Forum Dyskusyjne
Zaloguj Rejestracja Szukaj Forum dyskusyjne

Forum dyskusyjne -> Obraz i dźwięk -> Moby -> 'bout His workin'
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu
'bout His workin'
PostWysłano: Niedziela, 18 Grudnia 2005, 15:24 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
&
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #5239
Posty: 50


[ Osobista Galeria ]




Wzorem wzorzystych sasiednich for/forow/forek/forkow/foruniow (???) lol.gif i zeby sie cos dzialo wink.gif proponuje z otchlani netowej wydobyc wszelkie opinie na temat tego, co stworzyl Moby. Czyli krotko mowiac, aby w koncu przejsc do sedna tutaj wrzucajmy RE-CEN-ZJE (miniowki tez byc moga wink.gif )

Zaczne od onetu, zebysmy juz go mieli z glowy. wink.gif

Moby: I Like To Score
Autor recenzji: Bartek Winczewski

Po kompletnie nieudanych eksperymentach z gitarowym graniem, Richard "Moby" Hall postanowił wydać album ze swoimi starszymi kompozycjami wykorzystanymi niegdyś na ścieżkach dźwiękowych wielu filmów.

Mamy tu zatem utwory, które pojawiły się m.in. w takich obrazach, jak "Krzyk", "Gorączka" czy "Święty". Niestety, spośród 12 nagrań umieszczonych na "I Like To Score" na większą uwagę zasługują tylko dwa - pierwszy hit Moby'ego z początku lat 90. "Go", będący taneczną wersją tematu z serialu "Twin Peaks", oraz ostatni przebój promujący najnowszy film o przygodach agenta 007 "Tomorrow Never Dies". Całość pod względem atrakcyjności muzyki i dawkowanej dramaturgii przypomina kiepsko skompilowany soundtrack.

Moby: Animal Rights
Autor recenzji: Bartek Winczewski

Kolejny raz słuszna staje się reguła, że człowiek powinien zajmować się tym, co wychodzi mu najlepiej.

Richard Hall - Moby, przesadził. Z artysty techno, tworzącego całkiem przyjemną muzykę, zapragnął nagle zostać twórcą rockowym. Zdając się tylko na własne, chybione umiejętności instrumentalno-wokalne, nagrał nowy album "Animal Rights". Jest to płyta, na której w nieudolny sposób stara się odnaleźć w estetyce charakterystycznej przede wszystkim dla punk rocka i muzyki industrialnej. Niestety do White Zombie czy Ministry panu Moby'emu jeszcze wiele brakuje. Nową propozycją nie tylko nie zdobędzie rzeszy sympatyków, ale na pewno zrazi do siebie dużą grupę zwolenników swojej dawnej twórczości. Miejmy nadzieję, że "Animal Rights" to chwilowy kaprys, a jej autor wkrótce odstawi gitarę i powróci do elektronicznych produkcji, z których przecież słynie. Szkoda, że idei walki o prawa zwierząt towarzyszy tak marna oprawa.

MOBY - "Animal Rights"
Autor recenzji: Bass

Choć nie wszystkim się to podoba, Moby jest geniuszem. Eksperymentował już z tyloma brzmieniami, że potrafi zagrać prawdopodobnie wszystko, co niesie ze sobą muzyka końca XX wieku. Niedawno ukazały się - niemal równicześnie - kolejne jego dwie płyty: "Animal Rights" oraz "Little Idiot".

Richard Melville Hall, bo tak naprawdę nazywa się Moby, zawsze dobrze czuł się w paradoksach. Człowiek-tajfun podczas koncertów, spokojny w życiu prywatnym. Nie je mięsa, nie pije alkoholu, nie zażywa narkotyków, jest chrześcijaninem. Jego twórczość może być niespokojna i radosna, ostra i melancholijna, inspirowana "klasyką" i hip hopem. Ten eklektyzm jest rezultatem kilkunastoletniej podróży przez jazz, punk rock, speed metal, hard core czy rave. Jedna z głównych zasad Moby'ego brzmi bowiem: być zawsze otwartym na sugestie jakiejkolwiek nowej muzyki.

W plotkę, iż tworzy płytę prawie od początku do końca rockową długo nie wierzył chyba nikt, więc "Animal Rights" dla większości stanowił szok. Nic dziwnego, gdyż 12 kompozycji na tym krążku jest kompletnym odejściem od tanecznych rytmów. Muzyk nagrał je używając tym razem przede wszystkim gitar, a nie samplerów czy sequenserów. Pojawiły się oskarżenia o komercję oraz zdradę pewnej postawy, której wierności Moby nigdy zresztą nie ślubował.

Longplay zaczyna i kończy się łagodnymi, kojącymi wprost dźwiękami wiolonczeli, wypełniającej utwory "Now I Let It Go" oraz "Love Song For My Mom". Wszystko, co jest pomiędzy nimi do delikatnych nie należy. "Someone To Love", "Heavy Flow" czy "You" dają świadectwo ostrych, hard core'owych korzeni Richarda Halla, a najmocniejsze fragmenty krążka to jazgotliwy "Come On Baby", rozbudowany, narastający "Say It's All Mine" oraz sabbatowski "Face It" z "ciężkimi" gitarami. Jeśli tylko ktoś jest w stanie zaakceptować gwałtowną przemianę twórcy, będzie zauroczony.

Zaraz po "Animal Rights" Moby w tej samej wytwórni Mute Records wydał dzieło ‰Little Idiot", które - o dziwo i niestety - jest w Polsce na razie nieosiągalne. Z zagranicznych recenzji wiadomo, że jego zawartość to z kolei odjazd w stronę spokojnego ambientu. Ten kolejny skok stanowi potwierdzenie tezy o patologicznej wprost szczerości i uczciwości nowojorczyka, który w bazującym na kompomisie showbiznesie zawsze pozostaje sobą i gra wyłącznie, to co akurat najlepiej czuje.

Moby: Play
Autor recenzji: Bartek Winczewski

Moby nie miał ostatnio szczęścia - mimo pomysłów finalny efekt jego dokonań pozostawiał wiele do życzenia.

Album "Play" nie jest rewelacją, ale przynajmniej nie dyskredytuje jednego z najważniejszych twórców amerykańskiej muzyki tanecznej. Longplay zaczyna się porywająco, zabawnie i niemal bigbeatowo - od hitu "Honey"; takich momentów znajdziemy jednak wiele. Inne utwory z płyty łączą hiphopowe rytmy z delikatnymi fortepianowymi frazami, starymi rockowymi samplami, a nawet z wokalizami Moby'ego. Brzmi to zgrabnie, ale słychać, że autor jest tylko Amerykaninem, szukającym sławy na przepełnionym brytyjskim podwórku.

MOBY - "Play"
Autor recenzji: ART.

"Play" to najbardziej dojrzała płyta Moby'ego, który po latach poszukiwań stworzył eklektyczne, skończone dzieło. Jakby mimochodem, nie idąc na kompromis, temu niespokojnemu duchowi nowoczesnych brzmień udało się wreszcie zaistnieć w świadomości konsumentów muzyki łatwej i przyjemnej. Wystarczy wymienić wykrojone z tego longplaya single "Honey", "Porcelain", "Why Does My Heart Feel So Bad" czy przede wszystkim "Natural Blues", które mają swoje stale miejsce w radiowym eterze czy muzycznych telewizjach.

A droga do sukcesu nie była łatwa, bo Richard Melville Hall musiał wydać m.in. ambientalno-taneczny krążek "Everything Is Wrong", gitarowy album "Animal Rights" oraz kompilację "I Like To Score" z muzyką do nieistniejących filmów, by krytycy zaczęli cenić tego prowincjusza z Darien w stanie Connecticut. O ile jednak do czasu "Play" szanowano go za inwencję i poszukiwania, teraz Moby wytrącił ostatni argument swym adwersarzom. Trzeba byłoby nie mieć słuchu, by nie zauważyć, że najnowszy zbiór utworów Amerykanina to majstersztyk, który w dniu premiery stał się klasyką muzyki popularnej.

Osadzając ciężar gatunkowy całego materiału na elektronicznym fundamencie, poszedł Moby znacznie dalej, niż pozwalają prawidła gatunku. Jeżeli dobrze się wsłuchać w zawartość "Play", w większość "kawałków" wplecione zostały motywy rodem z bluesa, jazzu czy wodewilu. Oczywiście, można nie bawić się w tak szczegółowe analizy i po prostu umieścić płytę w dziale z muzyką pop. Na pewno jednak nie jest to twórczość łatwa, jednak przy jej słuchaniu przyjemności można mieć co nie miara.

Odrzucając zabawę w bigbeatową konwencję ("Honey", "Bodyrock", "7") i klubowe granie ("Machete"), większość longplaya utrzymana jest w wolnym tempie. Niezwykle oszczędny w formie (cała muzyka to czasami pianino, gitara, jakiś sampel i głos), Moby oferuje nam relaksującą, ale też refleksyjną podróż w głąb nas samych. Wielkie dzieło dla wrażliwych!

MOBY - "18"
Autor recenzji: Przemysław Kondraciuk

Moby, mający wśród swoich przodków autora Moby Dicka - Hermana Melville (stąd pochodzi pseudonim artysty), to postać nad wyraz ciekawa.

Ortodoksyjny katolik, niezbyt pasujący do mocno hedonistycznego, klubowego światka, muzyczny dziwak grzebiący w starych nagraniach, a zarazem (dzięki sukcesowi albumu Play), gwiazda światowego formatu. Nowa płyta nowojorczyka, lakonicznie zatytułowana 18, jest równie intrygująca co jej autor. Zawiera chłodne, ambientowe przestrzenie, filmowe orkiestracje, melancholię i szczyptę gospel. Moby śpiewa sam (zimnofalowy We Are All Made Of Stars może stać się dużym przebojem), ale zaprosił również gości - między innymi śpiewającą w Harbour Sinnead O'Connor.

MOBY - "Hotel"
Autor recenzji: Łukasz Wawro

Wcześniejszej płyty Moby'ego, zatytułowanej "18", sprzedano cztery miliony egzemplarzy. Mogłoby to przyprawić o zawrót głowy, gdyby nie fakt, że jej poprzedniczka znalazła ponad 9 milionów nabywców. Wynik na miarę największych, ale trudno się temu dziwić, skoro "Play" zawierała takie utwory, jak: "Honey", "Porcelain", "Why Does My Heart Feel So Bad?", "Bodyrock", czy "Natural Blues". Kto je kojarzy, ten wie o czym mowa. Kto nie kojarzy, ten może być pewien, że nie zna tylko tytułów, bo utwory słyszał na pewno, i to nie raz.

"Hotel" niestety (po raz pierwszy) tak wielkich hitów nie dostarczy, a całość płyty nie porywa. Być może dlatego, że Moby postanowił dać wyraz swym inspiracjom z lat 80., a wiadomo, że w muzyce lepsze były zarówno 70., jak i 90. Fanów może więc spotkać rozczarowanie, co nie znaczy, że album jest kiepski i ciepłe słowo mu się nie należy. Całkiem gustowny to bowiem "Hotel" i na poziomie. Sporo gwiazdek na tabliczce przy wejściu, jedzenie smaczne, obsługa bez zarzutu. Ale magii, jaka czasami trafia się w tego rodzaju placówkach, nie uświadczysz. Architekt wnętrz to prawdziwy fachowiec, ale niestety (po raz drugi) nie artysta.

W tej sytuacji tytuł mógłby się sprawdzić jako wskazówka co do przeznaczenia płyty. W hotelu byłoby jej dobrze. Nie wpada w ucho, nie drażni, nie epatuje chwytliwą przebojowością. Jest urocza i czarująca... ale i niestety (już po raz trzeci) bez przebłysków geniuszu twórcy.

"Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?" – mówił szatniarz w "Misiu", a ja, mimo wszystko, myślę sobie: "Lubię Moby’ego i co mi zrobicie". Dlatego posłucham tej płyty jeszcze nie raz i to z prawdziwą przyjemnością. To samo polecam innym. Ale na dreszcz emocji przebiegający po plecach nie liczcie. "Play" lub "18" to nie jest...

MOBY - "Hotel"
Autor recenzji: Bogna "Bagietka" Szulc

Moby drepcze w miejscu. Twórca znakomitej płyty "Play", pękającej w szwach od różnorodnych i wyrazistych hitów, serwuje teraz krążek z nagraniami, które może i są ładne, ale... nic poza tym.

Już na poprzedniej "18" słyszalny był minimalny spadek formy, ale takie ballady jak "Sunday", "One Of These Mornings", czy "Harbour" z udziałem Sinéad O’Connor dzielnie broniły całości. Album miał zresztą wiele mocnych stron, ale nie dorównywał swojemu poprzednikowi. "Hotel" jest zdecydowanie słabszy – gustownie i elegancko urządzone pokoje zachęcają, by do nich zajrzeć, ale nie potrafią dłużej zatrzymać tych, którzy poszukują czegoś naprawdę oryginalnego. Oczywiście standardy są zachowane, w końcu to hotel wielogwiazdkowy... Ale znając Moby’ego od lat, można oczekiwać więcej – przynajmniej tyle, że się nie znudzimy.

Mimo wszystko nie ulega wątpliwości, że fani muzyki lekkiej powinni być zachwyceni taką gościną. Po poszczególnych apartamentach hula pop, niektóre kawałki – jak "Lift Me Up", "Raining Again" czy "Spiders" – stuprocentowo mieszczą się w tej plastikowej konwencji. Niewiele za to elektroniki, brak gitarowej zadziorności, którą Moby lubił niegdyś wprowadzać. Nie ma też dobrze wyselekcjonowanych sampli z okolic soul i blues, które dawniej bardzo zaskakiwały i jeszcze bardziej cieszyły.

Nie jest to na szczęście wydawnictwo nijakie i wtórne – wszystkie instrumenty z wyjątkiem perkusji artysta nagrał sam. Sam śpiewa aż 10 z 14 utworów (Moby’ego wokalnie wspiera Laura Dawn, m.in. w "Temptation" z repertuaru New Order), no wspomniany brak sampli to w sumie jakaś nowość. Jest więc ewolucja, ale nie taka, jakiej oczekiwałam. Jedynym utworem, który wychyla się poza balladowo-popowe ramy, jest "Very" – w szybkim rytmie disco, z delikatną wokalną nutą retro.

Popowy charakter płyty na pewno trafi w potrzeby rynku, bo – nie ma co tego ukrywać – słucha się jej całkiem dobrze. Brakuje tu jednak entuzjazmu – być może artysta powinien bardziej angażować się w muzykę niż manifestowanie swoich politycznych poglądów? Od Moby’ego trzeba wymagać więcej.
  
Re: 'bout His workin'
PostWysłano: Niedziela, 18 Grudnia 2005, 20:50 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
little_wild_girl
Nałogowy uczestnik vip
<tt>Nałogowy uczestnik</tt>
 
Użytkownik #187
Posty: 2741


[ Osobista Galeria ]




Jedziemy. smile.gif

Moby - Hotel

Moby już po samej płycie „Play” mógłby spocząć w alei zasłużonych. Potem stworzył na deser prawie równie dobry album „18”. To od jego przypadku rozpoczęto używanie terminu „ambitnego popu”. Moby to bowiem człowiek niezwykle ambitny. Nie zbiera biernie owoców swojej pracy sprzed lat. Co krok zaskakuje. Tym razem krążkiem „Hotel”.
Trudno było wyczuć kształt nowego albumu słuchając singla „Lift Me Up”. Po Mobym można było spodziewać się czegoś innego, lepszego. No ale zacznijmy od początku.
Na początku jest bowiem intro. Czysty ambient. Podświadomie widać wznoszący się aż do chmur szklany hotel. „Raining again” to już zmiana wyobrażeń. Już w tym momencie słychać, iż nowy krążek będzie stanowił kontynuację stylistyki przyjętej na poprzednim „18”. Jeśli chodzi o mnie, to zdecydowanie wolę Moby’ego z utworami „Find my baby”, „Why does my heart feel so bad?”, „Natural blues”, czy chociażby „Bodyrock”. No tak, ale to przecież kompozycje z wspominanego już krążka „nie do powtórzenia” – „Play”. Dopiero utwór „Beautiful” przynosi jakąś nadzieję na lepsze jutro Moby’ego. Na lepsze dziś. Niby zaśpiewany od niechcenia niesie ze sobą sporą energię, która w podniosłym i powtarzanym wciąż na nowo refrenie przynosi sporego „dopalacza”. O singlowym „Lift me up” już wspominałem. Co prawda początek sprzyja mojemu zainteresowaniu. Zwłaszcza przyspieszający w tle surowy bit. Jednak w 53 sekundzie dzieje się coś, czego po tym artyście się nie spodziewałem. Moby zalewa słuchacza dyskotekowym szałem. Chyba nie o to tu chodziło. Już lepiej jest w następnym utworze, „Where you end”. Choć dyskotekowy szał również tu jest obecny to już tak nie boli, jak poprzednio. Numer 6 to „Temptation”, cover New Order. Pierwszy raz na płycie słyszymy damski głos. To Laura Dawn. Na szczęście. Tego mi było trzeba. Wyciszenia po nadmiarze błyskotek. „Spiders” to jak przyznaje artysta swoisty hołd złożony Davidowi Bowie. Tu naprawdę czuć jego duchową obecność! Choć w tle grasuje mnóstwo elektroniki.
Na „Hotel” niewiele jest niestety pozycji, do których chce wracać wciąż na nowo. Przede wszystkim jest to „Dream about me” z delikatnym, anielskim wręcz kobiecym wokalem, oraz trip-hopowy niemal „Forever” wyrecytowany przez samego już Moby’ego. Na koniec warto wspomnieć o utworze zamykającym płytę, intrumentalnym „Homeward angel”. Przez pierwsze 30 sekund cisza, potem wchodzi niepokój. Od razu masa skojarzeń. Mam to na końcu języka. Ten utwór zdecydowanie przypomina mi muzykę Angelo Badalamenti do filmów Davida Lyncha. Pomimo, iż stanowi on bardzo ładną i przestrzenną kompozycję to nijak nie pasuje do całości. Tak niestety wygląda Moby, tak wygląda jego „Hotel”. Czternaście pięter i na każdym z nich inna muzyka. Moby, wróć proszę na ulicę...

muzyczna.pl
  
Re: 'bout His workin'
PostWysłano: Poniedziałek, 19 Grudnia 2005, 12:36 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
little_wild_girl
Nałogowy uczestnik vip
<tt>Nałogowy uczestnik</tt>
 
Użytkownik #187
Posty: 2741


[ Osobista Galeria ]




Moby - Hotel

Moby, gdzieś pomiędzy geniuszem a farciarzem, facet, któremu kilka lat temu udało się nagrać [jak sam mówi - w sypialni] krążek "Play", jeden z największych sukcesów komercyjnych współczesnej muzyki tanecznej [10 milionów sprzedanych egzemplarzy!]. Moby do dziś nie ma pojęcia jak to się stało, faktem jednak jest, że dopiero dzięki swemu szóstemu studyjnemu [sypialnianemu] albumowi kariera Richarda Melville Halla [jego prawdziwe nazwisko] przeszła z fazy "stand still" czy "pause" do "Play" właśnie; w ten zaskakujący sposób artysta reprezentujący dotąd tzw. "drugą ligę" elektroniki w iście ekspresowym tempie awansował do zupełnej ekstraklasy nowo-dźwiękowych wyjadaczy. A potem było potwierdzenie wysokiej formy, rozwijająca konwencję "Play" płyta "18", znów pełna przebojów, znów rozchwytywana przez fanów [choć do rekordu swej poprzedniczki zabrakło jej dość sporo]. Czy swym najnowszym, jeszcze ciepłym krążkiem Moby potwierdzi swą klasę?

W ciągu ostatnich 10 lat Melville Hall chwytał się bardzo różnych stylistyk - swą muzyczną działalność zaczynał przecież, jeszcze w latach '80, jako lider zespołów hard core'owych, potem przyszedł czas na pierwsze taneczne eksperymenty, fascynację rodzącym się IDM i techno, ambientem, klimatami mniej lub bardziej eksperymentalnymi, w końcu popem, dzięki któremu Moby, już jako Moby, zdobył prawdziwą, iskrzącą do dziś popularność. I tak jak jeszcze do końca lat '90 nikt nie interesował się nowymi pozycjami w dyskografii artysty [jedną z płyt nazwał w końcu "Everything Is Wrong"], tak dziś każdy nowy krążek Mobyego trzeba uznać za wydarzenie - właśnie dzięki "Play" i "18" [czy, złośliwie mówiąc, "Play 2"]. Albumem "Hotel" Moby zrywa z przylepioną mu w ostatnich latach etykietą mistrza pomysłowych wokalnych sampli okraszonych chwytliwymi harmoniami. Proponuje podwójny album będący zarówno powrotem do pierwszych lat kariery, jak i próbą pomysłowego spojrzenia w przyszłość. Otrzymujemy więc dwa odmienne klimatycznie krążki - pierwszy, wypełniony piosenkami [promowany hasłem "Enjoy"] oraz drugi, przeznaczony na czas po-pląsowy, zawierający 11 ambientowych tematów [okraszonych hasłem "Relax"]. "Hotel" jest więc produktem przeznaczonym zarówno do tańca, jak i do poduszki; szkoda tylko że jest produktem tak bardzo nierównym. Swą nową płytą Moby wprawi więc swych fanów w lekkie zakłopotanie: owszem, piosenki najczęściej chwytliwe, czy jednak muszą zdarzać się wśród nich kompletne niewypały, utwory zasługujące na miano - co najwyżej - mobasowych b-side'ów? Część "Enjoy" jest więc popowym rollercoasterem - z napięciem wspinamy się na sam szczyt [znakomite "Spiders" czy "i Like It"], aby zaraz potem sunąć na łeb na szyję w dół [rozblablane "Love Should"]. Lepiej jest w spokojniejszej hotelowej części - swymi ambientowymi kompozycjami Moby stara się nawiązać do wielkich mistrzów gatunku, i trzeba przyznać, że niektóre z ambienciarskich hotelowych pokoi są naprawdę znakomite - choćby "Swear" [przywołujący na myśl "SAW" Aphex Twina] czy "Come Down" [tu pojawiają się odniesienia do "Apollo" Briana Eno]. Słowem - solidna dawka muzyki bujająco - kojącej, choć również nie bez słabszych momentów. Bardzo ciężko jednoznacznie ustosunkować się do nowego albumu Mobyego. W przypadku innych artystów stwierdzenie tego typu moglibyśmy interpretować jako komplement - w "Hotelu" niemożność ustosunkowania się powodowana jest ciągłym poczuciem lekkiego - ale jednak: rozczarowania.

Pracując nad nowym materiałem Moby nagrał podobno około 300 utworów. Jeśli piosenki wybrane na "Hotel" są swoistym "the best of" tych sesji, to momentami strach pomysleć, jaki poziom prezentowały te utwory, które na nowy album się nie zmieściły. Sam artysta zapewnia, że już niebawem będziemy mogli się o tym przekonać - większość nagranego w domu materiału powinna ukazać się na różnych specjalnych wydawnictwach. W samych "Hotelu" przebywa się całkiem sympatycznie: kilka ujmujących widoków, wygodne łóżka, nienaganna stylizacja, nowoczesne wyposażenie, martwi jednak, że o tej wizycie nie będzie się pamiętać zbyt długo.

Krzysiek Stęplowski

nowamuzyka.pl
  
Re: 'bout His workin'
PostWysłano: Poniedziałek, 19 Grudnia 2005, 12:41 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
little_wild_girl
Nałogowy uczestnik vip
<tt>Nałogowy uczestnik</tt>
 
Użytkownik #187
Posty: 2741


[ Osobista Galeria ]




Moby - Play

Jeśli sądzisz, że nie spotkałeś się z utworami Moby’ego, prawdopodobnie po prostu nie zwróciłeś na nie uwagi. Wielokrotnie używane za podkład do filmów i reklam, teraz – pomimo stosunkowej świeżości – stają się swego rodzaju legendą muzyki. Mamy do czynienia z płytą niesamowicie energetyczną, optymistyczną i różnorodną, gdzie wszystkie brzmienia zlewają się w jedną, przyjemną dla ucha całość.

Moby długo oscylował wokół różnych gatunków muzycznych, nie mogąc znaleźć swego miejsca na rynku. Gdy poszukiwania w końcu dobiegły końca, oddał on masowemu odbiorcy płytę spójną i dojrzałą. Składa się ona ze wspomnień artysty związanych z jego dotychczasowymi projektami muzycznymi. Znajdziemy tam zarówno trance i techno, jak i funky i elektronikę. Prawdę mówiąc, każdy z utworów wymagałby oddzielnego rozpisania, ponieważ różnice między nimi są ogromne – zarówno w charakterze, jak i gatunku.

Z początku wszystkie utwory są łatwą w odbiorze, przyjemną dla ucha, zręczną mieszanką osobliwych wokali, brzmień gitary basowej, pianina, smyczków, perkusji oraz elektronicznych dźwięków syntezatorów. Płyta powoli ukazuje coraz mocniej zarysowany charakter, nabierając dynamiki i jednoznacznego wyrazu (przy jednoczesnym ograniczaniu wokalu), aż w dochodzi do punktu kulminacyjnego – ostatniego utworu, najbardziej oszczędnego (syntezowane klawisze, perkusja, pianino i wokal), istniejącego niezależnie od reszty kompilacji, a zarazem najmocniej nacechowanego osobistą emocjonalnością Moby’ego.

Po sukcesie komercyjnym „Play” autor zgodził się na rozpowszechnianie jej, m. in. poprzez ścieżki dźwiękowe filmów (np.”60 sekund”) i reklam. Doszło jednak do tego, iż zaczął on tracić nad tym panowanie, w wyniku czego był sukcesywnie okradany (często nie płacono mu opłaty za udostępnienie utworu). Obecnie jest o wiele ostrożniejszy, dlatego o wiele trudniej usłyszeć fragmenty jego nowej płyty – „18” (udało się to jednak koncernowi Renault).

Polecam wszystkim, którzy nie są zatwardziałymi obrońcami teorii „czystości muzyki od elektroniki”. Prawie każdy znajdzie tam coś dla siebie. Ostrzegam – po kilkakrotnym przesłuchaniu „pod rząd” – może jednak zacząć męczyć!

Oleo

czytelnia.moorhold.net
  
Re: 'bout His workin'
PostWysłano: Poniedziałek, 19 Grudnia 2005, 15:48 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
little_wild_girl
Nałogowy uczestnik vip
<tt>Nałogowy uczestnik</tt>
 
Użytkownik #187
Posty: 2741


[ Osobista Galeria ]




18

Od premiery największego komercyjnego sukcesu Richarda Melville Halla - płyty "Play" - minęły już 3 lata. Zdecydowana większość z nas usłyszała jednak o Mobym dopiero w 2000 - kiedy to dzięki promocji kolejnych singli album osiągnął status platynowej płyty w 25 krajach. U źródeł sukcesu albumu (oprócz niewątpliwych wartości muzycznych) leżał z pewnością sposób promocji albumu oparty o komercyjne wykorzystanie wszystkich nagrań znajdujących się na płycie. W konsekwencji - dla wielu produkcje muzyczne Moby'ego brzmią dziwnie znajomo, podczas gdy pseudonim oraz wizerunek sceniczny artysty wciąż pozostają zupełnie obcym.

Dla większości fanów muzyka, płyta "18" będzie spełnieniem oczekiwań - jest kontynuacją płyty "Play". Dla osób uważniej śledzących twórcze dokonania Moby'ego "18" jest jednak sporym zaskoczeniem. Buntownik i eksperymentator, zaczynający swoje muzyczne dokonania od postpunkowych i nowofalowych przedsięwzięć, zyskał szerszą popularność dzięki swym DJ'skim poczynaniom a zwłaszcza utworowi "Go" - przeróbce głównego tematu z filmu "Miasteczko Twin Peaks". Dał się poznać jako człowiek niezależny i poszukujący, spostrzegający swoja muzyczną drogę w oderwaniu od marketingowych planów muzycznych wytwórni. Tym bardziej płyta "18" może być sporym zaskoczeniem.

Płyta zawiera 18 utworów, których koncepcja, muzyczna konstrukcja i sposób realizacji nie zaskakują niczym nowym. Powracają gospelowo-soulowe sample z początku lat 50-tych ("In This World","In My Heart", "The Rafters" czy"Sunday (The Day Before My Birthday)". Nie zaskoczy również aranżacja - słuchając "Jam For The Ladies" czy "Sunday" doświadczamy swoistego "deja-vu" dostrzegając siostrzane utwory : "Bodyrock" i "Natural Blues" z płyty "Play" (co ciekawe - na obu płytach występują po sobie). Nie chodzi nawet o dość nachalne korzystanie z brzmień syntetycznego fortepianu czy nienaturalnego, identycznie brzmiącego "basu z puszki"... Na płycie "18" z trudem znajdziemy ledwie kilka brzmień, których nie znalibyśmy z poprzednich płyt artysty...Z pewnością jasną stroną albumu są zaproszeni do współpracy goście. Wokalnego wsparcia udzielili Moby'emu Sinead O'Connor, Angie Stone, MC Lite i Azure Ray. Niestety pięknym kobiecym wokalom duetu Azure Ray towarzyszy trudna do zniesienia "plastikowa" wiolonczela...

Jeśli jednak pozbędziemy się uprzedzeń dotyczących muzycznej wtórności albumu okaże się, że płyty podobnie jak poprzedniczki słucha się wyjątkowo dobrze... Płyta należy do nielicznych wyjątków inteligentnej muzyki motorycznej...godnej polecenia miłośnikom odbioru dźwięków w utrudnionych warunkach akustycznych... czy też "przy okazji" wykonywania innych czynności... (mycia naczyń, jazdy samochodem etc.)

Jacek Grzębowski

Hotel

Nowa płyta Moby'ego rozczarowuje. Owszem, artysta ten nigdy nie schodzi poniżej pewnego, stałego poziomu, ale porównanie "Hotel" z poprzednimi dziełami wypada na niekorzyść nowego wydawnictwa. Nowe piosenki nie są pozbawione uroku i piękna ("Dream About Me", "Where You End", "Love Should"), podrywają do tańca ("Lift Me Up", "Raining Again", "Very"), przynoszą ukojenie (kończące płytę utwory "Homeward Angel" i "Forever").

Pięknie wypadają duety wokalne Moby'ego z Laurą Dawn ("Dream About Me", "Where You End"). Jednak jeśli pojedyńcze utwory mogą się podobać, to jako całość album długimi okresami nuży. Poprzednimi płytami Moby ustawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko i teraz niestety ją strącił.

Brakuje mi tu tak znakomitych i porywających numerów jak chociażby: "Go", "Natural Blues", "Extreme Ways" czy "Why Does My Heart Feel So Bad?". Właściwie, jedynie "Lift Me Up" ma szansę na dorównanie tym klasykom.

Kryzys artystyczny Moby'ego? Zmęczenie? Jednak pomimo to, warto podkreślić, że nawet Moby w słabszej formie i tak bije na głowę większość propozycji współczesnych gwiazd muzyki pop.

Grzegorz Szklarek

cgm.pl
  
Re: 'bout His workin'
PostWysłano: Środa, 28 Grudnia 2005, 18:45 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
&
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #5239
Posty: 50


[ Osobista Galeria ]




Taka njusowa mini-recenzyjka....

Voodoo Child (aka MOBY) - Baby Monkey

Poniedziałek, 2 lutego 2004, godz. 00:22

Dokładnie dzisiaj, 2 lutego 2004 roku swoja premierę ma najnowsza płyta MOBY'ego zatytułowana "Baby Monkey". Moby stworzył ją pod pseudonimem Voodoo Child a sam zamysł nagrania tej płyty narodził się w grudniu 2002 roku na undergroud'owej imprezie w Glasgow, jak sam MOBY mówi:
"To była ostatnia noc po naszej Europejskiej trasie koncertowej promującej album "18". Chcieliśmy tego wieczora świętować i wybraliśmy się na typową undergroundową imprezę w jakichś opuszczonych tunelach kolejowych. DJ Tam występujący grał bardzo mocną, seksowną muzykę taneczną i to było niesamowite. Tego wieczora zrozumiałem jak bardzo kocham taką właśnie muzykę i po powrocie do domu, nazajutrz zdecydowałem się stworzyć płytę utrzymaną w takich właśnie underground'owych klimatach, nieco eksperymantalną, nieco awangardową."
I taka właśnie jest ta płyta. Sam MOBY (Voodoo Child) wydając ta płytę stwierdził, że nie będzie jej promował, nie będzie kręcił do żadnego kawałka zamieszczonego na płycie videoklipu jednym słowem pozostawi ten album samemu sobie.
"Jak na całym świecie uda się sprzedać chociażby 50 tys sztuk "Baby Monkey" to będze bardzo zaskoczony i szczęśliwy zarazem".
Czas okaże, czy nowa produkcja Voodoo Child (MOBY) osiągnie sukces - w większości przypadków nowatroskie projekty są bardzo dobrze przyswajane przez fanów, a tych na pewno MOBY'emy ne brakuje. Tracklista "Baby Monkey" wygląda następująco:

1. Gotta Be Loose In Your Mind
2. Minors
3. Take It Home
4. Light Is In Your Eyes
5. Electronics
6. Strings
7. Gone
8. Unh Yeah
9. Obscure
10. Last
11. Harpie
12. Synthesisers

http://www.ftb.pl/
  
Re: 'bout His workin'
PostWysłano: Środa, 28 Grudnia 2005, 18:57 Odpowiedz bez cytowania Odpowiedz z cytatem
&
Bywalec
<tt>Bywalec</tt>
 
Użytkownik #5239
Posty: 50


[ Osobista Galeria ]




Hotel

Przy okazji longplaya "18" Moby raczej nie zaskoczył swoich sympatyków. Na szczęście, poprawił się kolejną płytę. "Hotel" będzie dla wszystkich sporą niespodzianką. Ogólne wrażenie jest takie, że ceniony muzyk i producent proponuje nam dość proste, nieco niemodne kompozycje, w dużej mierze akustyczne.

Na krążku nie brakuje elementów elektronicznych, stanowią one jednak raczej tło piosenek. Nawet singlowe nagranie "Lift Me Up" na albumie pojawia się w znacznie mniej dyskotekowej i nie tak energicznej wersji, jak ta, którą znamy z radia czy telewizji. Co więcej, Moby'emu udało się tak przerobić skoczny i roztańczony utwór "Temptation" z repertuaru kapeli New Order, że bardziej przypomina przebój "Everybody Hurts" grupy R.E.M., niż oryginał.

Amerykański artysta lubi jednak różnorodność, stąd obok "wędrownego", lekko coutry'owego "Raining Again" i nowofalowego "Where You End" pojawia się ballada na fortepian "Love Should", "Homeward Angel" w klimacie rodem z Islandii czy popowe cudeńko "Very", którego nie powstydziłaby się Donna Summer. Jest jeszcze kompozycja "I Like It" - prawdziwy klejnot "Hotelu". "Kawałek" skąpy instrumentalnie, obfitujący natomiast intensywnością emocji. Przepełniony szeptami, pomrukiwaniem i zasapanymi głosami, brzmi jak rozmowa nienasyconych kochanków. I brzmi doprawdy zachwycająco.

"Hotel" Moby'ego nie jest lokalem, gdzie w każdym pokoju toczy się impreza. To raczej miejsce, do którego można uciec, by odpocząć od zgiełku i posłuchać ładnych, nieco nostalgicznych melodii.

www.megafon.pl
  
'bout His workin'
Forum dyskusyjne -> Obraz i dźwięk -> Moby

Strona 1 z 1  
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  
przeprowadzki warszawa
Kopiowanie i rozpowszechnianie materiałów w całości lub części jest niedozwolone. Wszelkie informacje zawarte w tym miejscu są chronione prawem autorskim.



Forum dyskusyjne Heh.pl © 2002-2010