspólnot agrarnych, ile z futurystycznego marzenia o życiu bez pracy - wspartego na prognozach ekonomicznych i zawdzięczającego co nieco zwulgaryzowanemu marksizmowi.
Wspólny był komunalizm ruchów hipisowskich po obu stronach żelaznej kurtyny. Wspólnota bezwarunkowo akceptujących się młodych ludzi, głoszących i praktykujących miłość, miała być odpowiedzią na zatomizowane społeczeństwo wyścigu szczurów, a w Polsce - na pseudospołeczność socjalistycznego państwa, które poddało represyjnej kontroli i reglamentacji wszelkie przejawy oddolnych inicjatyw. Rozmówcy Sipowicza wspominają PRL jako kraj, w którym ludzie po ośmiu godzinach pracy wracali do domów i w nich się zamykali, bo po prostu nie mieli gdzie pójść. Hipisi próbowali odbudowywać te pozrywane więzi. "Byliśmy pierwszą Solidarnością", powie Sipowiczowi jeden z weteranów ruchu.
Hipisi w PRL stali się zresztą przedmiotem szczególnego zainteresowania służb specjalnych i celem prasowych ataków inspirowanych przez SB, a przypuszczanych przez dyspozycyjnych dziennikarzy. Publikowane w książce dokumenty esbeckie to w dużym stopniu nieznana dotąd karta działania tych służb. To historia prowokacji, szantażów, zatrzymań, fałszywych oskarżeń. Hipisi nie wzywali do obalenia systemu, byli jednak zjawiskiem pozostającym poza kontrolą partii, a tym samym nie do przyjęcia w systemie, który nie uznawał żadnych autonomicznych obszarów na swoim terytorium.
Wielu polskich hipisów utrzymywało jednak kontakty z opozycją, ze środowiskiem "komandosów", później z KOR czy ROPCiO. Losy zaprowadziły niektórych do polityki, najgłośniejsza jest zapewne droga życiowa "Psa", który szefuje dziś krakowskiemu oddziałowi IPN. Ciekawe, że dla Sipowicza polityczne zaangażowanie dawnych hipisów jest "zdradą" - równie drastycznym terminem nie określa on takich form sprzeniewierzenia się hipisowskiemu etosowi, jak zmieszczanienie, budowanie karier i dorabianie się majątków. Słychać w tej krytyce odziedziczone po PRL, a wzmocnione niechlubną praktyką polityczną ostatnich 20 lat przekonanie, że polityka jest z gruntu skażona złem.
Tymczasem ruch hipisów w Ameryce był częścią politycznego wrzenia, wyrastał z działalności studenckich komitetów obrony praw człowieka i wolności słowa, z akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa. Wystarczy sięgnąć do zdjęć z monografii Barry'ego Milesa, by zobaczyć hipisów protestujących pod Pentagonem, podczas walk o autonomię uczelni, u boku Czarnych Panter. Polskich hipisów nie zobaczymy na zdjęciach z najważniejszych demonstracji tamtych lat. Byli na marginesie, nie mieli rzeczników, takich jak Ginsberg, którzy wiązaliby ich działalność z rewolucją obyczajową i świadomościową. Nie mogli powtórzyć za Dylanem, że "czasy się zmieniają", bo czasy się w PRL nie zmieniały. Marginalizowani polscy hipisi stali się jednak przedmiotem życzliwego zainteresowania artystów tej miary co Jerzy Bereś, Tadeusz Kantor czy Henryk Stażewski, a także niektórych przedstawicieli Kościoła (ważną rolę odegrał tu ksiądz Adam Boniecki).
Książka Sipowicza to osobista elegia dla hipisów, ofiar i bohaterów tamtych czasów, skomponowana przez kogoś, kto w tym ruchu sam uczestniczył. Z drugiej strony to okazja do pytania: gdzie dzisiaj są tamci ludzie i co zostało z ruchu, który tworzyli?
Odpowiedzi są różne. Niektórzy rozmówcy Sipowicza wykazują brak zainteresowania lub cieszą się, że nie przepadli w "tym bagnie". Inni mówią o duchu tolerancji dla inności i odrębności, o potrzebie odkrywania duchowego wymiaru życia, o ciągle aktualnym pacyfizmie czy wrażliwości ekologicznej. Niemal wszyscy przywołują też hasło miłości. To, że była to miłość niejednoznaczna, czasami infantylna, czasami tragiczna, że miała swoje ofiary i swoich stręczycieli, jest już tylko smutną ironią losu i historii."

http://wyborcza.pl/1,75475,5807183,Hipisi_krusza_system_PRL.html
  
Re: Lato miłości
PostWysłano: Wtorek, 01 Lutego 2011, 13:13 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
jagodzianka
Czytelnik
<tt>Czytelnik</tt>
 
Użytkownik #7575
Posty: 2


[ Osobista Galeria ]




jeśli któraś z pań (albo też pan) ma problemy z uwodzeniem to polecam kursy uwodzenia w Wyższej Szkoły Uwodzenia, Wywierania Wpływu i Rozwoju Wewnętrznego. Mają bardzo szeroki wybór i nie tylko panie znajdą coś dla siebie. Ja skorzystałam z ich oferty, ponieważ po rozstaniu z moim chłopakiem całkowicie straciłam wiarę w moja kobiecość i umiejętność uwodzenia. Jestem bardzo zadowolona z zajęć i ze zmian jakie we mnie zaszły, teraz uwodzenie przychodzi mi z łatwością i jestem bardzo pewna siebie w kontaktach z mężczyznami. Polecam www,wyzszaszkolauwodzenia,pl
  
Re: <jagodzianka> Lato miłości
PostWysłano: Wtorek, 01 Lutego 2011, 15:03 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
Berger
Sentinel
 
Użytkownik #223
Posty: 5725


[ Osobista Galeria ]




Kolejna osoba, która nawet nie próbuje ukrywać, że dorabia na waciki na kryptoreklamie, brawa za uczciwość! eusa_clap.gif
  
Lato miłości
Forum dyskusyjne -> Umysł i ciało -> Miłość

Strona 1 z 1  
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  
Kopiowanie i rozpowszechnianie materiałów w całości lub części jest niedozwolone. Wszelkie informacje zawarte w tym miejscu są chronione prawem autorskim.



Forum dyskusyjne Heh.pl © 2002-2010